Paradoksalnie, z utęsknieniem wypatruję odbicia pod górę- w stronę Barańca. Za tą górą czeka kolejny punkt kontrolny. Jak zawsze na podejściu robi mi się lepiej- skrzywienie psychiki, wiem ;) Motywacji dodają kolejni ludzie z 140, instynkt myśliwego karze gonić zwierzynę łowną :D
Mobilizowany przez ciągle pojawiające się punkciki docieram w końca do Komarna. Jest to zdecydowanie najweselszy PK na całej trasie. Wszędzie obsada była uśmiechnięta oraz baaaardzo pomocna, ale w Komarnie pomimo zmęczenia uśmiałem się po pachy. Jesteście wielcy <3.
|
Wesoła ekipa z PK8 fot. Daniel Koszela |
Kontrola taktyczna, 117 kilometrów w 15h 28 minut. Strata do pierwszej pozycji- 35 minut, do drugiej- 22 minuty. Nie wygląda to tragicznie, przez chwilę przelatuje mi przez głowę myśl, że dużo się może zmienić. Swoją drogą ciekawe, jak układa się sytuacja za moimi plecami.
Nie marnując zbyt dużo czasu na rozkminy wyskakuję dalej na szlak, podpinam się pod grupę chłopaków z 140. Mam zamiar trochę powieźć się na ich plecach. Ten fragment trasy, choć świetny do napierania trochę źle mi się kojarzy. To tutaj pierwszy raz biegnąc parę lat temu 140 miałem biegunkę. Oj był dramat. Zimne poty oblewają mnie na samo wspomnienie.
Szczęściem z ponurych rozważań wyrywają mnie chłopaki z 140. Ostro zagrzewają do walki i dzięki nim ponownie odpalam. Do kolejnego PK- Góry Szybowcowej pozostało mi jakieś 10 km. W sumie kawałeczek, w dodatku czeka tam Ola. I przepak. Mam ogromną ochotę przebrać skarpetki, czuję że na lewej stopie coś jest nie tak. Póki co nie doskwiera zbyt mocno- póki co.
Natchniony przez doping na trasie napieram całkiem przyzwoicie, kres temu kładzie podejście na Łysą Górę. Tu trzeba znów popracować kijami. Nucąc swoją ostateczną piosenkę kryzysową - Różę i bez- wspinam się krok po kroku. Na dokładkę zegarek informuje mnie o słabej baterii! Cytując klasyka - "spieprzaj dziadu" myślę sobie i cisnę dalej.
Nie daje mi to jednak spokoju- na Perle Zachodu wolałbym mieć nawigację, dosyć się już tam nabłądziłem. Tym bardziej, że dotrę tam już po zmroku. Trasa póki co oznakowana była bardzo dobrze, ale kto wie co będzie dalej? . Stwierdzam jednak, że nie ma co zamartwiać się na zapas, trzeba się skupić na szlaku pod nogami.
Łysa Góra za nami. Pozostaje przeskoczyć przez asfalt. Następnie powznosić modły do wszystkich słuchających Bogów- trzeba przejść nad elektrycznym pastuchem i już melduję się na podejściu na Górę Szybowcową. Na szczęście jest ono niezbyt długie oraz łagodne. Na szczęście, bo na sinusoidzie osiągnąłem chyba punkt 3/2𝝅.
|
Obraz nędzy i rozpaczy, ale przecież sport to zdrowie :D fot. Aleksandra Trzaskowska |
Czekająca na mnie Ola podnosi na duchu i udziela informacji- jedynka jest na wykończeniu, dwójka mocna. Podczas gdy wsuwam uświęcone tradycją żółty ser i krakersy, starająca się nieba przychylić obsada punktu szybko wyszukuje worek z przepakiem. Udostępnia nawet pomieszczenie by się na spokojnie ogarnąć. Dzięki wielkie!
Cały się cieszę- ponownie nowa koszulka i skarpetki podnoszą morale. Lewa stopa- potężny, bolesny odcisk. Rzucam nie niego +10 do ignorowania, mając tylko nadzieję że mistrz gry nie ma jakichś nowych niespodzianek dla mojej postaci.
Niestety! W czasie gdy się ogarniam na PK wpada moja Nemezis- Łukasz, z którym już na przemian współpracowaliśmy lub ścigaliśmy się kilka razy. W swoim stylu nie marnując czasu szybko leci dalej. Działa to na mnie jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki!
Niemal zapominając o kijach rzucam się w pogoń, lecimy jak dwóch wariatów z Góry Szybowcowej w kierunku Jeżowa Sudeckiego. Nie spodziewałem się, że znajdę w sobie jeszcze tyle siły!
Przeskakujemy we dwóch przez Jeżów i już po chwili meldujemy się w lesie otaczającym jedno z bardziej klimatycznych miejsc na trasie- przeprawę przez Bóbr na Perle Zachodu. Ciągle wyprzedzając zawodników z krótszego dystansu nie odpuszczamy, obaj wiemy że to już zaczęła się walka o podium.
|
Perła Zachodu- tutaj w wydaniu dziennym. Nocą +100 do klimatu fot. Maciej Bech |
Szczęściem trasa jest tu dobrze oznakowana, trafienie na wylot kładki może być poważnie utrudnione gdy skręci się w niewłaściwą ścieżkę. Na Perle trafiamy na jakąś imprezę- spoceni, ubrudzeni z czołówkami na głowach lekko nie pasujemy do towarzystwa ;)
Dlatego też szybko opuszczamy miejscówkę, meldując się na skraju lasu. Pora przeskoczyć przez asfalt w asyście nieocenionych strażaków, następnie ponownie zanurzamy się w leśne ostępy. Po drodze rzucam okiem na stację Lotos- nieodłączny punkt postoju podczas Przejścia Dookoła Kotliny, ehh wspomnienia ;)
Nie mam jednak zbyt dużo czasu na bujanie w obłokach- na zboczach góry Godzisz muszę lekko odpuścić. Chyba godzę się z spadkiem z pudła. Na dodatek zaczyna padać- niezbyt intensywnie, ale zawsze. Średnio mile widziane podczas drugiej nocy napierania. Zaczynam rozmawiać z drzewami, nie jest dobrze. Do tego w końcu pada mi zegarek. Pięknie, k*rwa, pięknie.
Zrezygnowany doczłapuję do PK w Goduszynie. Pochłaniam szybko coś na ciepło, uzupełniam płyny i podpinając się pod kolejną ekipę ze 140 ruszam dalej- staram się nie marnować czasu. Jakaś iskra walki we mnie jednak została na Teutatesa!
W nogach mam już ponad 142 kilometry, jeszcze tylko 40. Tylko :D Truchtam powoli się rozpędzając, sinusoida chyba znów pnie się do góry! Komorzyca nie przysparza trudności, choć psychicznie ciągnie mi się niemiłosiernie. Chyba zaczyna wychodzić druga nocka na nogach, ciekawe jakie halucynacje mnie czekają :D
Realne lub nie- widzę przed sobą Wojcieszyce. Jednak realne- szybko asfaltuję by przeskoczyć w kierunku Zimnej Przełęczy. Nazwa nieprzypadkowa ;) Samotnie w mroku wspinam się po zboczach Ciemniaka- byłem tutaj jakieś 20h temu. Troszkę lepiej się czułem i prezentowałem, ale nie czepiajmy się szczegółów. Moje myśli krążą wokół tego, że jeszcze tylko Górzyniec, Kopalnia i zostanie ostatni przeskok- na metę :D
Zbiegając do Górzyńca tradycyjnie klnę na czym świat stoi- nie wiem czemu, ale ten fragment trasy wyciąga ze mnie najgorsze emocje. Chyba z racji tego, że za chwilę czeka Wysoki Kamień. Mój absolutnie znienawidzony fragment zawodów.
"Daj chwilowo jeszcze spokój Kamieniowi, masz czas się wkurzać"- besztam sam siebie na ostatnich metrach dobiegu do PK 11- Górzyniec. Ledwo co tam wpadłem słyszę chłopaków z 140 przeklinając tą samą górę. Oho, nie jestem sam :D
Ekipa z Górzyńca mocno mnie mobilizuje. Wielkie dzięki im za to. W pewnym momencie sięgając po smakołyki z bufetu potykam się o własne nogi i omal nie upadam. Kłęb myśli kotłuje mi się w głowie, z poddaniem się na czele. Uparta natura nie daje jednak za wygraną, podlewana tylko motywacją od otaczających ludzi eksploduje. Znów wskakuję na obroty! Jeszcze tylko jakieś 25km, co to dla mnie- chwila cierpienia i wieczna chwała :D
Spoglądam w mrok- w kierunku Wysokiego Kamienia. "Teraz się z Tobą policzę!" rzucam w myślach i wypadam na szlak. To już zdecydowanie etap, w którym nie biegną mięśnie, nie biegnie głowa- ta już dawno się poddała. Biegnie już tylko serce!
Wyruszam w ciemność, po chwili płaskiego odcinka zaczyna się podejście. W głowie jedna, zapętlona myśl- "byle do schroniska". Wdrapuję się coraz wyżej, odgłos kijów niesie się po pustym szlaku. Oglądam się za siebie- pusto. W głowie gra mi Maidenowe "Run to the hills" a ja robię wszystko co mogę, by dojść kogoś przede mną. Ciągle zachowuję nadzieję na pudło.
Gdy mijam schronisko na szczycie wydaję z siebie tryumfalny okrzyk- tak przynajmniej mi się wydawało :D "Teraz już naprawdę z górki"- przelatuje mi przez głowę. Tym razem nawet mnie ten odcinek tak bardzo nie wymęczył.
Migające przede mną w oddali czołówki mobilizują do napierania. Odcinek od Wysokiego Kamienia do Zwaliska pokonuję w mgnieniu oka. Sinusoida formy przeskakuje- pora na przedział [2𝝅, 5/2𝝅] :D Tu czeka ostatni PK- Kopalnia. Czuję niesamowitą ulgę, wiem że ukończę te zawody- od mety dzieli mnie zaledwie 14km. Śmieszna odległość.
Spoglądam na zegarek- niemal 23,5h na trasie. Chyba wyrobię się nawet w zakładanym czasie! Szybko wyruszam za chłopakami z 140, formujemy się we 3 napierając bez wytchnienia. Nie spodziewałem się takiej mocy, po raz kolejny jestem pozytywnie zaskoczony.
Trzy czołówki rozświetlają Szklarską Drogę, niesieni niepojętą siłą wyprzedzamy kolejnych zawodników. Wytężając wzrok wyszukuję znajomej sylwetki, nie tracę nadziei. Wreszcie jest! Numer startowy z trasy 180! To zawodnik, który pierwszy uciekł tuż po starcie! Odruchowo przyśpieszam, wszelkie zmęczenie uszło ze mnie w momencie.
Pora na odrobinę psychologii. Poprawić swój numer startowy- tak, by rzucał się w oczy. Na facjatę wciągam uśmiech (łatwo nie było, ale udało się :D). Wyprzedzając rzucam tak wesoło jak tylko mogę "Cześć!". Wyprzedzany zawodnik odpowiada słabo, wygląda na zmasakrowanego.
Kompletnie się nie dziwię, przez 130 kilometrów napierał sam na czele stawki. To nigdy nie jest łatwe. Tym bardziej spadek z podium na jakieś 8km przed metą! Niesiony nowymi siłami ciągnę moich towarzyszy niedoli w kierunku Przedziału. Ostatniej atrakcji programu ;)
Z początku często odwracam się za siebie, zwrot akcji rozbudził we mnie przygaszone ambicje. Nie oddam miejsca choćby świat miał się walić i palić :D To zadziwiające ile ludzki organizm potrafi z siebie wykrzesać, jeśli tylko dostanie pozytywny impuls.
Po raz kolejny muszę zbesztać sam siebie, "pilnuj trasy i patrz pod nogi- wskakujemy na Przedział". Szczęściem wszyscy trzej zachowujemy przytomność umysłów i dosyć żwawo wspinamy się pod górę. Pomaga w tym piękna, księżycowa noc. Uwielbiam takie.
Mijamy dobrze mi znane formacje skalne, moje myśli są już jednak na starym torze saneczkowym. Mam nadzieję, że odbicie będzie dobrze oznakowane. Płaski odcinek zaczyna się dłużyć, co tylko potęguje mój niepokój. Wreszcie jest, w świetle czołówki widzę odbicie w lewo. Bogowie są łaskawi dzisiejszego dnia!
Ślizgając i potykając się na kamieniach, korzeniach i błocie toczymy się w kierunku Kamieńczyka. Znów przeklinam na czym świat stoi, sprawdzam plecy- czysto. Oddycham głęboko z poczuciem ulgi gdy wybiegamy na autostradę przy schronisku. Wszyscy trzej zaczynamy się relaksować, przecież zostało już tylko skulać się do centrum Szklarskiej Poręby i META!
Niestety, Parki miały dla nas tej nocy małą niespodziankę. Zagadawszy się mijamy właściwy skręt- ciśniemy żwawo w złym kierunku! Z umysłowego letargu wyrywa nas telefon od Oli, śledzi mnie dzięki wskazaniom trackera. Po chwili wahania przyznaję jej rację, trzeba wskoczyć z powrotem na trasę.
Znów się denerwuję- mam nadzieję, że te dodatkowe 2-3 kilometry nie spowodują kolejnych zmian na pudle. Wyrzucam z siebie szybki potok przekleństw i patrząc na mapę prowadzę naszą trójkę w kierunku mety. Wreszcie jest, ulica Turystyczna- przy jej końcu czeka meta!
Zapominamy o zmęczeniu i pokonanych kilometrach, na metę wbiegamy z uśmiechami na twarzach i zadowoleni. Dla mnie powód do zadowolenia jest podwójny- ukończyłem bieg i jestem trzeci, hell yeah :D
Finisz, cudowne uczucie :D
Po 25 godzinach i 43 minutach epickiej przygody w Karkonoszach, Górach Izerskich, Kaczawskich i Rudawach Janowickich, pokonuję jakieś 182 kilometry....i czuję niedosyt :) Uwielbiam to uczucie na mecie, człowiek może góry przenosić.
Ola szybko przejmuje mnie pod swoje opiekuńcze skrzydła, mądrze wbija mi do łba że pora odpocząć ;) Jutro już tylko dekoracja i do domu, koniec sezonu startowego dla mnie.
|
Oto i ono- wywalczone podium ;) fot. Anita Suchocka |
Jak zawsze chciałbym podziękować organizatorom, świetna robota. Oznakowanie trasy, punkty kontrolne i całość organizacji były bez zarzutu. Nic dziwnego- to ludzie z ogromną pasją i doświadczeniem. Myślę, że z chęcią jeszcze na UltraKotlinę wrócę.
Słowa podziękowań także dla ekipy z którą przyszło mi się ścigać. Długo będę o tym pamiętał- Przemek, Łukasz i Marek- wzajemna gonitwa przez tyle kilometrów była zaszczytem.
To by było na tyle w roku 2022, słyszymy się w mam nadzieję życiowo lepszym, 2023 :)
Do zobaczenia na szlaku!
Ultraamator
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz