sobota, 30 listopada 2019

Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie- Czyli Piekło Czantorii 2019

   Znów przyszedł listopad. W moim biegowym życiu z tym miesiącem nierozłącznie łączy się upodlenie, walka o każdy krok i ciężkie kryzysy- słowem pora na Piekło Czantorii!

   Czwarty rok z rzędu popełniam ten sam życiowy błąd startując tutaj. Tym razem jest jednak odrobinę inaczej, moje trzecie podejście do dystansu ultra upłynie pod znakiem zmian na trasie. Wymuszone one zostały punktacją ITRA- chcąc utrzymać dotychczasową wycenę biegu organizatorzy po przeprowadzonych  konsultacjach społecznych postanowili...dołożyć dystansu i przewyższeń :)

   Skutkiem tego zamieszania trasa tegorocznego Przepierona składa się z trzech pętli po 23 km i finałowego, liczącego 1,4 km podejścia. Podejścia, które samo w sobie może być areną osobnych zawodów. Sumarycznie ponad 71 km i 5800 m przewyższeń. Szczegóły u orgów:


   Przyznam szczerze, że gdy w dzień startu opuszczałem podziemia swojego zakładu pracy byłem zestresowany jak diabli. Podświadomie niemalże bałem się tych stromych, kamienistych zbiegów i wymagających podejść. Luz przyszedł dopiero na linii startu- gdy dostałem kopniaka na szczęście od najlepszego Pionu Logistyki i nie było już odwrotu. Chciałem przede  wszystkim ukończyć ten bieg, myśląc o tym by zrobić to w pierwszej dziesiątce. 

    Finalnie wybiła 21:00, pomyleńcy ruszyli na spotkanie kręgów Piekła, niczym w Boskiej Komedii.

Poszli!
fot.: Andrzej Szczot
    Na początku zachęcający, krótki fragment zbiegu by stanąć twarzą w twarz z Czantorią. Dobrze znaną ścieżką wiodącą skrajem stoku wspinamy się do góry, nie trwa to jednak długo i wpadamy w las. 

Świetliki na stoku :)
fot.:UltraLovers
    Tam po chwili czeka nas pierwszy zbieg- zaczyna się weryfikacja. Niestety ostatnimi czasy zaniedbałem ćwiczenia na tego typu stromych, kamienistych zbiegach. Skutkiem tego są moje dwa upadki gdy chcę utrzymać tempo grupy ucieczkowej. Powodują one zapalenie lampki ostrzegawczej w głowie i większą ostrożność w takim terenie.

   Wybiegamy znów na podejście, tym razem krótka wspinaczka na Kończyn. Po niej  kolejny, mocny, kamienisty zbieg. Stawka szybko się rozciąga, chyba będzie szybko. Nie dziwię się- warunki są wręcz wymarzone. Kilka stopni powyżej zera, doskonała widoczność oraz sucho jak na listopadowy Beskid. 

   Wariacki zbieg, przeskoczyć strumień, kawałek asfaltu i znów w las. Motywacji tutaj dodaje obecność kamery śledzącej nasze poczynania.  Czeka teraz na mnie mocne podejście, takie jakie lubię. Pracuję mocno, gdyż kawałek przede mną widzę  światła czołówek. Trzeba gonić! 

   Sprzyja mi to, że najbliższy zbieg jest z gatunku lubianych- niezbyt stromy i szeroki. 

   Piekło nie było by piekłem, gdyby natychmiast po zbiegu nie zabrakło...podbiegu. Żółty szlak prowadzi w kierunku Małej Czantorii. Nie jest nam jednak dane stanąć tak szybko na jej szczycie. W połowie podejścia odbijamy i zbiegamy w dół, na nowy fragment trasy. 

   Światła lampek rozcinają ciemność, ja ochłonąłem z pierwszego szoku po starcie. Zaczynam się dobrze bawić. Tym bardziej, że nowość na trasie przypadła mi do gustu. Kończy się on podejściem zielonym szlakiem z Podlesia na Małą Czantorię. Teraz już tylko skulać się na dolną stację wyciągu.

    Poniwiec, dolna stacja. Synonim błogiego spokoju, chwili oddechu i poczucia bezpieczeństwa. Tym razem nie goszczę długo w bufecie. Uzupełniam izotonik w flaskach, biorę kawałek czekolady i lecę dalej- zmierzyć się z tą paskudną ścianą Poniwca.

Myśl przewodnia podczas zabijania czasu w biegu- żarcie w bufecie :D
fot.: IdeaPhotography

   Światła górnej stacji kolejki migoczą w oddali, a te 900 m podejścia po stoku narciarskim niesamowicie się ciągnie. Chyba jeden z najtrudniejszych momentów dla psychiki w tych zawodach.

   Na szczęście za rogiem czeka już Wielka Czantoria...a tam zbieg, którego druga część jest moim arcywrogiem tutaj. Kurczę, sam nie wiem dlaczego zapisuję się na ten bieg- ciężko mi wskazać lubiane momenty, nienawidzonych natomiast jest całe mnóstwo. Biegowy syndrom sztokholmski w pełnej okazałości. 

   Kulam się więc w dół odczuwając przy tym niepokoje- dziwnie mało jest nas na trasie. Pytanie- wiąże się to z moją wysoką, czy niską pozycją :D Jakoś pogubiłem rachubę. Nic, ciśniemy. jeszcze tylko Faturka i już zbiegam ku Polanie. Pierwsza pętla z czasem 3h 9min. Dobrze!

   Czas wstąpić głębiej w odmęty potępienia, najpierw jednak wizyta u wesołej ekipy obsługującej bufet na Polanie. Trzeba coś zjeść, bo na samych żelach daleko nie zajadę. Oceniam straty- oprócz potłuczonej na pierwszym zbiegu kości ogonowej jest chyba ok.

   Początek drugiej pętli upływa mi pod znakiem samotności długodystansowca. Tylko gdzieś w oddali migają światła czołówek. Sytuację zmienia wyczekiwany gość- odwiedza mnie Pan Kryzys. Słabnę i zaczynam walczyć o każdy kolejny przebiegnięty krok. Dalekie z początku okrążenia światełka zaczynają się zbliżać.

   Zaczynam myśleć po rosyjsku (przeklinać przede wszystkim), nie jest dobrze :D Zaciskam zęby zaczynając podejście na Małą Czantorię. Na końcu spadam jednak o pozycję- niestety to dopiero początek.

   Gdy drugi raz wpadam na Poniwiec nie przypominam już siebie sprzed paru godzin. Łykam spokojnie dwa kubki pomidorowej. Chwila oddechu. Mam wręcz ochotę ułożyć się pod ścianą, położyć obok siebie kartkę:

 "W razie pożaru wynieść" 

   Następnie zasnąć. Tracąc kilka kolejnych pozycji wyruszam by zmierzyć się z tym diabelskim podejściem. Dobra wiadomość jest taka, że połowa biegu za mną. Zła- dopiero połowa. Po bolesnym zbiegu z Czantorii zaczynam odżywać na Faturce. Nogi szybciej pracują, mocniej wybijam się na kijach. Wraca ogień!

    W momencie gdy kończę pętlę zegar wskazuje 7h 22min. W sumie to zgodnie z planem- sporo mnie to jednak kosztowało. A bardzo mocno już spadłem w klasyfikacji. Nawet nie pytałem o miejsce- opanowałem myśli o poddaniu się  i nie chcę ponownie łapać doła.

    Początek trzeciego okrążenia upływa zawsze pod znakiem mieszanych uczuć- tak blisko, a tak daleko ;) Trzeci zbieg z Kończyna i znów upadek. Oj pora już najwyższa by dotrzeć na metę. O dziwo, podejście na Małą Czantorię wchodzi dobrze, 13 minut- podczas gdy oznakowanie szlaku mówi o 40. Gorzej, gdy kulam się w dół. Potężny ból na zbiegu do Poniwca nie wróży nic dobrego.

   Znów częstuję się zupą i rzucam się wściekły na podejście- na szczycie wydaję z siebie triumfalny okrzyk godny pierwszych ludzi. Nagle słyszę:

"Brawo!"

   Świadkiem upustu moich emocji był schowany w krzakach fotograf :D

Ostatnie kroki na Poniwcu
fot.: Magdalena Sedlak
    Gdy wkulałem się na Wielką Czantorię wiedziałem już, że meta jest moja. Zbiegając wymijam monstrualnie wymęczonego zawodnika- jak ja go rozumiem. Upewniam się tylko, że wszystko jest  ok i lecę dalej, byle jak najszybciej zakończyć te męki!

    Wyprzedzamy się co chwila z jednym z zawodników- on mnie z górki, ja pod pod górkę. Nie spodziewałem się takiej fajnej rywalizacji na samym końcu tej mordęgi. Gdy razem, noga noga wpadamy na ostatni zbieg  ku Polanie mój towarzysz mi odskakuje- nie przejmuję się jednak tym zbyt mocno. Na zbiegach jestem już bardzo słaby, wszystko mnie boli. Na podejściach turbina  mimo wszystko ciągle działa :D

    Bez trudu wyprzedzam Artura- jeśli czytasz- dzięki za świetne emocje pod koniec biegu! Wchodzę w tryb zombiaka- oczy w ziemię i rytmicznie lewa, prawa, lewa, prawa. Podejście pod kolejką jest naprawdę wredne. Stopniowo się wyostrza, co tylko potęguje poczucie oddalenia od mety. W dodatku warunki na nim powodują, że w czasie większych opadów osoby bez kijów są zmuszone korzystać ze wszystkich czterech swoich kończyn.

   Wreszcie, wypadam na polankę- do mety zostało mi jakieś 200 metrów. Mobilizuję wszystkie siły w sobie i dopingowany przez obecnych pokonuję ostatnie metry biegiem. Meta, ale ulga!

Medal i graba z Ojcem Dyrektorem, warto było :D
fot.: Andrzej Szczot
    Po 12h 22 min melduję się na końcu zmagań, zajęte miejsce 15. Specjalnie dumny nie jestem, ale z pokorą przyjmuję odebrane tu lanie. Sam pierwszy przyznam, że troszeczkę się ostatnimi czasy zapuściłem- począwszy od odpuszczenia treningów w górach po przybranie 1,5 kg. 

   Piekło było moim ostatnim startem w tym roku. Pora na chwilę luzu i bierzemy się do pracy, trzeba naprawić to, co zepsułem. Na koniec pozwolę sobie na małe podsumowanie tegorocznych startów:

- Ultra Hańcza (63km)- 4 miejsce,
- Mistrzostwa Katowic w biegach górskich (12km)- 1 miejsce,
- Chudy Wawrzyniec (80km)- 25 miejsce,
- Ultra Kotlina (137km)- 5 miejsce,
- Piekło Czantorii (71km)- 15 miejsce.

   To by było na tyle- do usłyszenia w 2020 roku :)

                                                                                      Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                         Ultraaamator

czwartek, 24 października 2019

Bogowie błogosławcie Stoperan- czyli Ultrakotlina

     



    Zlokalizowana w południowo- zachodniej Polsce Kotlina Jeleniogórska to niewątpliwie piękne miejsce. Mi jednak kojarzyć się będzie już na zawsze z bólem, potem i cierpieniem. Ale także z pasją, którą tu odkryłem. To tutaj pierwszy raz  dane było mi stanąć na starcie długodystansowego eventu- Przejścia dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. Impreza turystyczna, bez nastawienia na wyniki sportowe czy rywalizację, ale spowodowała ona przeskok zapadki w głowie i bezpowrotne zamiany w mózgu :D

    Postanowiłem odwiedzić to miejsce jeszcze raz- tym razem jednak na biegowo. Wystartuję w Ultrakotlinie. Impreza ta jest właściwie biegową kopią Przejścia. Z pokrywającą się trasą i organizowana przez tych samych ludzi. A to oznacza dobrą zabawę! Zapisując się na start oczami wyobraźni już widziałem ten epicki zbieg z Śnieżki na Okraj:D Oczywiście wybieram koronny dystans- 130 km, trzeba w końcu zrobić coś długiego w tym roku ;)

   Sobota, 12 października, godzina 5:55. Po pewnych przygodach ponownie staję na trasie znanej mi trasy, mając przed sobą niemal 138 km przez Karkonosze, Rudawy Janowickie, Góry Kaczawskie i Izerskie. Wśród nich ukryte takie lokalizacje jak Przedział, Śnieżka, Okole, Perła Zachodu czy Komorzyca. Nazwy, które z pewnością każdy z uczestników Przejścia ma dobrze zakodowane w głowie. Po dokładną trasę i profil wysokościowy zapraszam na stronę organizatora:

                                                          https://ultrakotlina.pl/trasa/
 
    Plan minimum jest następujący- złamać 20 godzin i lokata w pierwszej dziesiątce. Fizycznie czułem się bardzo dobrze, wiedziałem że jak na swoje skromne bieganie to jestem w formie. Spokój psychiczny mąciła natomiast skleroza przy pakowaniu na wyjazd. Zaowocowała ona brakiem naładowania zegarka. Cóż począć, biegnę bez elektroniki. Tempomat w głowie i nawigacja po znakowaniu trasy. Oby było dobre! Nieliczne procenty baterii zostawiam do szukania śladu w terenie gdybym się gdzieś zaplątał. W tym miejscu muszę przeprosić mój najlepszy Pion Logistyki- cały wieczór przed startem byłem nie do życia z tego tytułu.

Uważaj, jesteśmy fotografowani! Zbawienne działanie Oli przed startem- pozwala mi wyluzować :)
fot.: Anita Suchocka-Oblicka

   Wreszcie krótkie odliczanie i ruszamy! Na pierwszy ogień idą Karkonosze. Spod Hotelu Spor&Spa  w Jakuszycach lecimy kawałek asfaltem by po chwili zanurzyć się w zielonych ścieżkach Przedziału. Mijamy formacje skale Owczych Skał i dobiegamy do dawnego toru saneczkowego. Prowadzi on w rejon Kamieńczyka. Znajomy odcinek, jeden z tych na które czeka się w napięciu- podczas Przejścia stanowi on końcówkę trasy i chce się go mieć po prostu za sobą.

Owcze Skały
źródło: www.karkonosze.pl

   Na  Przedziale jak zawsze jest mokro, po paru kilometrach już czuję wilgoć w butach. Tempo natomiast od początku jest mocne. Trzymam się początku stawki, nie pozwalam sobie na stratę. Czuję, że bieg odbędzie się pod hasłem "wszystko albo nic" :D

   Szybko wypadamy na szeroką autostradę wiodącą na Szrenicę- powstaje trzyosobowa grupa, najbardziej gadatliwy z nas osobnik (pozdrawiam Dawidzie!) przedstawia nas sobie i współpracując lecimy razem przez Karkonosze.

   Poranek jest zaiste cudowny! Naga, odsłonięta skalista grań, prześwitujące zza chmur poranne słońce i trzech wariatów toczących walkę z trasą, terenem i z własnymi słabościami. Uwielbiam te momenty gdy kilku kompletnie nie znających się gości zaczyna razem biec, a po kilkudziesięciu kilometrach zachowują się jak starzy kumple. Moim zmartwieniem póki co jest tylko bardzo mocny boczny wiatr. Tak silny, że momentami muszę walczy o zachowanie postawy pionowej!

   Napierając we 3 docieramy w końcu do pierwszego punktu kontrolnego- Odrodzenia. Tu doznajemy szoku, jesteśmy pierwszymi zawodnikami lecącymi całość- przed nami tylko sztafeciarze! Nie kryję zadowolenia, ale jeszcze duuuużo kilometrów do zrobienia, dopiero 20 w nogach. A przed nami Śnieżka. Najwyższe ze wzniesień na trasie, wznoszące się na wysokość 1603 m.n.p.m.

    Na finalnym podejściu na Królową Karkonoszy zostaję lekko w tyle- postanawiam trochę odpocząć przed zbiegiem. Poza tym bardzo silny wiatr  niemal zrywa mi delikatny numer startowy. W ostatniej chwili łapię go i umieszczam w zaimprowizowanym uchwycie, poprawię to na przepaku w Janowicach. Jednak jak stara prawda mówi- prowizorki są najtrwalsze i biegnę tak do samej mety.

Śnieżka- widoki piękne, ale wiało jak Diabli
źródło: www.karkonosze.pl
   Patrzę na czas, minęło 4,5 h od początku biegu. Mam za sobą 28 km i półtorej godziny wyprzedzenia w stosunku do planu. Dobrze! Sumienie nieśmiało się odzywa, że zbyt szybko, zwolnij chłopie, to się nie uda. Pal licho kalkulacje, jest dzień by lecieć w trupa! Tak pomyślałem i poleciałem na jeden z najlepszych zbiegów ever. Niemal 11 kilometrów prawie cały czas w dół ku przełęczy Kowarskiej.

   Z początku nawet trochę nieśmiało, ale po chwili na lecę na pełnym gazie doganiając dwójkę z którą leciałem wcześniej. Czerwony szlak jest pełen ludzi, nic dziwnego- zapowiada się piękny dzień. Tłok na szlaku trochę utrudnia życie- lawirowanie pomiędzy turystami, nie zawsze świadomymi tego co robimy bywa nieprzewidywalne. Szczęśliwie szybko jednak docieram na Okraj- tu przeskakujemy na żółty szlak w kierunku Przełęczy Kowarskiej.

   Tam czeka punkt kontrolny- szybkie uzupełnienie płynów, coś zjeść i lecę. Współpraca trójki się rozpada i po 40 km biegu każdy zaczyna pracować na własną rękę. Jako drugi wyruszam w Rudawy Janowickie. Miejsce dużo bardziej płaskie od Karkonoszy, jednak nie pozbawione fajnych podejść.

  Napieram samotnie (kurde, pozostało niemal 100km- będę leciał sam tyle czasu?!) stokami Rudnika. Nastawiam myślenie na najbliższy cel- PK 3 w Janowicach Wielkich. Tam czeka konkretne żarcie! Zadziwiające, ile myśli w czasie biegu potrafi krążyć wokół jedzenia :D Pędzę więc samotnie przez Rudawy, wypadam z lasu przed miejscowością Czarnów. Pamiętam- podczas Przejścia kiedyś się tu z Alą pogubiliśmy. Tym razem skręcam bez wahania w stronę podejścia na Ostrą Małą. Póki co trasa jest nieźle oznakowana- co mi bardzo sprzyja.

   Ostra to jeden z tych zaskakujących momentów w Rudawach, podejście wymaga więcej wysiłku niż mogło by to się wydawać. Pod szczytem przeskakuję na niebieski szlak, mijam Skalnik i pędzę dalej, ku wzniesieniu o lubianej przeze mnie nazwie- Dzicza Góra.

   Słyszę, że ktoś mnie dogadania, przyśpieszam jednak pogoń jest zbyt mocna. Będąc wyprzedzanym rzucam okiem na numer startowy- ufff, sztafeta. Pod Wołkiem czeka fotograf, który równocześnie ostrzega o sporym błocie czekającym na trasie, dzięki!


W Rudawach.
fot.: Michał Strzygocki

    Przeskakuję przez Wołek i faktycznie, błota trochę jest. Jednak daleko temu do Piekła Czantorii :D Bardziej w napieraniu przeszkadza mi duża ilość gałęzi na szlaku. Przedzieram się jednak bez marudzenia, zbyt dobrze jest by marudzić.

   Przyjemny szlak mija szybko i po niedługim czasie melduję się w rejonie Suchej Góry. Przeskakuję pomiędzy turystami chętnymi zobaczyć Zamek Bolczów (uwielbiam te zdziwione miny :D)  i kulam się w dół- na asfalt, który prowadzi mnie prosto do punktu kontrolnego w Janowicach Wielkich.

   Czeka tu papu :D Wpadam na PK w akompaniamencie żywiołowego dopingu. Nie tracąc czasu posilam się pomidorówką z ryżem i wygazowaną colą z przepaku. Uzupełniam zapasy żeli, batoników i płynów. Gotów do drogi! Gdy kończę się ogarniać na punkt wpada Dawid, który ma około 5 minut straty do mnie. Jedynka daleko- poleciał 18 minut temu. Dla statystyk- 60 km w 6h 34'.

PK 3- Janowice Wielkie. Tempo, tempo, tempo!
fot.: Anita Suchocka-Oblicka

   Po rekordowym jak na mnie przepaku ruszam dalej. Po chwili spędzonej w mieście wpadam znów na zielony szlak. Przyjemny chłód poranka ustąpił mocnemu słońcu, jest około 20 stopni. Trochę za ciepło. Temperatura daje się we znaki podczas podejścia na Różankę, jednak zaciskam zęby i napieram.

   Zła wiadomość jest taka, że zrobiło się już bardzo ciepło a czeka mnie najdłuższy, odsłonięty fragment asfaltowania. Gdybyś nie lubił bólu to byś się w takie rzeczy nie pchał- myślę sobie. Coś w tym jest- im bardziej się zajadę tym większą satysfakcję czuję następnego dnia. Na ogół ;)

   Lecę więc ulicami Radomierza, pilotowany przez przemiłe wolontariuszki przeskakuję przez krajową 3 i asfaltuję dalej w kierunku Komarna. Początkowo stosunkowo płasko, jednak po paru kilometrach zaczyna się podejście- niebieski szlak prowadzi mnie w kierunku przekaźnika TV zlokalizowanego na Barańcu. Tutaj czuję bardzo niepokojący symptom- nadchodzący numer 2. Napiera mi się coraz ciężej, mijam obrzeża Komarna, gdzie dogania mnie Dawid. Zamieniamy szybko parę słów i leci dalej- natomiast ja jestem zmuszony udać się w krzaki.

   Zaczynają mi się czarne wizje, doskonale pamiętam jak w zeszłym roku musiałem wycofać się z Salamandry z powodu biegunki. Morale z automatu leci katastrofalnie w dół. Po chwili muszę ponowić wycieczkę bu oddać naturze to, co do niej należy. Dobrze, że nauczony poprzednią przygodą mam w plecaku Stoperan. Zażywam i odczekuję chwilę. Gdy siedzę jak stosik nieszczęścia przy szlaku wyprzedza mnie Piotrek- jak się okazało późniejszy zwycięzca. O i jeszcze jeden- na szczęście sztafeta.

   Chłopaki pytają o powód mojego postoju, taki nawyk- rywalizacja rywalizacją, ale istnieje zwyczaj dbania o środowisko i współzawodników. Po chwili zaczynam czuć się lepiej- kryzys chyba mija. Zaczynam niespiesznie napierać. Z niskim morale i wściekły, że akurat teraz gdy można było lecieć mam problemy.

   Gdy docieram do PK4 na Łysej Górze mam niemal 23 minuty straty do podium. Godzę się z myślą o tym, że teraz po prostu bronimy pierwszej 10. Dobrze, że opanowałem tą zgubną myśli o poddaniu się. Łykam sporą ilość Coli- jeść się boję. Po namyśle dodaje żel i ruszam dalej. Czeka na mnie Okole- z tego co pamiętam z przejść to zdarzało się nam pogubić- czyli trzeba być czujnym.

   Okazuje się, że ścieżki są doskonale poznakowane...a mi zaczyna ponownie wchodzić power. Jak natchniony przeskakuję przez Okole i lecę niebieskim szlakiem z powrotem ku Chrośnicy. Tam, widzę zawodnika z sztafety, wyprzedzam go co jeszcze bardziej dodaje mi skrzydeł. Jeszcze tylko przeskok przez Leśnicę i już wspinam się na Górę Szybowcową.

Góra Szybowcowa
fot.: Anita Suchocka-Oblicka
     Melduję się na PK 5. Czas- niemal równe 12h i 96 km za mną. Zaczynam powoli czuć metę :D Z Góry Szybowcowej lecę w kierunku Jeżowa Sudeckiego- czeka mnie teraz Perła Zachodu. Miejsce owiane złą sławą, gdzie w plątaninie leśnych ścieżek trzeba trafić w tą prowadzącą na kładkę nad Bobrem. Na szczęście trasa jest oznakowana i bez problemu trafiam gdzie trzeba, napierając z całkiem przyzwoitym tempem.

    Gdy w ciemnościach przeprawiam się przez Bóbr po raz kolejny wracają wspomnienia. Związane z tym miejscem i ludźmi. Jedna z tych rzeczy, dla których warto robić takie rzeczy ;)

    Obok Perły Zachodu przebiegam w szpalerze... gości weselnych. Ot, mają dodatkową atrakcję podczas imprezy. Niestety wódki muszę odmówić- strach myśleć co by mogła ze mną zrobić w tym momencie. Przedzieram się dalej przez las i niedługo wypadam koło dobrze znanej stacji Lotos. Kolejna fala wspomnień- hot- dogi i cola na stacji były punktem obowiązkowym podczas Przejścia ;)

   Tym razem choć pokusa jest ogromna nie zatrzymuję się, do Goduszyna niedaleko a czas goni. Zostało mi przeskoczyć lasek na zboczach góry Godzisz. Nie trwa to długo i już posilam się pomidorówką z ryżem.

   Ostrożnie przełykając niezłą zupę rozkminiam plan działania. Mam za sobą 109 km, jeszcze niecałe 30. Czuję zmęczenie, ostatnie 30 kilometrów było niezłą gonitwą w moim wydaniu. Półtorej godziny wyprzedzenia w stosunku do planu minimum. Zapada więc decyzja- Komorzyca na spokojnie. Kolejne miejsce, gdzie plątanina leśnych ścieżek może przyprawić o zawrót głowy. Opuszczam gościnny PK 6 i spokojnie kulam się dalej.

   Komorzyca jak postanowiłem- bez szaleństw. Przyspieszyłem trochę za Wojcieszycami- niestety w jednym miejscu się zagapiłem i nie zauważyłem odbicia szlaku, przez co straciłem sporo sił i czasu. Ten zimny prysznic spowodował otrzeźwienie i koncentrację na nawigacji- bardzo głupio było by popełnić teraz jakiś poważny w konsekwencje błąd! Na szczęście w drodze na Zimną Przełęcz trudno się już pomylić- dopingowany przez wesołą ekipę z muzyką przeskakuję kawałek asfaltu i rozpoczynam wspinaczkę- w kierunku Bobrowych Skał i dalej Górzyńca.

   Po czym poznać, że osłabłem? Klnę jak szewc. Niezbyt to eleganckie, ale zbieg do PK 7 w Górzyńcu ciągnie mi się niemiłosiernie. Dodatkowo co chwila sprawdzam ślad GPS- umysł mi chwilowo odcięło i nie czuję się pewnie. Niestety czasem tak bywa-  przychodzi czas intelektualnej zapaści. W takich sytuacjach trzeba się mocno pilnować by nie zrobić jakiegoś głupstwa (jak gdyby start w czymś takim był mądry :D ).

    W niewesołym nastroju docieram  w końcu do PK 7- ostatniego na trasie. Swojego rodzaju ulga, jeszcze "tylko" Wysoki Kamień. Niestety chwilowe otępienie nie pozwala mi cieszyć się z tego faktu. Gdy tak powoli ogarniam i przywracam się do życia na punkt wbiega kolejny ultras. To mnie mobilizuje- zagęszczam ruchy i już jestem na trasie.

   Czeka mnie moje znienawidzone miejsce- Wysoki Kamień. Niemal 7 kilometrów wspinaczki. Znów klnę na czym świat stoi. Plus jest jeden- napieram w nocy i na pełnym na ogół szlaku tym razem jest pusto. Na podejściu wyprzedza mnie gość z Górzyńca- trudno. W tym momencie nie jestem już w stanie nawiązać z nim rywalizacji. W głowie wkręca mi się Sam The Sham and Pharaohs- Woolly Bully, nie jest dobrze :D

   Gdy mijam znajdujące się pod szczytem Wysokiego Kamienia schronisko cała słabość ze mnie uchodzi, pojawia się nowa moc. Łykam ostatni, pozostawiony specjalnie na ten moment żel i rozpoczynam bieg ku mecie. Lubię te ostatnie kilometry- na ogół człowiek czuje się nowo narodzony, jak gdyby nie miał dziesiątek kilometrów w nogach ;) Przeskakuję przez Zwalisko, mijam kopalnię kwarcu i wypadam na asfalt prowadzący do mety.

   Co chwila obracam się do tyłu, patrząc czy za mną nie pojawia się światło czołówki. Stresujący moment. Do tego zaczyna padać deszcz- nie zwracam już jednak na to uwagi. Jestem skupiony już tylko na dotarciu do końca tej peregrynacji. Gdy mijam przejazd kolejowy i za sobą nie widzę nikogo jestem już pewien- wpadam na metę Ultrakotliny na miejscu 5.

Meta, metunia, metuleńka!
fot.: Tomasz Raczyński

   Zmagania z trasą zajmują mi 18h 55' 07", pomimo trudności udało się z nawiązką wykonać plan minimum- o przeszło godzinę złamałem zakładane 20 godzin. Pozostaje tylko udać się na ciepłe żarcie i  pogadać z zawodnikami- naprawdę fajna ekipa się trafiła. Niedługo potem po "swoje zwłoki" przyjeżdża najlepszy Pion Logistyki i już wkrótce zasypiam z poczuciem dobrze wykonanej roboty ;)

    Czy mi się podobało- zdecydowanie TAK. Trasa, ludzie i organizacja na plus. Dodatkową zaletą był dla mnie potężny ładunek wspomnień z trzykrotnego udziału w Przejściu. Imprezy, która dużo mnie nauczyła i gdzie zainteresowałem się długimi dystansami. Teraz pozostaje chwilę odpocząć i bierzemy się do pracy przed ostatnim w tym roku gwoździem do trumny- Piekło Czantorii czeka :D

                                                                                        Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                           Ultraamator

czwartek, 26 września 2019

Śladem cmentarzy wojennych i opuszczonych wiosek- czyli Beskid Niski. Część II.

    Dzwoni budzik, 5:30. Pora dla masochistów...i dla mnie. Jakoś wyrobiłem sobie nawyk wczesnego wstawania- lepiej działam o poranku. Szybkie śniadanie, ogarniam się i ruszam na szlak.

   Przede mną około 40 km napierania. Temperatura- 6 stopni Celsjusza, opadów brak. By się rozgrzać ruszam dosyć raźno. O dziwo, prawie nie czuję wczorajszego dnia. Po kilku przebiegniętych tysiącach kilometrów organizm się chyba już poddał :D Pierwszym moim celem jest Przełęcz Małastowska i oczywiście zlokalizowana tam kolejna nekropolia.

Cmentarz wojenny nr 60, Przełęcz Małastowska
    Patrzę znów na tą mieszankę nazwisk- niemieckie, polskie, węgierskie, czeskie, bałkańskie, rosyjskie i inne, których pochodzenia nie jestem w stanie się domyśleć (choć cmentarze te stawiało wojsko CK to nie zapomniano o przeciwnikach). Uczestnicy bitwy pod Gorlicami odpoczywają teraz razem, niezależnie od zajmowanej linii okopów.

    Nachodzi mnie refleksja innego rodzaju- po zmaganiach wojennych w tym rejonie pozostało niemal 400 cmentarzy. Mniejszych lub większych. Lepiej lub gorzej zachowanych, jednak w chwili powstania były one prawdziwymi dziełami sztuki. W ich budowę zaangażowano armię ludzi, potężną ilość środków i wynajęto uznanych architektów. Wszystko to w sytuacji gdy nie ma zasobów i funduszy na bieżące utrzymanie oraz zaopatrzenia walczących wojsk. Takie rzeczy to chyba tylko w CK monarchii.

   Podziwiam przez chwilę i pędzę dalej. Niebieski szlak wiedzie mnie ku schronisku na Magurze Małastowskiej. Miałem plany by tu nocować, jednak odnalezione informacje mówiły o zamknięciu schroniska. W sumie była to półprawda :D Obiekt jest w remoncie, można tu schronić się i zagotować wodę. Jednak podróżując na lekko nie urządzało mnie to do końca, dobrze, że zmieniłem plany.

Schronisko na Magurze Małastowskiej
    Mżawka powoli przestaje padać i zza drzew nieśmiało wychodzi słońce, zaczyna robić się naprawdę ładnie! Zbliżam się do szczytu Magury i wypatruję po lewej kolejnego punktu programu. Jest nim...niespodzianka, cmentarz nr 58.

Cmentarz wojenny nr 58

    Muszę przyznać, że ukryty w lesie na zboczach Magury, oświetlony porannym słońcem zrobił na mnie wrażenie. O ile można tak mówić o nekropolii.

   Po chwili znów napieram, cudowną, krętą ścieżką prowadzącą w dół. Słońca jest coraz więcej a moment jeden z tych, które mogły by trwać wiecznie. Piękna przyroda, zabytki oraz połykane kilometry. Chyba dawno nie czułem takiej przyjemności  z biegu!

Chwilo trwaj wiecznie!
   Pędząc tak i po prostu ciesząc się szlakiem wpadam na ostatni cmentarz na mojej trasie.

Cmentarz wojenny nr 59
    Opuszczam gościnne stoki Magury i kulam się w kierunku Uścia Gorlickiego. Pogoda znów się pogarsza, wzmaga się wiatr i z nieba zaczyna lecieć mżawka. Nie psuje mi to humoru, czuję się doskonale. Wpierw malowniczą ścieżką a następnie asfaltem zbiegam do Uścia.

Kierunek Uście!
    Sama miejscowość jest niewielka, trochę ponad 6000 mieszkańców. Mam zamiar zrobić tu chwilę przerwy i coś zjeść. Mijam restaurację Homola (nazwaną od pobliskiej góry), widnieje na niej spory szyld reklamujący między innymi śniadania. Mój umysł automatycznie wytworzył wizję jajecznicy. Takiej na boczku :D Skuszony tym pomysłem podchodzę bliżej, już się witam z gąską, patrzę i widzę...że obiekt czynny od godziny 12. Też mi pora na śniadanie ;)

   To niepowodzenie skłoniło mnie do poprzestania na drożdżówkach z pobliskiej piekarni. Całkiem całkiem ;) Pada coraz mocniej. Na czas przerwy postanawiam się schronić pod zadaszeniem nieczynnej lodziarni. Mam zrobione dzisiaj 16 km, do końca daleko. Patrzę na mapę w telefonie i rozkminiam najbliższe kilometry gdy zza moich pleców słyszę głos zapraszający na ciepłą herbatę.

   Okazuje się, że lodziarnia nie jest tak do końca nieczynna. Z uśmiechem jednak dziękuję za ten przemiły gest- gdy zasiądę w ciepłym mogę się  rozleniwić. Faza na lenia przeszła wraz z fiaskiem wizji jajecznicy ;)

   Kończę jedzenie, oglądam cerkiew i lecę dalej- czeka na mnie Homola. Podejście ku mojemu zaskoczeniu okazuje się mocno błotniste i zaskakująco strome. Niewysoki szczyt- raptem 692 m.n.p.m a zdążyłem się lekko zapocić :D

   Przestaje padać, znów robi się bardzo ładnie. Leśną autostradą lecę w dół, przeskakuję przez asfalt i znów czeka mnie wspinaczka- tym razem na Bordiów Wierch. Tknięty przeczuciem odwracam się i spoglądam za siebie. O żesz, warto było!

Jeden z najpiękniejszych momentów wyjazdu ;)
   Niesiony widokami szybko wspinam się na Bordiów. Kolejny bardzo przyjemny fragment ścieżki. Niebieski szlak wije się grzbietem wzniesienia przez prawie 7 km. Wymarzony do biegania. Szybko nadchodzi jednak ostra końcówka i ląduję na drodze pomiędzy Hańczową a Ropkami.

   Chwila zastanowienia- 29 km w nogach i  czuję się nieźle. By dostać się do Wysowej mam teraz do wyboru trzy opcje:
- najłatwiejsza- do Hańczowej i dalej asfaltem do Wysowej,
- pośrednia- niebieskim szlakiem przez Hutę Wysowską,
- najtrudniejsza- żółtym, czerwonym i zielonym szlakiem przez Ostry Wierch.

   Nie zastanawiałem się długo :D Opcja nr 3 oczywiście. Z nieschodzącym z twarzy uśmiechem ruszam dalej i napieram w kierunku Ropek. Znów wracają zeszłoroczne wspomnienia z Łemko, kurczę to był naprawdę fajny bieg!
 
   Po drodze mijam biegacza, chyba przygotowania do tegorocznej edycji :D Płaski odcinek szybko się kończy- rozpoczynam wspinaczkę żółtym szlakiem na Białą Skałę. Znów jest stromo! Na szczęście tym razem sucho, nie tak jak na Homoli.

   Męczące 2 km i niemal  300 m w pionie, melduję się na Białej. Widoków nie ma, ale też jest zaj*biście- parafrazując klasyka. Teraz czeka mnie przemiła graniówka przez Ostry Wierch do Cigielki. Kolejny zacny fragment do biegania. Plusem tych gór jest to, że na szlaku jest mało kamoli.
 
   Jest i Cigielka. Ostatni szczyt na tym wypadzie. Trochę smutno a trochę fajnie, zmachałem się już. Łapię przez chwilę oddech i lecę w dół. Napotykam grupę 4 turystów, jak na tutejsze standardy prawdziwy tłok :D Witam się, zbieram zdziwione spojrzenia i pędzę dalej. Kamyczki, liście i gałęzie pryskają spod butów a ja lecę- Wysowa blisko.

   Zanim zacznę ostatni fragment mojej przygody postanawiam skoczyć z przełęczy Cigielka do braci Słowaków- ponownie, warto było ;)

Ostatnie widoki.
   Spacerowym niemalże krokiem kulam się ku Wysowej. Chwilę kręcę się po miejscowości, bulwersuję kuracjuszy przebierając się w suche ciuchy przy aucie i niestety pora do domu. Jutro znów do pracy.

   Odapalam Fordkamfwagena i z radia słyszę Feel Good Inc. Oj tak, zdecydowanie "feel good" :D

   Przez 2 dni zrobiłem w Beskidzie Niskim prawie 90 km, miałem okazję podziwiać opuszczone wsie, zabytki sakralne, stare nekropolie i cudowną przyrodę. Uwielbiam takie niskie, łagodne i zielone góry. Urzeka mnie nieodmiennie pustka i pewien spokój tych dolin. Cisza i spokój, to lubię.

    To, że ponownie Beskid Niski znów znajdzie się w moim kalendarzu jest bardziej niż pewne ;)


                                                                                                 Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                               Ultraamator





piątek, 20 września 2019

Śladem cmentarzy wojennych i opuszczonych wiosek- czyli Beskid Niski. Część I.


    Wtorkowy ranek- deszcz lekko bębni o szyby Fordkampfwagena (przez Olę ochrzczonego Mruczkiem), z głośników dobywa się Morrigan Omni a ja jestem zadowolony niczym bóbr z nowego żeremia.  Jadę w Beskid Niski! 

   Po 26 dniach cięgiem w pracy należy mi się odrobina relaksu. Padło na wypad w Niski- ta kraina mnie zafascynowała. Podczas dwóch moich wcześniejszych wizyt tutaj zostałem zauroczony niewysokimi, łagodnymi i zielonymi wzniesieniami, pomiędzy którymi ukryte są niewielkie miejscowości. Dodatkowym atutem dla mnie jest po prostu zupełna odmienność od realiów w jakich mam okazję obracać się na co dzień. Tu np.: cerkiew jest na porządku dziennym, podczas gdy na Górnym Śląsku jest...cała jedna.

    Plan wyglądał z grubsza następująco- zostawiam auto w Wysowej Zdrój i ruszam szlakiem cmentarzy po pierwszej wojnie światowej i opuszczonych łemkowskich wiosek. Prawie 90 km zwiedzania rozbite na dwa dni. Chciałem zobaczyć coś innego niż słynny GSB, dlatego trasę układałem tak by jak najmniej nim podążać. Jak się okazało- warto było!

    Jest więc poranek, Wysowa wita mnie chłodną, mglisto- deszczową pogodą. To akurat dobrze, sprzyjająca pogoda do biegania. Chwilę rozglądam się po miejscowości i już bez marudzenia, wręcz z ochotą ruszam na szlak. Pierwszym punktem programu jest wizyta na Cmentarzu Wojennym nr 50 zlokalizowanym na zboczach Wysoty. Chwilę niebieskim szlakiem, później ścieżką wspinam się pośród zalegającej mgły. Podejście jest dosyć strome- aż się cieszę na myśl o zbiegu tutaj :D Po chwili jednak wpadam w poważniejszy nastrój- oto jestem na miejscu. Miejscu ostatniego spoczynku tych, którym przyszło zabijać oraz ginąć w imię czegoś, czego pewnie nie dane im było do końca poznać i zrozumieć.

Cmentarz Wojenny nr 50
   Sam cmentarz jest jeszcze zaniedbany, choć nowy krzyż daję nadzieję na restaurację tego miejsca.

   Chwila zadumy i lecę dalej- zbiegam z powrotem na niebieski szlak i napieram leśną autostradą ku Obyczowi. Jest chłodno, mokro i mgliście. Idealna aura na podkreślenie tajemniczości tych gór.

Gdzieś w drodze na Obycz
   Przeskakuję przez Obycz, kolejna na liście- Jaworzyna Konieczniańska. Tu zaczyna się zbieg, z początku bardzo stromy, a potem zachęcający do mocnego napierania. Przeskakuję następnie przez Beskidek. Co chwilę rzut oka w prawo i w lewo- ciągle lasy, póki co nie ma odcinków z szerszą perspektywą. Choć przy obecnej pogodzie...:D Wtem, nagle wychodzi słońce a mgła znika. Zbiega się to z moim ukazaniem się na skraju lasu- chcę wbiec do wsi Konieczna, czeka tam kolejna nekropolia. Wpadam na skraj lasu i aż zamieram.


Widok na Konieczną
   Dolina, w której zlokalizowana  jest wieś bardzo mi się spodobała. Szybko zbiegam między zabudowania...a tam, niemal tradycyjnie  wszystkie Burki, Azory i inne Fafiki moje :D Te uwiązane i nie. Jeden był wyjątkowo natrętny, wręcz utrudniając obejrzenie znajdującej się we wsi cerkwi oraz cmentarza- tym razem o numerze 47. Szybko cykam parę fotek cerkwi i ścigany odgłosami psiej dezaprobaty mknę dalej- żółtym szlakiem ku Radocynie.

   Tu znów nekropolia i pozostałości po dawnej wsi Łemków. Podwójny powód by znów chwilę pomyśleć o ulotności tego, co wydaje się nam normalne i codzienne. W Radocynie zlokalizowane są także jedne z pięciu "Drzwi do zaginionego świata"- tablic informacyjnych o wysiedlonych i zniszczonych  po 2 wojnie światowej wsiach łemkowskich. Wysiedlenia te miały dwojaki wymiar: dobrowolny, spowodowany agitacją ze strony ZSRR (trzeba pamiętać, że dla mieszkańców tych rejonów Polska nie była "ich" państwem). Drugim obliczem wysiedleń była akcja "Wisła" i przymusowe wywózki mieszkańców.

   Radocyna rozpoczyna piękną podróż doliną Wisłoki, a następnie rzeczki Zawoi. Podróż pośród pięknej zieleni, opuszczonych wiosek- mijam osady Radocyna, Długie, Czarne, Nieznajowa. Wszystkiego dotknięte przez historię tym samym losem. Nic jednak nie pozostaje bez zmian, widać, że np.: w Radocynie wybudowano ze dwa nowe domy które sprawiają wrażenie zamieszkałych. Czy to dobrze- nie wiem. Z jednej strony to piękne miejsce, przyciąga. Z drugiej nie wiem czy nie lepiej było by je zostawić jako pamiątki historyczne.

Aż chce się biec!
  Cała dolina usiana jest krzyżami, pomnikami, kapliczkami i miniaturowymi cmentarzami. We wsi Długie (a raczej tym, co po niej zostało) odwiedzam kolejną nekropolię z czasów pierwszej wojny światowej. Cmentarz jest świeżo po remoncie przeprowadzonym w 2018 roku.

Cmentarz wojenny nr 44

Mnie bardziej poruszyło znajdujące się tuż obok miejsce pochówku mieszkańców nieistniejącej wsi.

Cmentarz mieszkańców wsi Długie
   Pora ruszać dalej, mam w nogach 26 km a jest po 13:30. Do noclegu w Małastowie zostało mi przeszło 20 km a chciałbym być tam przed 16:00. Trzeba  niestety zrobić małe zakupy w znajdującym się we wsi sklepie a nie dokopałem się do informacji do której może być on czynny. Jakoś wbiłem sobie do głowy, że 16 będzie akurat tą godziną :D

   Po niedługim czasie docieram do ostatniej z opustoszałych wsi na mojej drodze- Nieznajowej. Tu napotykam pierwszych (i jak się okazało ostatnich) turystów na dzisiejszym szlaku. Akurat w momencie gdy brodząc do połowy łydek w wodzie pokonuję Zawoję. Patrzą jak na wariata. Fakt, może nie do końca pogoda na hasanie wpław przez rzeki- ale śpieszy mi się, a chcę  zboczyć kawałek ze szlaku i wejść do Nieznajowej.

"Drzwi do zaginionego świata" w Nieznajowej

Nieznajowa, cześć z tego co pozostało ze wsi

    Z Nieznajowej żółty szlak prowadzi mnie do Wołowca, gdzie robię przerwę by spojrzeć na cerkiew. Spora niegdyś wieś na skutek dobrowolnych wyjazdów mieszkańców do ZSRR jak i późniejszej akcji "Wisła" liczy około 50 mieszkańców. Dla fanów książek- to tutaj ma swoją siedzibę wydawnictwo Czarne- specjaliści od literatury faktu.

Cerkiew w Wołowcu
   Tutaj na chwilę moja droga łączy się z GSB i równocześnie trasą Łemkowyny Ultra Trail- miłe wspomnienia z całego biegu jak i zlokalizowanego tu punktu kontrolnego. Trzeba kiedyś znów wystartować. Myśli o przeszłości i przyszłości szybko jednak ustępują miejsca rzeczywistości- szlak zrobił się bardzo bagnisty i mocno zarośnięty. Dobrze, że w miejscach przeprawy przez...tak, w dalszym ciągu Zawoję wybudowano drewniane kładki. Później doczytałem, że ten fragment szlaku nazwany jest "Szlakiem 8 mostków".

   Czując już zmęczenie wypadam w Banicy, tu ostatni na dzisiaj cmentarz- o numerze 62.  Zaraz za nim czai się na mnie stadko chyba najbardziej ciekawskich stworzeń pod słońcem.

Dzień dobry!
    Pora na ostatni dzisiaj etap- asfaltowy zbieg do Małastowa. Leci się przyjemnie, pomimo ponad 40 zrobionych w trenie kilometrów. Trzeba być przed 16 na miejscu. Gdy dobiegam do miejsca, gdzie wujek Google mówił, że ma być sklep przeżywam lekki szok. Budynek wygląda zupełnie inaczej! Podchodzę jednak bliżej, na drzwiach kartka- informacja mówiąca o godzinach otwarcia sklepu. Ufff! To tylko nowa elewacja. A sam sklep otwarty do...20:00. Skąd mi się ta 16 wzięła? Pojęcia nie mam.

   Ogarniam się na kwaterze i następnie wyruszam na spacer by nie zastygać od razu po bieganiu. Idę sprawdzić karczmę znajdująca się w miejscowości bo zjadłbym coś dobrego. Docieram przed Karczmę Magurską...patrzę na budynek, pierwsza klasa. Patrzę po sobie- spodnie membranowe (lekkie i mało miejsca zajmują) i koszulka termo. Spoglądam jeszcze raz na budynek. I ponownie na siebie. Nie, to nie ta klasa lokalu. Na kwaterze mam kuchnię, coś na ciepło ogarnę :D

  Podsumowując moje dzisiejsze przygody- piękna przyroda, klimatyczne góry, mnóstwo okazji do zadumy i dobre bieganie. Przez 5h 10' napierania zrobiłem 47 kilometrów, jestem całkiem zadowolony z siebie. Aż wyczekuję jutra, by znów biec.

  Tym optymistycznym akcentem kończę pierwszą część relacji z mojej małej wycieczki- druga mam nadzieję niedługo :) Nadmienię jeszcze tylko, że pisząc wspomagałem się stroną internetową http://www.beskid-niski.pl/ oraz książką Stanisława Krycińskiego "Łemkowszczyzna nieutracona". Dla zainteresowanych tematyką- warto.

                                                                                                       Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                           Ultraamator



piątek, 16 sierpnia 2019

Połknięty, przerzuty i wypluty- czyli Chudy Wawrzyniec


      Chudy...chudy to ja w uszach byłem jak wkulałem się w końcu na metę. Wiem, że często piszę o trudnościach na szlaku i o tym, że bieg był ciężki. Ale takiego lania jak na Chudym to chyba nigdy nie dostałem.

  Może też po części dlatego, że tego startu miało nie być. Jednak potrzeba załatania wyrwy w kalendarzu po tym, jak nie mogłem wystartować w Stumilaku była zbyt silna. Przejrzałem wszystkie dostępne opcje, terminy w kalendarzu i ku potępieniu- zapisałem się.

   Sama idea  bardzo szczytna, 50 lub 80 km (wyboru dokonuje się podczas biegu- o tym później) zwiedzania szlaków Beskidu Żywieckiego.  Znane i lubiane przeze mnie tereny. Rzut oka na profil trasy...zawiera on w sobie elementy bardzo przyjemne, jak choćby odcinek pomiędzy Wielką Raczą a Przegibkiem. Niestety jest też niebieski szlak pomiędzy Wielką Rycerzową a Oszustem...moja Nemezis od czasu zeszłorocznego Stumilaka. Nic to, byka trzeba brać za rogi, najwyżej znów na Oszuście będę przeklinał świat aż po same jego fundamenty.

    Dokładniej z przebiegiem i profilem trasy możecie zapoznać się tutaj:


   Rekonesans trasy specjalnie mnie nie podbudował, tym bardziej że wybrałem się po nocce w pracy wprost na mój wspomniany ukochany odcinek. Słowem, byłem nastawiony optymistycznie niczym chory mający termin wizyty u lekarza na 2027 rok. 

    Nie owijając w bawełnę, przyszedł ten dzień. Stoję  w Rajczy na starcie i znów Elektryczne Gitary same narzucają się na soundtrack mojego życia:

       "I co ja robię tu..."

   Forma będzie dopiero na jesień(oby!), sporo bardzo mocnych ludzi- wychodzi na to, że trzeba stawiać na po prostu dokulanie się do mety :D

   Po paru słowach ze strony Organizatorów i pomysłodawcy biegu- Krzyśka Dołęgowskiego, punktualnie o godzinie 04:04 wataha ruszyła. Początek to niemal płaski asfalt, peleton bardzo szybko się rozciąga. Staram się powoli awansować ku przodowi, byle nie przesadzić.

Poszli!
fot. Piotr Dymus

   Pierwszy, lekki sprawdzian przychodzi podczas ataku na Rachowiec-  przeskakujemy go raźno i już zbiegamy w kierunku Zwardonia. Tam ponownie asfaltujemy, wykorzystuję to na pierwszego batonika- mam zamiar pilnować dostarczania kalorii do organizmu co godzinę.

   Póki co lecę z przyjemnością, niedługo jednak wpadamy w prawdziwe góry- najpierw Kykula, potem Magura by następnie okrążyć szczytową partię Wielkiego Przysłopu  i zacząć się wspinać na Wielką Raczę. Słońce zaczyna już ładnie dawać, to będzie ciężki i gorący dzień!

   Atak na Raczę idzie mi ciężko, ogólnie jakoś podejścia były słabe, a nawet i bardzo słabe w moim wykonaniu tego dnia. Wracając...słoneczko świeci, ptaszki ćwierkają, a gromada pomyleńców wspina się na Raczę. Wyprzedza mnie trochę ludzi- przekrój braci biegowej, od Młodych Wilków po Wyżyłowanych Weteranów.

   Finalnie, na Wielkiej Raczy rozpoczyna się zbieg. Chwilę napieram sam, jednak dosyć szybko formujemy się w 3 osobowy pociąg- po prostu raźniej się biegnie.

   Bardzo lubię ten fragment trasy, dostarcza ładnych widoków i jest po prostu przyjemny. Spoglądam na zegarek, jesteśmy przed Jaworzyną, 34 kilometr. Jeszcze około 4 kilometrów do pierwszego punktu odżywczego- Przełęczy Przegibek. Jedna z trudności na Chudym polega na tym, że pierwsze miejsce gdzie zapewniony jest bufet występuje po niemal 40 kilometrach napierania. Zresztą na całej, 80 km trasie są całe dwa bufety. Szaleństwo :D Zmusza to do dokładniejszej analizy zabieranych ze sobą rzeczy. Zwłaszcza płynów!

   Docieram w końcu na Przegibek, czuję już pierwsze objawy zmęczenia. Przed PK czeka wesoła kapela- podopieczni Fundacji Braci Golec. Przekazują dużo energii i automatycznie wywołują u mnie uśmiech na twarzy. Poniżej wideo z ich występem ;)



   Wpadam na PK i rozglądam się w ofercie...wybieram dosyć odważnie, skusił mnie kubek jagód z śmietaną i cukrem. Ostatnio żołądek nie sprawia najmniejszych trudności, więc niech mam coś przyjemności z tego wszystkiego :D

Zmęczenie biegiem, szybkie jedzenie, porażenie nerwu twarzowego.
To nie jest zbyt fotogeniczne combo :D
fot. Piotr Oleszak 
   Jak wszystko co dobre, wizyta na Przegibku nie trwa długo, jem, uzupełniam płyny, moczę głowę pod szlauchem i jazda dalej! Kulam się ponownie obok radosnej kapeli i wpadam na szlak w kierunku Wielkiej Rycerzowej. Generalnie to nie jest dobrze, ale jakoś to idzie. W 3-osobowym, doraźnie utworzonym grupetto wdrapujemy się na szczyt gdzie czeka moment decyzji. Lecimy 50 ,czy 80 km- to jest fajne w Chudym, że w połowie dystansu można się określić- mam dzisiaj dzień żeby zrobić 80, czy poprzestanę na 50?

   Sytuacja przedstawiała się następująco: upał jak diabli, jestem słaby po ataku na Rycerzową, czuję, że to po prostu nie dziś. Mam 42 km w nogach, 5h 6min na trasie. Moja decyzja była oczywista:

   "Będę potępiony, 80"


 
   Obsługa PK zapisuje decyzję, udziela wskazówek nawigacyjnych i "wio Baśka", lecimy we 2 z Rycerzowej na Przełęcz Przysłop. Po drodze zaczynamy trochę gadać, okazuje się, że gość z którym biegnę jest z mojego rodzinnego Mikołowa. Świat jest mały.

   Zbieg byłby bardzo przyjemny, gdyby nie spora ilość powalonych mniejszych lub większych drzew leżących w poprzek drogi. Gdy docieramy na Przysłop czeka na nas, jak to określili orgowie "próba charaketrów".  Paskudne, strome jak diabli 130m podejście na Svitkową. W upalnym słońcu. Mój towarzysz odskakuje na nim, trudno. Jestem pogodzony z losem, teraz najgorszy dla mnie fragment drogi.

   Łykam pierwszy żel, po chwili czuję zastrzyk energii. Udaje się mocno zagęścić ruchy tak, że przedzierając się przez powalone co 50 m drzewa w masywie Bednarovej stopniowo przyspieszam. Dobrze, że trasa jest ładnie oznaczona, prowadząc przez najbardziej dogodne ścieżki dla obejścia zatarasowanego szlaku.

   Wreszcie...Oszust. Zaciskam zęby i wspinam się na tą ścianę nienawiści. Na szczycie doganiam mojego znajomego. We dwóch staczamy się z Oszusta i rozpoczynamy ostatni fragment trasy do PK2 na Przełęczy Glinka. Początkowo pofałdowany, lecz później przyjemnie lekko opadający szlak prowadzi nas do celu. Lecąc przyzwoitym tempem wyprzedzamy jeszcze jednego faceta. Łykam drugi żel by utrzymać się przy życiu. Niby biegnę, czuję się całkiem nieźle. Ale dobrze wiem, jaki kryzys już miałem.

   Mijam jakiegoś gościa, pewnie czyjś kibic. Woła tylko:

"Do punktu masz jakieś 2 kilometry"


    Ile k*rwa!?- ciśnie mi się na usta. Cóż, urządzenia GPS też mają swoją dokładność, zbyt dużą wiarę pokładałem w zegarku :D Ku wybawieniu wreszcie widzę w oddali szarą wstęgę asfaltu i punkt zlokalizowany na parkingu.

    Pierwszą rzecz jaką robię to wypicie potężnego kubka Pepsi. Zaraz potem czapka ląduje na głowie. Obawiam się, że to już za późno- jest naprawdę gorący, słoneczny dzień. Paru chłopaków siedzi na punkcie- jak się po chwili okazało czekali na transport, musieli odpuścić. W głowie pojawia się ta zgubna myśl by zrobić to samo. Na szczęście szybko przychodzi otrzeźwienie- stoisz na nogach, nawet w miarę kuśtykasz to bierz się za siebie, nie marudź tylko ruszaj!

    Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Podziękowałem obsłudze punktu i ruszyłem w ostatni, 23 km przeskok. By przemóc zmęczenie i upał nucę pod nosem "Różę i bez", poprawia mi to nastrój. Choć dziś niewiele. Przedzierając się przez Pientkulę i Grubą Buczynę czuję jak jest gorąco. Dobrze, że oprócz flasków zabrałem ze sobą bukłak, bez tego było by krucho. Wiem, że to niewskazane ale piję na potęgę.

   Wyprzedza mnie jeden z zawodników, motywuje by przejść z marszu na podejściu do truchtu...początkowo odmawiam, jednak po chwili zbieram się w sobie i cisnę za nim. Nie na długo jednak, gdyż zaczyna się podejście na Trzy Kopce. Tu znów słabnę, muszę się postarać by wyprzedzić starszego pana wędrującego z plecakiem- słowem dramat :D

    Na Kopcach chwila mobilizacji- dostaję opaskę z oznaczeniem trasy oraz informację dotyczącą zajmowanego miejsca- 24. Nie ucieszyło mnie to, w żadnym wypadku. Ale wiedziałem, że tego dnia nie prezentuję dobrej postawy, trzeba brać co dają.

   Zbiegam ku podejściu na Lipowską, w głowie huczy już tylko jedna myśl- ostatni atak, ostatnie podejście. Wespnę się tam i potem już tylko 10 km z górki do Ujsoł. Łatwiej pomyśleć niż zrobić :D

Wyczekiwany koniec wspinaczki, Hala Lipowska
fot. Jerzy Opioła

    Choć pod górę atakuje się przyzwoicie, pojawia się dużo turystów którzy wnoszą odrobinę dopingu. Lub spojrzeń z politowaniem :D Wreszcie, docieram na Halę Lipowską, składam kije by łatwiej było zbiegać i rozpoczynam ostatni rozdział tych piekielnych mąk. Dotarł do mnie  jeden z towarzyszy niedoli, lecimy ile sił w nogach pozostało. Czyli niezbyt szybko. Minusem są pozrywane taśmy znakujące trasę- niestety ciągle sporo osób ma problem ze zrozumieniem ich sensu.

   Szczęściem spadło też trochę deszczu co wydatnie zmniejszyło odczuwalną temperaturę, to dobrze bo ma jakieś 5 km przed metą mam już sucho w bukłaku i flaskach. Kulam się  samotnie ku końcowi (nie wiem jeszcze tylko czy biegu, czy mojemu), minąłem znacznik 3 km do końca. W myślach już wpadam pod amfiteatr w Ujsołach i umieram.

   Nagle, przychodzi otrzeźwienie- coś dawno nie widziałem oznaczenia trasy. Podgląd na ślad na zegarku- k*urwa, już dawno wyniosło mnie nie tam gdzie powinno. Na samej końcówce! Kotłujące się pod czaszką myśli nakazują albo usiąść i zapłakać, albo przedzierać się na przełaj.

   Wybieram opcję nr 2 i po kilkunastu minutach, dziurze w spodniach, pociętych nogach oraz całym świecie przeklętym z góry na dół jestem znów na trasie. Już tylko siłą woli kulam się w dół. Mijając znacznik 1 km do mety nawet nie potrafię się już cieszyć.

    Moim oczom ukazują się Ujsoły, szukam wzrokiem- jest! Jeszcze tylko parę kroków. Wreszcie po 12h 05min i 83km w nogach melduję się na mecie jako 25 zawodnik na 164, którzy finalnie pobiegli 80.
-Powiedz nam,  jak było na trasie?
-TRAGICZNIE
fot. Tomasz Pawlicki

   Czy jestem zadowolony? Nie, choć szczerze mówiąc na więcej nie liczyłem. Tymczasem pora oddać się w troskliwe ramiona Pionu Logistyki, który czeka na mnie z zimną Colą.... następnie wracam do wałków i farb, mieszkanie samo się nie wyremontuje :D


Do zobaczenia na Szlaku!
Ultraamator


 
 
 
 

    

sobota, 20 kwietnia 2019

W krainie głębokich jezior, czyli Ultra Hańcza



 Spoglądam na kalendarz. Potem na rozpiskę biegów. Znów na kalendarz.

      - Słońce, miałaś kiedyś okazję zwiedzić Podlasie?
      - Nie, a dlaczego pytasz?
      - No to Ultra Hańcza.

   Tak skrótowo wyglądała historia zapisu na bieg :) Muszę przyznać, że sam byłem zaintrygowany- nigdy wcześniej nie było mi dane zawitać na krajowym biegunie zimna. Najwyższa pora była to zmienić, wykorzystać  parę dni zeszłorocznego urlopu, uzupełnić braki w wiedzy i co najważniejsze- przeżyć kolejną biegową przygodę.

   Moja ciekawość narastała wraz z przyswajanymi informacjami, a zdjęcia i opisy Suwalskiego Parku Krajobrazowego tylko potęgowały chęć wyjazdu.

   Najważniejsze fakty, czyli te dotyczące biegu prezentowały się następująco:
     
    - dystans: 63 km,
    - przewyższenie: 1000 m,
    - czas  ubiegłorocznego zwycięzcy: 5:44:52.

Na potwierdzenie słów- profil wysokościowy  trasy
źródło: http://kierunekultra.pl/ultra-hancza

    Zapowiada się szybka impreza na otwarcie sezonu, wchodzę w to :D

    Gdy odpaliłem samochód by w sobotni poranek udać się z Suwałk na start w Turtulu termometr pokazał 5 stopni Celsjusza...na minusie. Pięknie, kufa, pięknie. Od samego początku miałem rozterki odzieżowe- nic co spakowałem ze sobą jakoś do końca mi nie pasowało gdy patrzyłem na prognozy pogody. W końcu postanowiłem lecieć na bardzo lekko- temperatura miała w czasie biegu podnieść się do 8-9 stopni, a mało jest gorszych rzeczy niż przegrzanie się. Postoje na przebieranki odrzuciłem na samym początku. Szkoda czasu na sprinterskim dystansie ;)

   Pomimo mrozu okoliczności przyrody były piękne- co widać na zamieszczonym obrazku.

Turtul i siedziba Suwalskiego Parku Krajobrazowego
fot. Aleksandra Trzaskowska
   Mrozik mrozi, łapki odmarzają, buff  ląduje na twarzy- niestety trzeba pilnować by znów połowa mojej i tak niezbyt atrakcyjnej facjaty nie podległa paraliżowi. Na szczęście organizatorzy stanęli na wysokości zdania i nieopodal linii startu zapłonęło ognisko. Aż przypomniał mi się start ubiegłorocznego Piekła Czantorii, gdzie Artur Kulesza musiał nas wyganiać od ognia. 

   Jak zwykle przed startem, zwłaszcza pierwszym po zimowej przerwie w głowię kłębi się milion myśli. Czy dam radę? Czy jestem gotów? Czy po drodze nic się nie stanie? Cóż, przyszłość pokaże. Tymczasem pamiątkowa fota, szybkie przemowy przed wyczekiwanym startem i odliczamy!

   Ruszamy na dźwięk pistoletu . Od razu plasuję się w czołówce, mój szumnie zwany "plan taktyczny" zakłada przez pierwsze 3 h trzymanie prędkości 12 km/h by potem zejść 10 km/h i zameldować się na mecie w okolicy czasu zeszłorocznego zwycięzcy. Plany planami, życie je często weryfikuje.

   Z początku jak zawsze bardzo raźnie i z przyjemnością- ku przygodzie :D W oddali widzę jednak sylwetki dwóch zawodników, którzy wystrzelili jak oparzeni do przodu. Nie wiem, nie znam gości, ja nie tutejszy. A tak w ogóle ja tu tylko sprzątam. 

Zamaskowany jeździec i sfora
fot. M. Łaskowska

     Początkowo martwi mnie tylko jedno- dłonie. Moje kochane łapki, które odmarzają już przy temperaturach poniżej 10 stopni. Pomimo założonych rękawiczek tracę w nich czucie. Nic, psychicznie przygotowuję się już na nadchodzący ból gdy tylko się rozgrzeją i krew zacznie w nich krążyć.

   Nie musiałem długo czekać, po kilku kilometrach lekkiego napierania zaczyna się- na szczęście  pojawiają się pierwsze podbiegi i nie ma czasu skupiać się na wątkach pobocznych  ;)

   Długo to nie zajmuje, po około 15, może mniej kilometrach na horyzoncie majaczy mi jeden z dwóch uciekinierów. Dodaje mi to trochę wiatru w żagle, tym bardziej że jestem też atakowany z tyłu. Wypadki tak się toczą, że zamiast walczyć postanawiamy współpracować i we 3 lecimy dalej. Mijamy bez zatrzymania pierwszy bufet w Wodziłkach, numer jeden jest gdzieś przed nami! Nie mam czasu nawet przyjrzeć się zlokalizowanej we wsi molennie staroobrzędowców.

Grupa pościgowa :)
fot. Katarzyna Karaszewska
   Pomimo szybkiego tempa w okolicy 4:20 min/km staram się rozglądać, bo jest po czym. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się takich widoków. Było chyba nawet  ładniej niż na Łemko! Podziwiając widoki docieramy do  Cisowej- najbardziej wyrazistego wzniesienia na trasie biegu. Podejście nie było zbyt długie, za to bardzo...ciekawe ;)
   
Niby równiny, a podejścia mogą zaboleć- końcówka ataku na Cisową
fot. Magdalena Sokół
   Gdy zbiegamy mijamy paru zawodników za nami, szału jednak nie ma- jest kilka minut przewagi. Dowiaduję się z jakimi weteranami dane mi napierać- aż mi głupio gdzie się pcham z tym moim mizernym doświadczeniem.

Widoki z Cisowej, całkiem całkiem ;)
fot. Magdalena Sokół
   Na następnym podbiegu postanawiam lekko odpuścić- czuję syndromy nadchodzącej ściany. Znów nie przypilnowałem odpowiedniego dostarczania kalorii do organizmu i teraz zaczynają się problemy. Nic, trzeba sięgnąć po żel,  przecierpieć swoje i napierać.

  Już samotnie mijam urokliwe jeziora Perty i Kojle i docieram do Smolnik- tu czeka drugi punkt odżywczy. Posilam się krakersem z masłem orzechowym i garścią rodzynek. Uzupełniam zapasy izo i niesiony dobrym słowem obsługi punktu pruję dalej. Czuję, że kryzys zaczyna powoli przechodzić.

   Mijają 3 h od  startu, pokonuję 35, 96 km. Do planu brakuje 40 metrów. Pomimo osłabienia jestem zadowolony i zaczynam sobie nucić "Różę i bez", chyba moja ulubiona piosenka na kryzysy ;) Maszyna zagłady zaczyna pracować jak powinna, wskakuję w założone tempo 5 min/km i się jego trzymam. Mijam Panią Fotograf. Raz. I drugi.

Byle do przodu ;)
fot. Agnieszka Koziak

   Lecąc samotnie przez las o mal nie wpadam pod...radiowóz. Szybka ucieczka do rowu, po czym równie szybki powrót na trakt. Tego się nie spodziewałem. Ale obstawa czujna, dobrze :D Staram się nie obracać do tyłu, już dosyć mam pilnowania żeby głowa nie chodziła zbyto mocno na boki od tych widoków ;)

   Trasa upływa mi spokojnie, na liczniku nabitych kilometrów wartość zaczyna dochodzić do 50. Zaczynam myśleć o zbliżającym się finiszu, a jeszcze bardziej o zlokalizowanym na 53 km punkcie odżywczym. Ale zanim do niego docieram wbiegam do miejscowości...czytam tabliczkę z nazwą: "Kłajpeda". Moment, zaraz, wróć.

    Tak jest, nie myliłem się. Kłajpeda- niewielka wioska ;) Niestety czasem w czasie długotrwałego wysiłku nie wszystko pod kopułą pracuje jak powinno i pewne, niejednokrotnie banalne rzeczy trzeba analizować dwa razy.

   Przefruwam przez Kłajpedę, jeszcze tylko chwila i wpadnę na punkt odżywczy w Starej Hańczy. Tam jak zwykle uśmiechnięte wolontariuszki- zdziwione, że pytam o słone jedzenie. Jednak żółty ser i krakers z masłem orzechowym były tym, czego w tym momencie potrzebowałem.

   Minąwszy punkt wpadam na przepiękną wąską ścieżkę nad brzegiem najgłębszego jeziora w kraju. Trzeba wręcz uważać, by się nie skąpać. Dzień jest cudowny, słoneczko świeci- ale mroźny. A wody Hańczy tak kuszą :D Żarty na bok, naprawdę jest pięknie!


Oto i tytułowa sprawczyni zamieszania- Hańcza
fot. Aleksandra Trzaskowska

    Jeszcze tylko szybki przelot asfaltem przez Błaskowiznę i Bachanowo, po drodze witam się z zawodnikami biegnącymi krótszy dystans. Zaczyna się ostatni trailowy fragment- znów bardzo ładny. Wąska ścieżka pozwala obserwować z góry Czarną Hańczę i jej otoczenie.

   Powoli, krok za krokiem zbliżam się ku mecie- jeszcze tylko zbieg w dół i już niesie człowieka doping kibiców z drugiego brzegu rzeki. Przyspieszam, w takich momentach zawsze znajdują się dodatkowe siły ;) Wpadam na metę i ogarnia mnie standardowe rozdwojenie jaźni- z jednej strony cieszę się, że już meta a z drugiej czuję smutek, że to koniec przygody ;) Kilka przybitych piątek z ludźmi oczekującymi na mecie i z biegowej euforii wybudza mnie mój najlepszy Pion Logistyki. Pora odpocząć.

Szczęśliwe dziecko wbiega na metę ;)
fot. Mariusz Rosół

   Podsumowując- trasa o dystansie 63 km zajęła mi 5:38:54 a na mecie zameldowałem się jako czwarty na 110 zawodników. Jestem zadowolony z biegu, choć można było uniknąć kryzysu na kilometrach 30+, zbyt mocno skupiłem się na napieraniu i olałem dostarczanie paliwa do organizmu. Swoją drogą ogromny szacunek dla Modestasa Bacysa- zwycięzca zniszczył wszystkich przybiegając na metę poniżej 5h!


   Spędzamy jeszcze trochę czasu na mecie- przyjemna atmosfera powoduje, że chce się posiedzieć w Turtulu i pooklaskiwać kolejnych finisherów. Skuszony zapachami odwiedzam nawet stoisko koła gospodyń wiejskich i raczę się kartaczem, tego trzeba mi było!

  Opuszczam siedzibę Suwalskiego Parku Krajobrazowego z uśmiechem na twarzy, bardzo fajna impreza. Równocześnie w głowie zaczyna kiełkować myśl o nadchodzącym Stumilaku...

                                                                                     
                                                                                                        Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                            Ultraamator