piątek, 23 listopada 2018

Gdy piekło zamarza- Piekło Czantorii 2018

 

  Rok niemal zleciał, nadszedł listopad. A z listopadem od 3 lat w moim życiu nierozerwalnie wiąże się jedno z bardziej traumatycznych biegowych przeżyć- jesienna edycja Beskidzkiej 160 na raty znana jako Piekło Czantorii.

   Dlaczego "Piekło"? Kto biegł, ten dobrze wie. Dla tych, którzy nie mieli okazji zapoznać się z tą trasą podstawowe dane:
 - długość - 63 km (dla dystansu ultra 3 pętle po 20,5 km+ 1200 m finalnego podejścia pod kolejką),
- przewyższenie - 5600 m,
- limit czasowy - 15 h

  Podstawową piekielnością tej trasy jest dla mnie naprzemienność podejść i zbiegów, bez chwili dla złapania oddechu na płaskim. Obrazu dopełniają strome beskidzkie ścieżki pełne kamieni, korzeni i liści występujących w różnych proporcjach, lecz zawsze w komplecie ;)

   Dokładny przebieg i profil wysokościowy możecie zobaczyć na stronie organizatora:


   Jechałem więc do Ustronia pogodzony z myślą o nieuniknionym cierpieniu, po raz n- ty zastanawiając się po jakiego diabła ja to robię. Nie wiem. Pewnego dnia zapadka w głowie przeskoczyła i rozpoczęła się moja przygoda z górskim bieganiem.

    Pocieszałem się tylko tym, że w tym roku na pewno nie będzie tak źle jak rok temu. Ten warun jest chyba nie do powtórzenia. Kumulacja gęstej mgły, mżawki, marznącego deszczu i ogólnego życiowego zła głęboko utkwiła w mej pamięci.

   Wracając do meritum, melduję się w biurze zawodów- standardowo wypełniam oświadczenia o stanie zdrowia etc, odbiór pakietu startowego i....no właśnie,  początek stresu. Nerwy związane z nieuchronnością cierpienia dały znać o sobie.

   Na stres najlepsze jest działanie! Przebieram się już do startu, pakuję depozyt na linię mety i w międzyczasie rozmawiam z Karolem- przekozakiem, który później zajmie 2 miejsce na dystansie maratońskim tego biegu.

   Po konkretnej odprawie nadszedł ten czas- udajemy się grupą na start. Tzn. zawodnicy woleli ogrzać się przy rozpalonych ogniskach, jednak Ojciec Dyrektor zagnał nas na linię startu :D Finałowe odliczanie i wataha rusza.

Kolorowy start, później nie było tak kolorowo :)
fot. Jacek Deneka

   Jak zawsze ustawiłem się na tyłach, czeka nas tyle przygód że nie trzeba być pierwszym, który ruszy naprzód.

   W każdym razie na początkowym podejściu tradycyjnie wyprzedzałem, tylko po to, by na pierwszym zbiegu stracić parę pozycji. Ale "spokój grabarza, wszystko będzie dobrze"- jak to Elektryczne Gitary śpiewają. Muszę się najpierw rozruszać zanim polecę na zbiegach niemal na równi z tymi wariatami. Niemal, bo chyba do końca nigdy tego nie przeskoczę, instynkt samozachowawczy czuwa.

   Zbiegamy w dół, tylko po to by znów się wspiąć, a następnie znów zaliczyć wariacki zbieg. I tak meandrujemy po zboczach masywu Czantorii. W końcu wpadam na żółty szlak prowadzący na Małą Czantorię- najdłuższe podejście całej pętli. Naciskamy mocno 4 czy 5 osobową grupką.

   Mając chwilę czasu kminię nad warunkami- świetna widoczność, trasa sucha, tylko pizga jak diabli, temperatury minusowe. Idealny warun dla Probsta i spółki by kręcić rekordy. Nim jednak skończyłem dywagacje ukazał się szczyt Małej Czantorii i zbieg na Poniwiec. Nawet go lubię, zwłaszcza jego początkową, mniej kamienistą część.

   Na dolnej stacji wyciągu jak zawsze zlokalizowany jest punkt kontrolny i odżywczy. Przytulny kawałek nieba w tym mroźnym i mrocznym świecie. Bez wahania wchodzę na chwilę się ogrzać i coś zjeść- częstuję się kawałkiem pysznego ciasta, na którym jak się okaże polecę cały bieg.

Cholerny kubek nie chciał wyjść, a Kofola już czeka :D
fot. Magdalena Sedlak
   Delektując się chwilą spoglądam na czekające podejście na Poniwiec. Chyba najbardziej bolesny moment na całej pętli, ba gorszy nawet od finałowego podejścia pod wyciągiem na Czantorię.

   Nie pozwalam sobie jednak na zbyt dużo, część zawodników olała postój i napiera dalej, trzeba gonić. W końcu "napieraj albo giń"- to motto pasuje jak ulał do tej imprezy. Próbuję gonić jednak coś  się we mnie zacina. Ale jak to? Że już? Starzejesz się chłopie.

   Odnośnie starości- podchodzę pod górę ze starszym gościem, na oko w wieku mocno emerytalnym a robi mnie jak chce, no załamka. Usiąść, zapłakać i stwierdzić że pie*dolę, nie robię. Wlokę się aż do szczytu Wielkiej Czantorii, tutaj udaje się odżyć, lecę całkiem przyzwoicie na zbiegu. Nawet tym fragmencie obsesyjnie nienawidzonym przeze mnie. Tym po nawrocie i odbiciu z czerwonego szlaku.

   Jeszcze tylko szybka wspinaczka pod Faturką i wspaniały zbieg na dolną stację kolejki na Czantorię. Spoglądam na zegarek i nie wierzę, 2 h 53'. Jednak tak źle ze mną nie jest!

   Wizyta w bufecie i wio, pętla numer dwa czeka. Nabrałem trochę wiatru w żagle, ciekawe na jak długo. Teraz bieg przybrał trochę inny charakter- towarzystwo jest już rozciągnięte na trasie i jest dużo więcej przestrzeni. Zaczynają się pojedynki rodem z westernów- "w samo południe", czy goniący dojdzie zwierzynę, czy uciekający obroni pozycję.

   Mieszamy się tak co chwila z paroma chłopakami, ja ich na podbiegach, oni mnie na zbiegach. I tak do znudzenia. Ale tu nie ma mowy o nudzie. Trzeba niestety być czujnym, zwartym i gotowym cały czas, tyle upadków to dawno nie widziałem, ba sam się wyglebiłem- na szczęście obyło się bez strat.

   Przed podejściem na Małą Czantorię łykam pierwszy żel i odpalam- czuję się jakbym dopiero zaczął zawody i napieram niczym mały samochodzik. wyprzedzam znów paru gości i niedługo melduję się ponownie na Poniwcu. Tu czeka pomidorówka. Na bogów Asgardu, wejść zmęczonym i zmarzniętym do ciepłego pomieszczenia, dostać w łapę kubek ciepłej pomidorowej... polecam każdemu.
Kubek pomidorowej, zaparowane okulary i rozkmina nad sensem życia :D A wszystko to o 5 nad ranem w sobotę.
fot. Jacek Deneka
   Dzięki tej przerwie znów tracę parę pozycji, ale pal to licho. Nawet ostro napierając czuję zimno i po prostu trzeba było chwilę się ogrzać.

   Znów cierpienie na Poniwcu, wejście na Czantorię i droga w dół, z przeskokiem przez Faturkę ku końcowi drugiej pętli. Czuję się całkiem nieźle, zaczynam wierzyć, że może jednak w tym roku uda się ukończyć ten bieg bez nadmiernych dramatów.

   Z uśmiechem na ustach wbijam do Miśków obstawiających punkt na dolnej stacji kolejki na Czantorię, rozpoczyna się ostatnia pętla! Wstaje dzień, robi się jasno. Czuję ulgę, zdecydowanie łatwiej napiera się za dnia. Zwłaszcza po tak trudnej trasie.

   Wspinam się po stoku na Czantorię po raz ostatni, ale niestety nie po raz ostatni na tą górę . W głowie pulsuje myśl o finiszu, będzie źle.

   Tzn. bardziej niż teraz :D Po pierwszym zbiegu uświadamiam sobie, że zaczynają mnie boleć czworogłowe.  Nie jest dobrze, ale patrząc na to z drugiej strony...rok temu bolały już na drugiej pętli :D

   Wyprzedzają mnie zawodnicy z maratonu, w sumie jak się spodziewałem, początek ostatniej pętli. Chłopaki wyglądają o niebo lepiej niż ja, pozazdrościć. Powoli lecz stabilnie napieram do przodu, wiecznie się z kimś wzajemnie wyprzedzamy- fajnie, dramaturgia wyścigu rośnie ;)

    Gdy rozwidniło się na dobre można nawet na chwilę pozwolić sobie na podziwianie widoków, ale tylko na chwilę. Pamiętaj- napieraj albo giń!

Ładnie, prawda?
fot. Magdalena Sedlak
  Lecimy jakiś czas z Krzyśkiem, kolejnym z ludzi poznanych na szlaku. Pod wiatą u wlotu na szlak na Małą Czantorię widzimy postać zawiniętą w folię NRC. Na nasze wołania wystawia tylko dłoń z kciukiem uniesionym do góry. To dobrze, można ze spokojnym sumieniem lecieć dalej.

  Doganiamy kolejnego desperata i w niewielkich odległościach od siebie meldujemy się po raz ostatni w punkcie na Poniwcu. Z przyjemnością biorę znów kubek zupy i po dorzuceniu kawałka ciasta cisnę dalej.

   Trzecie starcie z Poniwcem i atak na szczyt Wielkiej Czantorii już nieźle dają w kość, nie mam już siły porządnie zbiegać. Dogania mnie paru innych zawodników i na podejściu pod Faturką rozgrywa się całkiem ciekawa walka o miejsca- udało mi się odeprzeć ataki.

Faturka po raz trzeci. Wbrew pozorom trwa zacięta rywalizacja :D
fot. Magdalena Sedlak

    Na zbiegu ku dolnej stacji daję już z siebie wszystko, to już nie pora na trzymanie rezerw. Zaraz się rozpadnę ale cisnę, aż jakiś wyprzedzany maratończyk pyta jak to robię. Poddaję się grawitacji, tyle :D

   Pora na coup de grace...finalne podejście pod trasą wyciągu. Cholernie bolesne 1200 metrów, 400 m przewyższenia. Podejście to jest owiane baaaardzo złą sławą, każdy kto startuje w tym biegu przedstawia je jako jeden z najgorszych, o ile nie najgorszy punkt programu.

   Mijając dziewczyny wskazujące mi odpowiedni kierunek i życzące powodzenia wpadam na ścieżkę. Na plecach czuję oddech pogoni- dosyć miejsc już oddałem. Na szczęście podejścia to coś, w czym mogę konkurować z najmocniejszymi. Krok za krokiem, metr za metrem zostawiam za sobą współzawodników i bardzo szczęśliwy wpadam na metę! Czas  10:33:05 i 13 pozycja.

   Na mecie jak zawsze, gratulacje, medal i uśmiechy ekipy organizatorów. Oraz mój własny. Szczerze mówiąc chyba nigdy, w żadnym starcie nie czułem się tak dobrze psychicznie (nie licząc krótkiego kryzysu na Poniwcu podczas pierwszego okrążenia). Ba, uśmiech nie schodził mi niemal z mordki. Na trzeciej pętli potrafiłem żartować z fotografami na temat swojej fotogeniczności- jakby jakakolwiek występowała :D I to chyba najbardziej mnie cieszy na koniec sezonu.

   Właśnie, koniec sezonu. Jestem umiarkowanie zadowolony- przypominając sobie tegoroczne starty:
1. Salamandra Ultra Trail 100- DNF, wykończył mnie żołądek i biegunka,
2. Stumilak- 7 miejsce,
3. Łemkowyna Ultra Trail 100- 9 miejsce,
4. Piekło Czantorii Ultra- 13 miejsce.

   Jeszcze tylko odwiedzić wodza depozytu- pełnego humoru Jędrka ("Od grubasa do ultrasa" na fejsie), tam odbieram najlepszą z najlepszych nagród-  piwo warzone specjalnie na tą okazję, niebo w gębie!

   Teraz chwila odpoczynku i znów do pracy, by przyszły rok był lepszy.

                                                                                            Do zobaczenia na szlakach!
                                                                                                                     Ultraamator