niedziela, 26 marca 2023

Nie startuję zimą- czyli Górska Pętla UBS 12:12

 


    Grudzień- siedzę przed komputerem prowadząc sesję medytacji nad kalendarzem biegów górskich. Układ gwiazd jest cholernie wymagający, a wzajemnie wykluczających się czynników tylko przybywa. Robię wszystko by poukładać wiosenne starty, urlop w pracy oraz trochę wolnego czasu przed zmianą stanu cywilnego. 

    Z pomocą przychodzi YouTube, który wylosował jeden z TYCH kawałków. The Loneliness of the Long Distance Runner, od nieśmiertelnych Iron Maiden. Już wiem! Pobiegnę UBSa. To coś nowego dla mnie. Bieg w formule 12-sto godzinnych zawodów, a psychopata który nakręci w tym czasie najwięcej pętli wygrywa. Nie spróbuję- nie  dowiem się czy coś takiego przypadnie mi do gustu, proste.

    Szybka analiza profilu trasy zwiastowała dobrą zabawę- ostro pod górę z początku, pofałdowanie w środku i szybki zbieg na koniec. Wszystko to upchnięte na 16km pętli mającej początek w Brennej. Po drodze odwiedzamy Kotarz, Grabową i Stary Groń. Więcej info u orgów:

    Termin też pasuje- marzec...nie powinno być już ani mocnej zimy, ani jeszcze upałów. Słodka naiwności :D


    Wraz ze zbliżającym się terminem startu delta robiła się coraz bardziej ujemna. Prognozy pogody mówią o zimie, takiej konkretnej. Akurat tego dnia. Trudno, mam zamiar dobrze się bawić i dać z siebie wszystko.

    Gdy rankiem w dniu zawodów zameldowałem się w Brennej aura faktycznie była zimowa- mroźno, chłodny wiatr. Koło 8:00 zaczął prószyć śnieg, który tylko gęstniał z czasem. Niewzruszony już tym faktem odbieram pakiet startowy i czynię ostatnie biegowe uroki.

Obowiązkowy rytuał przed startem- kolejka do toalety :D
fot. Joanna Drozdek

    Szczęściem całe napięcie schodzi ze mnie za sprawą szefa całego bałaganu, który wita się z wszystkimi jakże rozgrzewającymi słowami:

"Za 5 minut odprawa, a za 20 was tutaj nie widzę"

    Już rozluźniony po odprawię ustawiam się w strefie startu. Już nie mogę się doczekać, za chwilę okaże się czy dobrze przepracowałem zimę ;) 

    Wreszcie, wybija godzina 10:00 i znów jestem na szlaku! Standardowa początkowa przepychanka i gonitwa. Staram się trzymać z przodu- czekające podejście może się korkować przy takiej ilości ludzi. Nie mówiąc już o tym jak będzie ono wyglądało po przejściu tego stada.

    Płaski fragment wzdłuż Brennicy szybko mija, pora na wspinaczkę. Początkowo lekko, asfaltem. Zaczynają się pierwsze przetasowania, lecąc na niskim tętnie wyprzedzam zawodników, powoli pnąc się w górę stawki. Bogowie, jak mi tego brakowało!

    Mijają dwa kilometry asfaltowania, pora na część właściwą- błoto, śnieg i krzaczory :D Chwilowo opuszczamy niebieski szlak i wspinamy się dróżką w kierunku Hali Jaworowej. Jest stromo! Odrobiwszy jednak lekcję z rekonesansu trasy nie spalam się tutaj, będą momenty by lecieć w trupa. 

    Co nie znaczy, że się obijam. Daję się nawet trochę ponieść zawodnikom ze sztafety, szybko przeskakuję przez osiedle Na Kotarzu i lecę dalej. Łączymy się znów z niebieskim szlakiem, do Jaworowej blisko. Zaczynam kminić jak tam będzie wyglądało przy tym sypiącym śniegu i wietrze. Pewnie ubaw po pachy :D

    Nie myliłem się. Hala Jaworowa- będąca swoją drogą mimowolną bohaterką medialnych newsów- wita nas wszystkim co najlepsze. Czytaj ostrym wpie*dolem wietrzno- śnieżnym. Wrzucam tutaj kaptur na głowę. Kij z tym, że ogranicza ruchy i widoczność. Pizga złem jak pod szybem po szychcie w listopadzie.

    Jaworowa ma jednak ogromny plus- z niej już tylko parę kroków do końca "segmentu podbiegowego". Spoglądam na zegarek- pierwsze 7km podbiegów w 50 minut. Patrząc na warun, mocno. 

    Niesiony pozytywnym nastawieniem lokuję się w grupie ucieczkowej. Mam jeden problem- trudno odróżnić ludzi ze sztafety od lecących solo, kogo się trzymać? Wzruszam tylko w myślach ramionami i daję się ponieść wydarzeniom.

    Nabieramy pędu na zbiegu, by następnie wspiąć się lekko, ku Grabowej. Tutaj dostajemy prosto w twarz wiatrem i śniegiem. Biegnę przed siebie kompletnie nic nie widząc, biel wypełnia mi całą wizję.

    Przecierem facjatę dłonią niczym wycieraczki szybę samochodową. Ulga...na chwilę. Proces trzeba powtarzać co parę kroków. 

    W dalszym ciągu ledwo widząc cokolwiek przed sobą odbijamy na zbieg w kierunku Chaty Grabowej. Z racji warunków lecimy tutaj nawet spokojnie, spodziewałem się lepszego wariactwa.

    Chata wita nas dopingiem zgromadzonej obsługi punktu odżywczego. Trwa tutaj wręcz cała impreza :D Nie ma niestety czasu się zatrzymywać- jest robota do zrobienia! Doping dodał sił i lecę dalej.

    
Pętla pierwsza- kciuki jeszcze w górze :D
fot. Fotosław


        Pora na lekko pofałdowany, sprinterski fragment w kierunku Starego Gronia. Tutaj cała naprzód, para na kotły i cytując klasyka- "łogiń kurła" :D

    Spoglądam na zegarek- lekko ponad 10km w 1h05min. Dobrze! Szybko łykam kolejne kilometry i po chwili melduję się na Starym Groniu. Tu znów troszkę więcej odkrytej przestrzeni- słowem, Białe Zimno w całej okazałości :D

    Dobiegając do Horzelicy o  dziwo zostaję na chwilę sam- tych parę postaci przede mną zniknęło. Mam nadzieję, że to sztafeta. Za mną- w bliskiej odległości nikogo.

    Wypadam na zbieg w kierunku Brennej...tylko po to by po paru krokach doznać kontuzji 2D- dupy i dumy. Ślisko, a nie wygląda. Koduję by tu uważać następnym razem. 

    Zbiegam już bez dalszych przygód i melduję się na końcu pierwszej pętli- trochę szybciej niż zakładałem- 1h33min. 

    Nie orientując się nawet w sytuacji taktycznej i nie przystając na moment wypadam na pętlę numer 2.  Śnieg napiernicza dalej, tak samo jak wiatr.  Nie zrażam się tym i tak szybko jak mogę przeskakuję asfalty by ponownie stanąć twarzą w twarz z  daniem głównym- atakiem na Halę Jaworową.

    Podejście jest ładnie rozorane, paradoksalnie świeży śnieg ułatwia łapanie przyczepności. Cisnę mało przedeptanym bokiem ścieżki- wolę włożyć więcej siły niż ślizgać się przy każdym kroku.

    Im wyżej, tym bielej. Zima na całego. Cały zamysł tego startu poszedł tam, gdzie misterny plan Siary i Lipskiego. Z rzadka wyprzedzam ludzi, pojedyncze mijane punkciki nie wyglądają na zbyt szczęśliwe. Podobnie jak ja, gdy kilka razy ktoś przeskakuje przede mnie- mam nadzieję, że to sztafeta.

    W końcu na Jaworowej zbijamy się w kilku i mocnym tempem wspinamy ku dającemu ochronę drzewom. Chcąc czy nie, tu trzeba się wysilić. Odnoszę wrażenie, że ślady gościa napierającego kilkanaście metrów przede mną nikną w oczach- przysypywane śniegiem.

    Pakując się w las oddycham z ulgą- szybszy kawałek czeka :D Pędzimy ku Grabowej ostro pracując- zarówno by trzymać mocne tempo, jak i kontrując zapadanie się i uślizgi na śniegu. Bogowie, ale łydki to odczują :D

    Na Grabowej bez zmian- nic nie widzę. Przecierając twarz jako tako wypatruję optymalnego śladu by biec i kulam się w dół. Sporo kamieni jest już przysypane, co ułatwia sprawę. W zamian trzeba uważać na uślizgi. Bawię się tutaj nadspodziewanie dobrze, pomimo lecenia na ślepo.

    Chata Grabowa z daleka wita nas głośnym dopingiem- pozostanie tak do samego końca zawodów. Dzięki Wam wielkie za to! Pełen nowej energii po zbiegu lecę w trupa ku Staremu Groniowi. Mijam tu fotografów, którzy tego dnia też nie mieli łatwego życia.

Przyczajony tygrys, ukryty smok :D
fot. Joanna Drozdek

    Po drodze dokonuję wydaje mi się pierwszego dubla, to już za dużo przeliczeń na mój procesor dzisiaj. Lecę po prostu przed siebie, wypadam na Starym Groniu. Tu także bez zmian- wieje i sypie. 
    
    Czuję, że trochę osłabłem- podejmuję decyzję o wizycie na depozycie po tej pętli. Sama myśl o suchych butach i skarpetach dodaje sił :D

    Wypadając na zbieg z Horzelicy wycinam podobny numer jak za pierwszym razem. Tym razem jednak bardziej spektakularnie. Wycinam w powietrzu piękny Skip, z perfekcyjnie obciągniętymi ku przodowi palcami w stopie. Ania, ucząca mnie swojego czasu tańca irlandzkiego była by dumna :D

    Szczęściem upadek efektowny, ale bez  strat. Szybko się zbieram i bluzgając pod nosem pędzę dalej. Jeszcze tylko kamienisty fragment przed rozejściem szlaków czarnego oraz zielonego i znów można lecieć na pełen regulator. Łogiń!

    Cała reszta zbiegu mija spokojnie, lekki uślizg tylko na przykrytej śniegiem warstwie liści przed asfaltowaniem, ale bez dramatów. Jedyny minus to totalne skołowanie od kalejdoskopu wyprzedzanych i wyprzedzających mnie ludzi. Ot, trudność biegu po pętli.

    Gdy wpadam na metę i udaję się do depozytu doświadczam drugiej trudności- Bogowie wszelkich Panteonów, jaka tam była impreza :D Na szczęście super ogarnięta obsada depozytu szybko wydaje mi rzeczy, co nie dopuszcza by moje myśli pobłądziły tam, gdzie nie powinny.

Wzorowo ogarnięta ekipa trzymająca pieczę nad chaosem depozytu
foto. Ultra Beskid Sport.

    Błyskawicznie przebieram skarpetki buty <3 Posilam się pysznościami z bufetu. O dziwo jestem głodny jak diabli, pewnie przez te warunki. Nic co dobre nie trwa niestety wiecznie. Wio Baśka, pora na pętlę numer trzy.

    Już cisnąc wzdłuż Brennicy czuję, że pond 30km w tych warunkach zaczyna robić swoje. Daleko mi do swobody biegu z pierwszego okrążenia. Z uporem godnym lepszej sprawy prę przed siebie wyskakując na jeszcze bardziej rozorany podbieg.

    Zaczynam ostro pracować na kijach- pobrałem je z depozytu. I cholernie dobrze zrobiłem. Daję odpocząć nogom, a i tak wyprzedzam dosyć sporo ludzi. Wkrótce jednak zostaję sam.

    Nucę sobie w głowie kolejny, jakże pasujący do sytuacji Maidenowy klasyk- Stranger In A Strange Land. W głowie pojawia się pytanie- "jestem tak do przodu, czy do tyłu?". Znów jestem sam, pośród śniegów:
"What became of the man that startedAll are gone and their souls departedLeft me here in this place so all alone"

    Filozofując nabieram wysokości. Pokonując ponownie Jaworową nachodzi mnie lekki kryzys. Przystaję na chwilę, obracam się za siebie...i momentalnie tego żałuję. Dostaje prosto w facjatę uderzenie śniegu i wiatru- pod względem warunków pętla trzecia była chyba dla mnie najgorsza. 

Sweet focia time :D

     Sprowadzony na ziemię już twardo stąpam i uciekam ile sił między drzewa. Cisnąc dalej na Grabową stwierdzam, że nie ma tego złego. Śniegu przybyło tyle, że kałuże które omijałem jeszcze 4h temu teraz przebiegam w ogóle ich nie zauważając :D

    Gdy mijam Chatę Grabową na duchu podnosi doping- tym razem ekipa schowana, ale czujna dalej. Jeszcze raz dzięki!

    Dzięki hałasowi z Chaty przemykam przez płaski fragment w kierunku Starego Gronia, skaczę góra i dół ku Horzelicy. Myślę sobie teraz "do trzech razy sztuka, tym razem zbiegnę bez upadku". Człowiekowi niby lat przybywa, a głupi jak był, tak jest. Znów ląduję, tym razem klasycznie na 4 literach. 

    Momentalnie wybijam się na nogi i lecę dalej. W sumie to głodny jestem. Znów. I to nie na wafelki z kamizelki, chcę konkretów :D

    Pierwsze co robię gdy po 5,5h wpadam na trasę to lecę do bufetu. Uzupełniam brakujące kalorie z pełną powagą i poświęceniem :D

    Szalenie miłe chwile w bufecie szybko mijają, trzeba się zbierać na pętlę numer 4. Wypadam na trasę w lepszej kondycji niż okrążenie wcześniej. To chyba świadomość uczty sprzed chwili poprawia mi samopoczucie.

    Kontroluję czas, zaczyna się układanka- 5, czy da radę ukulać 6 pętli.  "Wio Baśka"- rzucam do siebie i ponownie wspinam się ku Jaworowej. 
 
    Czwarty raz już dzisiaj, szlak jest już bardzo mocno rozjechany przez zawodników. Na bieżąco kombinuję by najmniejszym kosztem łapać przyczepność. Oznacza to lawirowanie między śniegiem, błotem, wodą i lodem. 

    Gdy docieram do Jaworowej zawodnik przede mną przystaje i wrzuca kaptur na głowę. Mądrze, nie powiem. Choć muszę przyznać warunki zaczęły się poprawiać- wiatr jakby zelżał,  opad śniegu też mniejszy. Może w końcu coś będę widział na Grabowej :D 

    Faktycznie, pierwszy raz przemykam tam bez trybu wycieraczki na twarzy :D Pora na ostatnią fotę na trasie- niezawodni fotografowie czuwają. Pełen podziw za wytrwałość w tych warunkach!

Lewa, prawa, lewa, prawa...może nie widać, ale pełna Nirvana :)
fot. Arkadiusz Juzof


    Czując znów nadchodzący głód- dziwny dzień zaiste- łykam żel i wafelek. Działa świetnie, ale i tak znów czekam na konkrety :D

    Na zbiegu z Horzelicy zdarza się cud- nie wywracam się :D Zawdzięczam to chyba ostrożniejszemu podejściu do tematu. Mając już zmęczone kopyta ostro pracuję kijami, na zbiegu potrafią być równie użyteczne jak na podbiegach. 

    Powolutku zapada zmrok, dobrze że pobrałem z  depozytu czołówkę. Niby do Brennej mam jakieś 15 minut ale to góry- kto wie co mnie zaskoczy. 

    Szczęściem bez przygód docieram do ostatniego fragmentu zbiegu. Lecąc tutaj z jeszcze jednym zawodnikiem napotykamy na ekipę orgów i sanitariuszy z noszami. Nie jest dobrze. Szukają jakiejś kontuzjowanej  dziewczyny- co gorsze żaden z nas nikogo przy trasie nie widział. W myślach trzymam kciuki i robię swoje.

    Kolejny raz wpadam na punkt w Brennej. Spoglądam na zegarek- 7h42min. Wliczając chwilę na papu i zebranie sił może być ciężko by zrobić jeszcze dwie pętle. Orgowie postawili sprawę jasno- zawodników wypuszczą najpóźniej 2h przed końcem limitu czasowego. 

    Szczerze mówiąc sam mam mieszane uczucia co do robienia jeszcze dwóch pętli. Jestem już umordowany jak diabli. Co lepsze dalej nie wiem jak wygląda stawka...co daje mi spokój grabarza i mimo zmęczenia banan na twarzy od dobrej zabawy :D

    Spędzam chwilę w bufecie nad chlebem ze smalcem <3, przy okazji wymieniając z innymi zawodnikami uwagi na temat początku zbiegu z Horzelicy. Nie ja jeden tam leżałem. Wykonuję też szybki telefon do Oli- to jak zwykle daje kopa do działania :)

    Zbieram się na pętlę numer  5, zbyt długie siedzenie grozi demobilizacją. I tak spędziłem tu już 10 minut, za dużo :D Szybka kontrola obowiązkowego wyposażenia, niby irytujące, ale chwalebne. Mam to dziwne w naszym społeczeństwie poczucie, że zasad należy przestrzegać.

    Na szczęście nie trwa to długo- odpalając czołówkę i Rydwany Ognia w głowie wypadam nad Brennicę. Żebym tylko wyglądał tak dobrze jak ekipa na plaży w St. Andrews :) 

    Atak na Kotarz to już przyznaję, mordęga. Ślizgam się co parę kroków- pozostaje intensywna praca na kijach. Co rusz spoglądam na zegarek, chcę ocenić szanse zrobienia szóstej pętli. Póki co marnie się to zapowiada :D

    Nagle, niczym nie zapowiedziane przychodzi to cudowne uczucie odrodzenia. Doświadczałem tego niejednokrotnie na biegach. Punkt, w którym człowiek przekracza swoją granicę i...jakby wszystko zaczynało się od nowa. Ekstremalnie zmęczone mięśnie odzyskują siły a głowa świeżość.

    Korzystając z tego momentalnie podkręcam tempo, teraz podbieg w kierunku Jaworowej mi nie straszny! Wyprzedzam jak szalony- kontrola czasu, ciągle na pograniczu. Szybciej! 

    Gdy wypadam na fragment prowadzący w kierunku Grabowej jestem znów sam, ale nawet dobrze mi z tym. Rączo niczym Bambi przeskakuję pomiędzy większymi i mniejszymi zaspami, a światło czołówki nastrojowo oświetla biały szlak. Kurde, ten smalec na kanapkach był chyba z jakimś specjalnym dodatkiem :D

    Mijając Chatę Grabową żegnam się okrzykiem z tą wesołą ekipą- fajne miejsce, gdzie człowiek zawsze mógł liczyć na dopingujący hałas. Spoglądając na zegarek odliczam ostatnie kilometry pętli- wyrobię się w limicie na następną, czy nie?

    Gdy po raz ostatni wywracam się na Horzelicy już wiem- minimalnie, ale braknie. Faktycznie, gdy zameldowałem się na mecie pętli numer 5 zegar pokazywał odrobinę ponad 10h 04min. Mimo lekkiego zawodu z uczuciem ulgi melduję sędziemu, że 190 kończy...i idę znów jeść :D

  Mając za plecami zawodników sztafety- bezskutecznie kłócących się  z Prezesem
o wypuszczenie na trasę po limicie, ląduję ciężko na ławce. W końcu postanawiam spojrzeć na wyniki i nie wierzę własnym oczom. Pozycja nr 2 :D Miło, nie powiem. Dobrze zacząć sezon od pudła- tym bardziej, że udaje się  utrzymać passę od ładnych paru startów.


    
Jak chyba widać- to był długi, ale udany dzień :)
fot. Tomasz Wysocki


        A co sądzę o samej Górskiej Pętli UBS? Powiem krótko- to dla mnie mocny kandydat na start w przyszłym roku. Kręcenie się niczym chomik w kołowrotku okazało się ciekawsze niż myślałem. Natomiast sama organizacja i atmosfery- pierwszorzędna :) Wielkie podziękowania dla orgów, wolontariuszy i całej tej biegowej braci. Życie bez tego całego bałaganu straciło by bardzo dużo uroku :)


Do zobaczenia na szlaku!
Ultraamator