czwartek, 17 listopada 2016

V Maraton Niepodległości Radomsko


  Na tą imprezę trafiliśmy zupełnie przypadkowo, szukając czegoś w pasującym nam terminie
i lokalizacji. Informacji na internetach bardzo mało, zdjęć niemal brak, relacji żadnych. Czyli co.....jedziemy!

   Maraton ten jest organizowany przez Harcerstwo (XV Błękitny Szczep w Radomsku). Nowość jak dla nas. Wystartować można można na 3 dystansach - 50, 75 i 100 km. Nie muszę chyba mówić, że tylko 100 nas interesowała. Przejrzenie regulaminu, upewnienie się co do terminów i klamka zapadła, zapis poszedł. 

   Po dosyć chłodnej nocy spędzonej przez niedopowiedzenie w naszych samochodach spotykamy się w harcówce podczas rejestracji, W oczy rzuca się nam młody wiek ogromnej większości uczestników a także ubiór i wyposażenie w stylu militarnym- w końcu to harcerska impreza :D W naszych geterkach i bluzach termicznych lekko rzucamy się w oczy.  Pakujemy się do autobusów i udajemy się do lasu niedaleko Bąkowej Góry- gdzie zlokalizowany był punkt startu. Po drodze ma miejsce szybka, treściwa i konkretna odprawa prowadzona przez gościa o pseudonimie Taśma- jak się później okazało był to wódz oraz dobry duch całej imprezy.

   Poranek jest pochmurny, chłodny. Można rzec że zimny. Plusem jest to, że nie pada. Deszcz Twój wróg, pamiętaj ultrasie! Taki sam zresztą jak śnieg, grad, wiatr i upał. Słowem wszystko co Natura może rzucić przeciwko nam. Niestety na naszym niewysokim jeszcze poziomie niesprzyjające warunki dodatkowo utrudniają życie.

   Po uczczeniu pamięci partyzantów rozstrzelanych przez komunistów w 1946 i krótkiej sesji zdjęciowej nadeszła wyczekiwana chwila. START! W głowie kołaczą się myśli, nadzieje, marzenia, pragnienia, a także świadomość tego bólu i cierpienia, które już niedługo będą udziałem wszystkich uczestników. Pewne moje myśli krążyły także wokół współzawodników- byłem pełen podziwu dla tych w większości bardzo młodych ludzi. W ich wieku prędzej dałbym sobie komputer odebrać niż wystartować w takiej chorej misji. Czapki z głów za samą odwagę.

Wesoła gromadka na starcie
żródło: https://www.facebook.com/maraton100

   Po starcie od razu wyskoczyliśmy na prowadzenie, fantastyczna szeroka i lekko pofałdowana droga zachęcała do popuszczenia wodzy fantazji więc zaczęliśmy biec. O dziwo zainicjowała to Ala, która nałogowo twierdzi, że nie biega. Za kobietą nigdy człowieku nie trafisz :D

   Napieramy sobie wesoło chwilkę, jednak przechodzimy do szybkiego marszu. Setka przed nami i bieg? No no no, to się nie uda. Jeszcze. Przelatujemy przez Wolę Przedborską, następnie Kawęczyn i Sokola Góra gdzie majaczy już pierwszy punkt kontrolny. Podbiegamy sobie z Alą ostatnie 100 m, dajemy do odbicia nasze karty startowe i podajemy swoje nazwiska.


Zbliżamy się do pierwszego punktu, póki co radośni i pełni sił
źródło: https://www.facebook.com/maraton100

   Ariel pozostał lekko z tyłu, nie wierząc w naszą wariacką metodykę działania. Szczerze mówiąc mnie samego ona przeraża :D Chłopak rozsądnie pozostał troszeczkę za nami, na czym źle nie wyszedł. 

   Kontynuujemy galopadę w kierunku drugiego punktu kontrolnego w Niedośpielinie, gdzie zaskakujemy dopiero rozkładane stanowisko. No ładnie, tego w naszym wydaniu jeszcze nie grali. Słyszymy miłe słowa uznania, które tak budują na duchu podczas tego typu rajdów. Karta podbita, nazwiska i czasy zanotowane, kilka wskazówek na najbliższy odcinek i w drogę. Nie załapaliśmy się tylko na herbatkę- woda nie zdążyła się zagotować :D

Uśmiech proszę, póki wiecie co to znaczy :D

   Mamy przeszło 20 km w nogach, nastroje bardziej niż dobre, żartujemy, rozmawiamy, robimy słitfocie w marszu. Jesteśmy tak wyluzowani jak jeszcze nigdy na takiej imprezie. Takie podejście do tematu musiało się zemścić- w Popielarni popełniamy mały błąd nawigacyjny,  skutkiem czego nadkładamy około kilometra tracąc prowadzenie na rzecz Ariela. To straszne jak czasem nasze umysły się synchronizują popełniając te same błędy. Żarty się skończyły, napieramy w ciszy pierwszy raz od początku Maratonu. Ariela widzimy dopiero przed samym punktem kontrolnym nr 3 w Kobielach Małych. 

   Tam jesteśmy częstowani herbatą przez przeurocze harcerki i wręcz zasypywani informacjami na temat dalszej drogi. Bardzo to miłe, jednak nie sposób wszystko ogarnąć, zwłaszcza rzeczy, które czekają nas za 30-40 km. Pomimo 30 km w nogach dalej czujemy się świeżo, nie odpoczywamy długo (spróbowałby człowiek przy Alicji- coś takiego jak odpoczynek na tym etapie dla niej nie istnieje). Ruszamy razem z Arielem, który jak każdy rozsądny człowiek ponownie wyraża swoją dezaprobatę dla nas ;)

   Przez Karsy i Katarzynów z kolejną- na szczęście szybko wykrytą wpadką nawigacyjną już bez żadnych problemów pędzimy do Ojrzenia. Przez kilkaset nadłożonych metrów znów wyprzedza nas Ariel, jednak nie dajemy za wygraną- na 40 kilometr znów wpadamy pierwsi. Tam znów bardzo sympatyczna obsada punktu i mnóstwo słodyczy :D GALARETKA Z BITĄ ŚMIETANĄ, jaka miła odmiana po tych wszystkich zjedzonych do tej pory batonikach. Do tego obowiązkowy łyczek ciepłej herbaty, jest chłodno i trzeba się lekko rozgrzać. Nie myślę nawet przez chwilę o tym co będzie się działo z temperaturą w nocy.

   Za Ojrzeniem wpadamy znów na Szlak Partyzancki, na którym rozpoczęły się nasze zmagania z Maratonem. Rozpoczyna się długi i dosyć nużący etap leśny. Zaczynam czuć zmęczenie i powoli, zbliżając się do 50 km gasną nasze rozmowy. W dodatku pojawiają się objawy puchnięcia stóp, zbyt twarde buty dobrałem na ten start. Mimo wszystko podoba mi się, startując w tego typu imprezach czuję się spełniony. Chodzenie po wyższych czy niższych górach, biegi czy próby ferrat- wszystko dawało mi ogromną przyjemność, ale dopiero na takich chorych dystansach naprawdę poczułem, że żyję :D

   Schodzę z obłoków na ziemię akurat na chwilę dyskusji na temat naszej prędkości, jej pomiaru a także konfiguracji Endomondo. Docieramy wreszcie na 50 km- punkt obsługuje ten sam duet co 20 km. Nasze zjawienie się kwituje tylko krótkim:
- Jesteście diabły wcielone, już was sobie oznaczyłem na liście.
  
   Wchodzimy w Radomsko. Pogoda robi się coraz gorsza. Idziemy przez miasto szukając sklepu przy trasie- chcemy uzupełnić zapasy. Robię szybkie zakupy, podczas gdy Ala łapie chwilę oddechu i telefonicznie mobilizuje Ariela do dalszego wysiłku. Mijamy bufet i po odebraniu kolejnej porcji wskazówek pędzimy dalej.

Klimatyczny bufet ;) Jak zwykle przez nas ominięty.
źródło: https://www.facebook.com/maraton100

   Sam mam co raz większe problemy, czuję nadchodzący kryzys. Dopada mnie on niestety na wyjściu z Radomska, jestem zmuszony skorzystać z toalety, bardzo słabnę. Biorę pierwszą tabletkę z kofeiną, która stawia mnie na nogi i pozwala dojść do oczekującej mnie Alicji. Powoli zapada zmrok, wyciągamy czołówki i męczymy się z długim wyjściem pod górkę z Radomska wzdłuż drogi 91 w kierunku Piotrkowa Trybunalskiego. Paskudny marsz poboczem wśród sporego ruchu ulicznego, to nigdy nie jest przyjemne. Po długim czasie udaje się nam dotrzeć do odbicia z którego po chwili zanurzamy się w las.

   Napiera się teraz dużo lepiej, co nie zmienia faktu wyczerpania tym odcinkiem- jest on wyraźnie dłuższy niż sugerowane 10 km. Najgorszym miejscem jest droga wzdłuż najprawdopodobniej cementowni- twardy, wielkogabarytowy tłuczeń wbijający się w nasze stopy i blokujący kije. Na szczęście nie ciągnie się to długo i docieramy do Punktu 60, zlokalizowanego w domu Taśmy. Tam wita nas ciepło i przytulność o takim stężeniu, że wychodzimy czym prędzej w dalszą drogę. Chwila odpoczynku tam i już nie wyjdziemy :D 

   Po wyjściu zanurzamy się w prostej leśnej ścieżce, biegnie ona na północ w kierunku Chruścina, w którym... mamy asystę samochodową :D Jeden z organizatorów jedzie koło nas autem i dodaje otuchy oraz udziela wskazówek. Naprawdę miłe było to zaangażowanie każdej osoby w to, by każdy cały i zdrowy dotarł do wymarzonej mety. Wymieniamy już tylko zdawkowe uwagi, nie ma śladu po dyskusjach sprzed 30 kilometrów.

   Odbijamy karty startowe na 70 km na południe od Szczukocic i udajemy się w kierunku 75 km, gdzie znajdowała się meta dla jednego z dystansów. Odcinek ten pomimo niewielkiego kilometrażu dał się nam mocno we znaki. Raz z uwagi na drobne "niezrozumienie" jakie miało miejsce między nami, a dwa- jakiś żartowniś obrócił  w Borzęcinie strzałkę wskazującą kierunek marszu o 180 stopni. Co prawda jej położenie nie zgadzało się nam z mapą, ale uznaliśmy, że to widocznie my się mylimy :D Dotychczasowe praktyki w biegach na orientację były mocnymi argumentami na poparcie tej tezy. 

   Maszerujemy więc na północ, wbrew woli odpływam na chwilę wyłączając myślenie. Gdy się ocknąłem coś mi zaczęło się bardzo nie podobać. Idziemy tak zbyt długo, rzucam okiem na kompas i klnę pod nosem. Zatrzymuję pędzącą przede mną Alę i naradzamy się chwilkę. Wnioskując z kierunku i czasu marszu jesteśmy mocno nie tam gdzie powinniśmy. Moment konsternacji i następujące po nim szukanie siebie na mapie. Musimy wrócić jakieś 2 km. Jestem wściekły, co powoduje mocniejsze napieranie, Ala łapie jednak chwilowego doła i rozpacza nad straconymi kilometrami. Dzwoni jednak do Ariela by ostrzec go o zaistniałej sytuacji. Zmęczeni, zrezygnowani i mający już powoli dosyć docieramy na 75 km, standardowo podajemy nazwiska i odbijamy karty startowe. Nie zapominamy o poinformowaniu wolontariuszy o sytuacji z kierunkowskazem- nie chcemy wyciągać korzyści z głupich żartów.

  Mamy dwa kilometry do kolejnego punktu- chwilowe kryzysy przechodzą nam i w przyzwoitych jak na ten kilometraż meldujemy się w Klizinie. Punkt zlokalizowany jest w miejscowej placówce Monaru, ludzie życzliwie się nam przyglądają i wypytują o śnieg skoro z kijkami przychodzimy ;)

Skrajne reakcje na ekstremalne zmęczenie - podczas gdy Ala płacze ja śmieję się z wszystkiego.
żródło: https://www.facebook.com/maraton100/

Na punkcie jest ciepło, przytulnie, znajome twarze z 40 km robią nam herbatkę. Siadamy, odprężamy się na chwilę. Nie mamy już sił na taką gonitwę jak jeszcze 20 km temu. Jest nam bardzo przyjemnie, jednak zawsze czujna Ala nie pozwala na zbytnie zasiedzenie się.

  Długa prosta i krótki leśny fragment wiedzie nas na 90 km, zlokalizowany w znanym już domu Taśmy, przynajmniej nie trzeba będzie szukać ;)  Do furii doprowadzają mnie już nawet szczekające psy, ujadające za płotami bestie powodują moje przekleństwa i odgrażanie się kijami. Tak, zdecydowanie długie dystanse wpływają na psychikę. Nawigując Ala doprowadza nad na 90. Tam zastajemy mieszankę punktu kontrolnego, biura informacji turystycznej (Taśma co chwilę odbiera telefony od uczestników pt "gdzie jestem, co mam robić, jakieś oczy się na mnie patrzą w lesie, zaraz umrę"- niepotrzebne skreślić)  oraz  małego szpitala polowego- jedna z uczestniczek jest w kiepskim stanie i sanitariusz podpina ją pod kroplówkę. Dziewczyna znajduje jednak siły by okazać w jak ciężkim szoku jest gdy słyszy, że to nasz 90 km. Ponownie pijemy herbatę, siadamy w przedpokoju na schodach- nie chcemy wchodzić głębiej by nie ściągać butów. Czuję, że stopy mam masakrycznie opuchnięte a każdy krok sprawia ból. Jak zdejmę obuwie to nie będę w stanie go założyć z powrotem. U mojej partnerki zresztą sytuacja wygląda identycznie. Zasiedzieliśmy się przeszło 20 min, okropnie długo.

   Wychodzimy po raz ostatni na mróz. Jest tak zimno, że pozamarzała nam woda w bukłakach a piasek, którym wyściełana jest leśna dróżka jest twardy jak kamień. Może się wydawać, że ostatni etap jest tym najprzyjemniejszym,  jednak nic bardziej mylnego. Zwłaszcza Alicja nie cierpi "ostatniej prostej". Etap leśny minął szybko i w miarę przyjemnie jak na całokształt sytuacji (z wyjątkiem znanej już drogi wysypanej tłuczniem- każdy krok powoduje łzy bólu). Gdy docieramy do asfaltu, którym trzeba dojść do grobu Nieznanego Żołnierza w Radomsku zaczynają się schody.


   Długa, na szczęście schodząca prosta poboczem wzdłuż asfaltu, znana z wcześniejszego etapu jest jeszcze gorsza niż wcześniej. Największych katuszy dodają nam światła sygnalizacji drogowej za którymi zlokalizowana jest meta. ONE NIE CHCĄ SIĘ PRZYBLIŻAĆ, SKUBANE. Widoczne chyba z 1,5 km- odcinek ten trwa prawdziwą wieczność. Ala płacze, ja wyłączam się żeby tego nie słyszeć. Wreszcie, witani przez jednoosobowy komitet po 17h 27min marszu meldujemy się jako pierwsi na mecie! Super uczucie. Mamy nawet transport na nocleg do Harcówki, ekstra :D


Meta!
źródło: https://www.facebook.com/maraton100
     Niedługo po nas dociera Ariel, cały i zdrowy.  Kładziemy się spać, jednak nasze ekstremalnie wykończone organizmy nie pozwalają na spokojne spędzenie nocy. Każde z nas przewraca się z boku na bok. O 8 nad ranem jak zawsze pierwszy nie mogę już spać. Super. Leżę i analizuję minioną dobę, co można usprawnić, zmienić, zrobić inaczej.  Gdy nadchodzi pora udajemy się na kameralne zakończenie imprezy, nikt na nim nie zostaje pominięty, każdy odbiera brawa, gratulacje i nagrodę. Muszę powtórzyć, że byłem pod wrażeniem ilości młodych osób, nastolatków biorących udział w Maratonie. Oby tak dalej, ja żałuję, że w ich wieku nawet nie myślałem o takich wyczynach.

To co Tygryski lubią najbardziej-zasłużone medale i nagrody :D
źródło: http://radomsko.naszemiasto.pl/

   Przyznaję, że bardzo ta impreza mi się podobała. Nie tylko z powodu zameldowania jako pierwsi na mecie, ale oczarowało mnie zaangażowanie każdego uczestnika, organizatorów, wolontariuszy na punktach czy samych maszerujących. Fajna, rodzinna niemalże atmosfera. Mam nadzieję że uda się tu pojawić za rok, zdecydowanie warto. ;)


  Na deser małe podsumowanie sponsorowane przez Endomondo :D



   

sobota, 24 września 2016

XIII Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej


  Nadszedł czas by wrócić na wydarzenie, które rok temu zapoczątkowało moje zainteresowanie długodystansowymi górskimi wyrypami oraz bieganiem po górach.

   Przejście dookoła Kotliny Jeleniogórskiej, bo o tym mowa jest ekstremalnym rajdem pieszym. Jego trasa liczy 137 km i prowadzi przez Karkonosze, Rudawy Janowickie, Góry Kaczawskie
i Izerskie. Rajd ten dedykowany jest dwóm ratownikom Grupy Karkonoskiej GOPR - Danielowi Ważyńskiemu i Mateuszowi Hryncewiczowi, którzy zginęli pod lawiną w lutym 2005 roku. Przejście odbywa się po ściśle wyznaczonej trasie, z obowiązkowym zameldowaniem na każdym z 12 punktów kontrolnych.

   Tyle tytułem paru słów wprowadzenia ;) 16 września wstałem po 4 nad ranem i po ogarnięciu usiadłem do auta - czekało mnie trochę jazdy. Gdy przed 9:00 dotarłem do Szklarskiej Poręby miasto było jeszcze uśpione a na bazie Przejścia niewiele się jeszcze działo. Jeszcze :D Zameldowanie w biurze zawodów (kontrola obowiązkowego wyposażenia- apteczka, źródło światła i odblask), odebranie pakietu startowego i powrót na parking. Miałem godzinę by się zdrzemnąć zanim przybędzie reszta stada. Krótka drzemka była niezbędna - czeka mnie prawie 140 km po górach non stop, bez snu, dłuższych przerw czy większych posiłków.

  Gdy przybyli moi straceńcy pozostało nam tylko przygotować się do startu i udać na odprawę. Niestety, jak zazwyczaj huragan "Alicja" lekko pomieszał nam szyki i spóźniliśmy się na początek odprawy przedstartowej. Nic to, byle na start zdążyliśmy :D


Znaleziony obraz
Miejsce startu i mety- Szałas Żywiecki. W Szklarskiej :D
fot. www.e-szklarska.com

 Bezpośrednio przed startem czułem jak zwykle niepewność, potęgowaną jeszcze bardziej przez ogrom dystansu jaki nas czekał. Niemal 140 km. Nasz zeszłoroczny czas wynosił skromne 38 h i nie było mowy o tym, żeby go nie pobić. Mobilizując się wzajemnie, oraz zastanawiając się głośno co nam w  życiu poszło nie tak, że tu jesteśmy doczekaliśmy do minuty ciszy poświęconej pamięci chłopaków,a następnie ruszyliśmy do przodu.

   Pierwszym etapem wędrówki były Karkonosze. Z Szklarskiej Poręby przez Szrenicę, Łabski Szczyt i Wielki Szyszak na Przełęcz Karkonoską gdzie zlokalizowany był pierwszy punkt kontrolny. Pierwszy z serii dwunastu. Mamy w nogach 16 km, nastroje bardzo dobre. Dokucza upał i duchota. Gdybym wiedział co się będzie działo za 24 h to bym nie narzekał :D Póki co wędrujemy bez specjalnego pośpiechu, ok 5 km/h. Raz z tej przyczyny, że Ala nie jest zbyt mocna na podejściach, dwa - mamy świadomość tego co nas czeka.

   Podajemy swoje numery startowe, robimy łyk wody z kubeczków i pędzimy dalej. Przez Tępy Szczyt ku najwyższemu punktowi Przejścia - Śnieżce. Pijemy jak szaleni. Wszechobecna duchota powoduje, że już musimy uzupełniać bukłaki w strumieniu. Zresztą nie my jedni - za nami ustawia się cała kolejka chętnych. Atak na Śnieżkę idzie bardzo zgrabnie, czuję się doskonale i odstawiam na podejściu resztę stawki. Na szczycie czekam chwilę, łapię szybko oddech i po pokazaniu się Alicji lecimy dalej. Kamienne "schody" nie zachęcają początkowo do niczego, ani marszu, ani biegu. Nie wiem jak to się dzieje, ale schody na szlaku nigdy nie pasują do kroku :D

Atakując Śnieżkę
fot. Wojtek Kubiela

   Schodząc wpadamy na jedno z moich ulubionych miejsc podczas Przejścia. Długi zbieg po szerokiej, równej drodze na Okraj. Pędzę z uśmiechem na twarzy po prostu przekładając szybko nogi i pozwalając robić grawitacji to, co do niej należy ;) Mijamy grupę rozbawionych Czechów i wybiegamy na punkcie kontrolnym na Okraju. Tutaj mam mieszane uczucia. Jesteśmy w rejonie trzydziestego miejsca, to super. Ale kurde, gdzie do cholery są ciasteczka :( Rok temu były! Skandal!

   Pijemy, uzupełniamy wodę w bukłakach. Póki co zadowoleni opuszczamy Karkonosze wchodząc w Rudawy Janowickie, Generalnie jest to kraina lasów i niskich pagórków. Kończy się etap prostej drogi, pora wyciągnąć mapy i zacząć nawigować. Już po chwili robimy szkolny błąd i musimy nadrobić około kilometra. Zmyleni tabliczką z oznaczeniem szlaku nie patrzymy na mapę i skręcamy w złą dróżkę. Oboje jesteśmy wściekli, ale póki co obywa się bez wzajemnych wyznań nienawiści :D


Znaleziony obraz
Rudawy Janowickie
fot. www.karolnienartowicz.blog.pl
      Mijamy punkt transportowy i kierujemy się na Dziczą Górę, na której zlokalizowany jest kolejny punkt kontrolny. W zapadającym zmroku i plątaninie leśnych dróżek znów się zakręciliśmy. Nawigacja gdy jestem z Alą ewidentnie nie działa. Nigdy, to nie ma prawa się udać. Wypadamy z lasku na styku kilku szlaków, podejrzewam, że na skraju miejscowości Czartak. Zapadł już zmrok, psy jak oszalałe szczekają na dziwnych wędrowców. Chcąc ustalić naszą pozycję udajemy się między widoczne zabudowania. Do pierwszych napotkanych ludzi rzucamy:

- Przepraszam, czy ta miejscowość to Czartak?
- Sorry, we're from Russia
- ...

   Jakoś ustalamy swoją lokalizację i wbijamy na właściwy szlak, Musimy gonić, bo przez nasze gapiostwo pewnie mnóstwo osób nas wyprzedziło. Co prawda Przejście nie jest imprezą sportową z klasyfikacją czasową itd., chodzi tylko o pokonanie dystansu, ale tak ambitne sztuki jak my nie odpuszczą - muszą być na mecie jak najszybciej.

   Na Dziczej Górze wita nas para wesołków z obsługi punktu, pozwala nam uzupełnić zapasy wody i daje wskazówki na dalszą drogę. Morale lekko nam opada - jesteśmy w okolicach 50 miejsca. Podpinamy się pod jeszcze jedną dwójkę. Tutaj widzimy ile znaczy doświadczenie oraz znajomość trasy. Podczas gdy my operujemy mapą i kompasem, biegając między ścieżkami jesteśmy zdyszani, kierujący nas głosem weteran idzie spokojnym marszem.

   Tym razem bez niepotrzebnych przygód udaje się nam dotrzeć do Janowic Wielkich. Rezygnujemy jednak z wizyty w punkcie żywieniowym. Może to ryzykowna decyzja, ale była ona podjęta całkowicie świadomie. Punkt ten oddalony jest od trasy przejścia o dodatkowe 500 m marszu, a nie czujemy się na tyle głodni i zmęczeni by siadać i jeść. Robimy szybkie zakupy w lokalnym sklepiku (lodzik, coś słodkiego do picia i baterie do Alowej czołówki) i pędzimy dalej w kierunku Różanki i umiejscowionego za nią kolejnego PK.

Punkt żywieniowy Janowice Wielkie
fot. www.przejsciekotliny.org

 
      Różanka była dla nas początkiem nowej nadziei - jesteśmy znów w okolicach 30 miejsca. Wracamy do gry :D Dostaliśmy tak wielkiego kopa energetycznego, że nawet Ala inicjuje zbiegi. A to wybitna rzadkość ;) Czeka nas teraz długi, asfaltowy odcinek na którym rozwijamy szaleńczą jak na te warunki prędkość. Do tego stopnia, że wyprzedzana przez nas dwójka wypytuje, co mamy w bukłakach. Mijamy Szałas Muflon ( jak ja uwielbiam tą nazwę) i niedługo meldujemy się na PK 5. Mamy 66 kilometrów w nogach, zaczynam powoli to czuć.

  Przyjemny odcinek niebieskim szlakiem wiedzie nas dalej. Jesteśmy sami pośród nocy i lasu. Jednym z objawów nadchodzącego kryzysu są z rzadka występujące przewidzenia. Krzaki oraz wysokie trawy co jakiś czas przybierają postacie ludzi czy zwierząt. Dreptając na Okole wypadamy na łąkę bez oznaczeń szlakowych. Jak zawsze rozdzielamy się i szukamy czegoś oddzielnie. Buszując skrajem lasu znajduję...nagrobek. Wypadam na bezimienny, przysypany ziemią grób. Niespodzianki wszędzie :D Po chwili jednak w świetle czołówki lokalizuję oznakowanie szlaku na pobliskim drzewie. Szybki telefon, ustalenie kierunku marszu i dalej.

   Przedzieramy się bardzo wąską ścieżką przez bujnie zarośnięty las, przeszukuję pamięć chcąc wyciągnąć wspomnienia z zeszłego roku. Coś mi przypomina błądzenie. Wbrew obawom szybko docieramy na PK 6 - 75 km. Większość za nami :D Jestem trochę zły na Alę, że naciska na dalsze napieranie bez chwili przerwy. Jednak nie protestuję - w głębi duszy wiem, że tak lepiej. Uczynne chłopaki na punkcie pomagają nam uzupełnić wodę w bukłakach i ruszamy dalej. Mijamy Okole i kierujemy się dalej, ku Chrośnicy.

   Podczas zejścia dopada mnie Pan Kryzys. Objawami są: zmniejszenie tempa marszu, brak koncentracji na trasie, obojętność. Zauważając to Ala przejmuje prowadzenie i częstuje mnie czymś bezcennym - tabletki z kofeiną działają cuda :D. Mijamy naprawdę paskudne podejście na Grapę i Leśnicę i stajemy u podnóża Góry Szybowcowej. Wstaje dzień. Zaczynam się lepiej czuć.

   Góra Szybowcowa wita nas ładnym pejzażem, jednak nie mamy czasu na podziwianie. Po zwyczajowym zameldowaniu naszych numerów startowych pijemy i maszerujemy dalej. Rzucam tylko przelotnie okiem na listę startową Mało osób było na punkcie, natomiast rezygnacje znaczone grubą, czarną kreską mnożą się. Dobry prognostyk.

Znaleziony obraz
Góra Szybowcowa
fot. www.rcswiebodzice.pl
   Powoli wstaje piękny dzień, zaczynam czuć się coraz lepiej. Do tego stopnia, że znów mam ochotę na zbiegi. Dziękuję Ali za wsparcie, jednak myśli mam ciemne - przed nami najbardziej podstępny punkt kontrolny jaki znam :D Perła Zachodu, ile to się naszukaliśmy przeprawy przez Bóbr żeby się do niej dostać. Tym razem jesteśmy zdecydowani - zero tracenia tam czasu!

   Szybkim tempem asfaltujemy przez Jeżów Sudecki i zgłębiamy się w las porastający Górę Gapy. Teraz pełne skupienie, co chwilę zerkamy na mapę i kompas. Na uznanie zasługuje tutaj zwłaszcza moja towarzyszka, która nad wszystkim czuwa. Odnajdujemy w końcu właściwy skręt i zaraz wpadamy na innych ludzi. Grupą docieramy już do Perły, bez problemu odnajdując słynną kładkę.

Kładka na Bobrem widziana z Perły Zachodu

      Zbliżamy się powoli do dwóch magicznych rzeczy. Pierwszą jest magiczna 100, do której brakuje nam 6 km. Drugą, bardziej wyczekiwaną jest stacja Lotos zlokalizowana przy trasie Przejścia. Mityczne niebo, gdzie można chwilę odsapnąć, zjeść coś ciepłego i uzupełnić zapasy. Obsługa stacji nie pierwszy raz goszcząc uczestników przejścia jest wyrozumiała na nasz wygląd i aromat. Pałaszujemy po hot dogu, przebieram getry w krótkie spodenki i już jestem poganiany by ruszać.

   Chwila w plątaninie leśnych ścieżek i wypadamy w Goduszynie, mając ostatnie kroki do punktu kontrolnego numer 9, zlokalizowanego na 100 km trasy. Witają nas tam dwie przemiłe panie. Gratulują  dotychczasowej postawy, co podbudowuje morale. Byłbym zapomniał, HERBATA. Jest gorąca herbata i cukier. Wypijam łapczywie kubek i momentalnie czuję poprawę samopoczucia. Pytamy o jakieś wskazówki na następny etap trasy, gdyż jest on zdrowo zakręcony. Musimy się przedostać do Wojcieszyc leśnymi ścieżkami by tam wypaść na niebieski szlak prowadzący dalej.

  Widzę, że Ala słabnie, pozostaje bardziej z tyłu. Musi mieć chwilowy kryzys. Wiem, że to przetrzyma, ale muszę zdwoić wysiłki by wyprowadzić nas z tej plątaniny ścieżek. Pojawiają się wymiany zdań i dyskusje z cyklu "dlaczego tak a nie inaczej".  Po krótkim czasie udaje się nam jednak wypaść w Wojcieszycach i pod kościołem wbijamy na niebieski. Maszerujemy nim dłuższy czas i tym razem ja popełniam spory błąd. Sugerując się wskazaniami kompasu olewam brak znakowania szlaku i w efekcie czego nadrabiamy dodatkowe 1,5 km. Na domiar złego zgubiłem mapę uciekając przed psami które wybiegły z mijanej posesji.

   Jest mi cholernie głupio i wstyd. Ale czasu nie cofnę, trzeba dojść do PK na 108 km. Po zwyczajowym zameldowaniu i nawodnieniu maszerujemy w kierunku najbardziej znienawidzonego punktu kontrolnego na Przejściu. Z Gorzyńca atakujemy Wysoki Kamień. Nosz ku*wa mać. Wybaczcie mi, ale to wzniesienie wybitnie mi nie leży. KILOMETRY jałowego podejścia. Schowanego w lesie, ciągnącego się jak flaki z olejem. Bez grama widoków czy adrenaliny. Człowiek po prostu lezie pod górę umierając z nudów. I zmęczenia. Klnę pod nosem na czym świat stoi po polsku, angielsku, niemiecku i rosyjsku.

Znaleziony obraz
Wysoki Kamień.
fot. www.wysokikamien.com.pl
   Wreszcie! Odnajdujemy PK nr 11 pod szczytem. Można wreszcie rozpocząć "schodzenie"...schodzenie, w którym w sumie jest więcej podejścia niż zejścia.  Na domiar złego zaczyna podać. Z początku słabo, jednak gdy wypadamy na asfalt w kierunku Jakuszyc opady przybierają na sile. Ubieramy kurtki. Wraz z wilgocią pojawia się uczucie zimna. Ręce trzęsą mi się tak, że nie mogę zapiąć suwaka puchówki.

   Na domiar złego Ala definitywnie słabnie, dreptamy ostatnie kilometry do zlokalizowanego na Polanie Jakuszyckiej  ostatniego punktu kontrolnego na trasie. Ciągnie mi się to niemiłosiernie. W dodatku wracają wspomnienia. Rok temu na tym odcinku byłem tak zmęczony, że miałem ostre halucynacje. Wjeżdżające we mnie meleksy i inne takie :D Wreszcie! Docieramy. Zatrzymuję się na chwilę i gawędzę  z obsługą punktu. Ali jest bardzo zimno i woli się nie zatrzymywać.

Znaleziony obraz
Owcze Skały - jedna z formacji skalnych Przedziału
fot. www.panoramio.com
   Ruszamy na owiany złą sławą Przedział. Generalnie jest to miejsce mocno zarośnięte, mokre i nieprzyjazne. Góra z której należy zejść korzystając z leśnych ścieżek gdyż oznakowanego szlaku brak. Pada, pojawia się mgła. Na domiar złego nie zdążymy przed zmrokiem. Czołówki mamy przygotowane pod ręką. Zanurzamy się w las, który zdaje się nie mieć końca. Po niesamowicie długim czasie mijamy wyczekiwane skalne formacje i docieramy do punktu odbicia ze szlaku i rozpoczęcia zejścia.

   Początkowo schodzimy znaną nam dróżką, jednak pamiętając zeszły rok postanawiamy po prostu ściąć stok i zejść pionowo w dół. Zapadł zmrok, pada deszcz, mgła. Światło czołówek daje nam widoczność na 2-3 m. Ku naszemu niemiłemu zaskoczeniu lądujemy w gęstych krzakach nad brzegami wartkiego strumienia. Jego koryto jest szerokie i głębokie. Poziom wody wysoki. Konsultacja z mapą mówi nam, że za nim powinna być droga, do której zmierzamy. Zaczynamy się sprzeczać, który kierunek powinniśmy obrać. Góra czy dół? W pewnym momencie Ala rzuca:

- Słabo mi, zaraz zemdleję.

   Nie muszę chyba mówić jakie dreszcze przeszły mi przez plecy. W obecnych warunkach jedyne, czego mi do szczęścia brakowało to mdlejąca partnerka. Na szczęście po chwili ta twarda dziewczyna się opamiętała, zgodziła się na marsz w dół, zgodnie z kierunkiem strumienia.

    Przedzierając się w kompletnych ciemnościach przez krzaki czuliśmy się niepewnie, jednak po chwili zlokalizowaliśmy światło. Cóż za cudowne uczucie! Światełko w ciemnościach dodało nam sił, zarówno fizycznych jak i psychicznych. Światełkiem tym okazał się Kamieńczyk, schronisko leżące kawałek od naszej mety. Wreszcie! Zostało nam parę malutkich kroczków. Ślizgając się i upadając na wybrukowanym kamieniami fragmencie szlaku schodzimy do Szklarskiej. W ostatniej chwili wyprzedza nas jeden z uczestników, nie przejmujemy się tym. Już tak blisko do miejsca gdzie wreszcie będzie można usiąść, ogrzać się, zjeść coś i napić. Wreszcie, parę minut po 32 h od wyruszenia docieramy do Szałasu Żywieckiego, witani brawami pakujemy się na piętro do biura zawodów, gdzie po raz ostatni w tym roku podajemy swoje numery startowe i odbieramy certyfikaty ukończenia przejścia. Przygoda zakończona!

Cenna pamiątka ;)

   Certyfikat ten dla mnie jest czymś bardzo ważnym, za  każdym razem, gdy na niego patrzę to myślę, że chcę jeszcze. Uruchamia on we mnie te wszystkie wspomnienia, mniej lub bardziej przyjemne, ale jednak fantastyczne. W długodystansowych przejściach górskich jest coś magicznego, coś co powoduje, że ludzie chcą do tego wracać. Na takie uzależnienie to ja się godzę ;)

 
















   

środa, 10 sierpnia 2016

Ultra Kamieńsk 2016


   Niedziela, 7 sierpnia. Pobudka o 4 rano oznacza jedno- wyjazd na Ultra Kamieńsk. Dzisiejszego dnia mam zamiar dołączyć do grona ultrasów i po raz pierwszy przebiec dystans większy niż maraton. Moje dotychczasowe długodystansowe doświadczenia były typowe marszowe, ewentualnie z elementami biegu- tym razem chodzi o napieranie na dystansie 50 km. Będzie bolało :D

   Niezbyt bogata póki co historia Ultra Kamieńska rozpoczęła się w 2015 roku, kiedy to rozegrano pierwsze zawody. Miejscem biegu jest powstała na skutek działalności kopalni odkrywkowej  Bełchatów Góra Kamieńsk, będąca jedynym większym wzniesieniem w rejonie.

   Było o lokalizacji, teraz o trasie. Dla biegu 50 km były to dwie, 25 km pętle, natomiast szczęściarze z dystansu 25 km biegli jedną. Jak ja im potem zazdrościłem :D Limit czasowy wynosił 8 h. Profil wysokościowy i mapkę zamieszczam poniżej.

Profil wysokościowy (źródło: www.ultrakamiensk.pl)

Schemat trasy (źródło: www.ultrakamiensk.pl)

   Po dotarciu na miejsce rejestruję się w biurze zawodów. Niemiłym zaskoczeniem były dla mnie pustki w kolejce do trasy 50 km, podczas gdy obok na stanowisku 25 km szalały tłumy. Nie napawało mnie to optymizmem, gdyż przyznaję szczerze- byłem wręcz przerażony tym co mnie czeka. Wizja biegu przez 50 km zaczęła dopiero teraz do mnie docierać- w momencie zapisu patrzyłem na to wszystko dużo bardziej optymistycznie. Na starcie stanęło sumarycznie 238 osób, 178 na dystansie 25 km i 60 na 50 km.

   Po standardowej odprawie oraz rozgrzewce przyszedł czas na ten oczekiwany moment- start. Ustawiony na samym tyle stawki powolutku rozpędzałem tą swoją machinę samozagłady do właściwego działania. Moment zbiegu kawałek w poprzek stoku narciarskiego i się zaczyna, na dzień dobry przeszło 100 m przewyższenia na 800 m biegu. A raczej marszu jak zrobiła większość. Ja miałem jeszcze to miejsce zapamiętać, ale po kolei. 

   Po wydrapaniu się szerokim odcinkiem trasy nastąpił nawrót oraz zbieg na start, po czym znów wspinamy się ku górze :D Na niemal tą samą wysokość, lecz tym razem czeka nas wąska leśna ścieżka poprzecinana zdradliwymi zapadliskami. I równie zdradliwymi mostkami :D

Wężykiem :D
(źródło: https://web.facebook.com/ultrakamiensk/)

   Wyskakując z lasu lądujemy na długim, łagodnym zbiegu, który powoduje mój nadmierny optymizm- osiąganie czasów poniżej 4:30 na kilometr w moim przypadku może się dramatycznie skończyć w takim biegu. Trzeba się hamować, choć wyprzedzający mnie ludzie skłaniają do trzymania tempa.

   Na szczęście moralne rozterki przerywa podbieg- jak się potem okazało mający 4 km długości. W ostrych  zbiegach to może i mnie emeryt z balkonikiem wyprzedzi, ale bieg pod górkę to mój żywioł. Truchtam spokojnie wyprzedzając innych zawodników, wykonuję nawrót w kierunku generatorów wiatrowych i podpinam się do grupki 3 zawodników.

   Podłoże zmieniło się z asfaltowo-szutrowego w piach. Biegnie się wyraźnie ciężej ale póki co zmęczenia nie czuję. Zaskakuje mnie wyskakujący zza krzaków dron z kamerą, który towarzyszy nam przez chwilę.

   Wykonujemy mały podbieg, potem kilka kroków w dół i lądujemy na pierwszym punkcie odżywczym zlokalizowanym na dystansie 12 km. Częstuję się wodą i ruszam dalej. Nie ma czasu bo ekipa pociągowa też się zbiera.

   Asfaltowa droga prowadzi w dół, ukazuje się nam widoczek na Elektrownię Bełchatów. Podoba mi się- lubię takie industrialne klimaty. Trasa skręca w las, zaczyna mi się biec trochę ciężej- w lesie panuje duchota, a piaszczysto- trawiasta ścieżka nie ułatwia zadania. W tym miejscu chciałbym podziękować za współpracę koledze, którego imienia niestety nie pamiętam. Biegło się razem bardzo dobrze, trzymając tempo około 5:15 na  kilometr. Znalazł się nawet czas na pogawędkę i okazało się, że biegnę z gościem z Rudy Śląskiej. Co więcej, jego ojciec pochodzi z tej samej okolicy co mój. Świat jest mały :D

   W dobrym nastroju wpadam na bufet 4 km przed metą pierwszej pętli, tankuję odrobinę wody w siebie, trochę do bukłaka i dalej. Ostatnie fragmenty pokonuję z przyjemnością, wiedząc, że już połowa za mną. A przede mną ciągle więcej niż kiedykolwiek ciągiem przebiegłem :D

   Mój entuzjazm ostudziła końcówka pierwszej pętli i początek drugiej. Trasa była poprowadzona tak, że kończąc okrążenie nr 1 trzeba było się wspiąć na Kamieńsk, następnie zbiec z niego na linię mety, a następnie znów wspinaczka do góry rozpoczynając pętlę nr 2.

Końcówka pierwszej pętli, pojawia się zmęczenie
(źródło: https://web.facebook.com/ultrakamiensk/)

   Gdy wreszcie ukończyłem całą serię podbiegowo- zbiegową i wydostałem się na płaski teren w głowie przewinęła mi się myśl pt:

"na bogów Asgardu, co ja tu robię"


   Wiedziałem już, że drugie 25 km nie będzie tak łatwe i przyjemne jak pierwsze. Ale cóż, Hakuna Matata, nie poddamy się :D

   Zostałem sam, Kilometry pękają powoli, średnio każdy kilometr robię minutę dłużej niż za pierwszym razem. Zaczynam czuć uda. Łydki trzymają się dzielnie, jednak opaski kompresyjne to dobra rzecz. W głowie dalej mam zamieszanie z cyklu rzucania się z motyką na słońce występujące naprzemienne z wizjami zimnego browaru na mecie.

  Pierwszy z dwóch poważnych kryzysów rozpoczął się dla mnie w rejonie 32 km, z początkiem długiego podbiegu. Przechodzę do marszu gdyż nie jestem w stanie biec pod górę. Podbiegi wchodzą w grę tylko w krótkich momentach wypłaszczenia. Czuję się co raz gorzej, zaczynam mieć mdłości. Nie wiem, czy to z wysiłku czy od żeli energetycznych przyjmowanych na trasie. Pierwszy raz zjadłem ich tyle i nie wiem czy organizm się nie zbuntuje.

Druga pętla, czterokilometrowy podbieg.
Pan budowniczy tras nie zasłużył ;p

   Dowlekam się do punktu odżywczego w połowie pętli, Widząc mnie z daleka strażacy uruchamiają zraszacz- cudowne uczucie. Częstuję się arbuzami, bananami, kubkiem coli. Następnie uzupełniam wodę w bukłaku. Decyduję się na chwilę postoju i rozmowę z obsługą punktu. W międzyczasie dobiega jakiś "dziadek"- gość z gatunku tych niezniszczalnych. Łapie kubek wody, wypija i biegnie dalej. Moje morale sięga dna :D Wiem, że ukończę bieg, ale nie mam zamiaru robić tego w 8h. Nic no, jeszcze chwila oddechu, parę żartów z ludźmi na punkcie i patataj.

   Moment przerwy zdziałał cuda, biegnie mi się dalej może nie tak lekko jak przy pierwszym okrążeniu, ale nie jest źle. Powoli doganiam "dziadka". Mój instynkt myśliwego jest silniejszy niż cokolwiek inne- mówi on "ktoś jest przed Tobą- gonić go!". Na długim, leśny zbiegu wyprzedzam swój cel i wypadamy na asfalt. Tutaj jednak dla własnego dobra postanawiam lekko zwolnić tempa i biegniemy ramię w ramię. Jak zawsze podczas tak długich imprez kalkuluję, co kilometr przeliczając czasy i prędkości. Trzeba czymś zająć umysł, w przeciwnym razie zacznie się znów:

"O ku*wa, zaraz umrę!" 


  Udeptując płaski asfalt zbliżam się powoli do ostatniego punktu zlokalizowanego na 4 km przed metą. Tutaj postanawiam chwilę odpocząć gdyż czuję, że pomimo bliskości mety nie będą to łatwe kilometry. Zwłaszcza kolejne podejście na Kamieńsk nie ułatwi życia. Ponownie rozładowuję napięcie poprzez rozmowę i żarty z obsadą punktu, co pozwala mi choć na chwilę oczyścić umysł.

  Z wyraźną niechęcią opuszczam sympatyczne druhny, ale trzeba zrobić swoje. Kompletnie sam, z aplauzem nielicznych kibiców wdrapuję się po raz ostatni na górę, zbiegam powoli resztką sił w dół i z czasem 5h 23", zajmując 15 miejsce melduję się na mecie. Zmarnowany, ale bardzo szczęśliwy- udało się wykonać założenia ;)

   Poniżej kilka statystyk z niezastąpionego Endomondo :D


   Wnioski i przemyślenia po? Proszę bardzo:
- CHCĘ JESZCZE,
- zwolnić trochę na początku,
- potrenować  techniczne zbiegi
- więcej biegać, zdecydowanie więcej biegać :D

























niedziela, 3 lipca 2016

Alpejskie rozkosze część II- Breithorn


Dzień I- 22 czerwca

 Dzień 22 czerwca, środa. Poranek słoneczny, jednak w dolince jeszcze nie czuć ciepła. Zwijamy mokre namioty, pakujemy niepotrzebny dobytek do VectraKampfWagena i ruszamy na Breithorn!

   Plan na dziś wygląda następująco:
- pociąg do Zermatt,
- pieszo do pitstopu w schronisku Gandegghutte,
- meta na przełęczy Teodulo, gdzie spędzamy noc.


   Tyle o planach, spójrzmy jak przebiegała realizacja ;)

   Po wysiadce z pociągu w Zermatt rozpoczęła się żmudna wędrówka, pierwszym wyzwaniem było przedarcie się przez miasto i hordy azjatyckich turystów :D Niesamowite jest to, ilu przedstawicieli największego kontynentu na tej planecie jest w Zermatt. Łatwo rozpoznać po ogromnych zgrupowaniach w jakich się poruszają oraz wszędobylskich telefonach, kamerach
i aparatach. Uwieczniają wszystko, od wspaniałych widoków po samochody na polu namiotowym :D Spotykani praktycznie tylko w mieście, poza jego obrębami gatunek zagrożony. Patrząc na Matterhorna kierujemy się w stronę pierwszego punktu na naszej liście- Furi.
  

Matterhorn- imponujący kawałek skały
  Mijamy tą małą osadę wchodząc na właściwy szlak, najpierw lekko przez lasek, następnie wspinamy się stromą nartostradą. W pełnym słońcu pod ciężkimi plecakami, jest dobrze :D Przechodzimy na lekkie wypłaszczenie wzdłuż potoku Furgg. Lekkie wypłaszczenie które jest początkiem dosyć stromego podejścia. Po chwili meldujemy się na wysokości 2500 m.n.p.m. Mamy już prawie 900 m przewyższenia. 
Gorąco, ciężko i ogólnie dobrze :D
   Krótka przerwa i dalej do kieratu. Mając po prawej stronie stację kolejki Trockener Steg zmierzamy na Gandegghutte. Skacząc ze skały na skałę lub brnąc po kolana w miękkim, roztopionym śniegu.

Over the hills and far away...:D
  Nasze męczarnie szybko dobiegają końca, tak nam się przynajmniej wydawało. Docieramy do schroniska Gandegghutte, gdzie mamy zaplanowany dłuższy postój.
Gandegghutte
 Odpoczywamy chwilę i udajemy się w dalszą drogę znaną marszutą, przez lodowiec Teodulo ku przełęczy noszącej to samo imię. Podejście to było bardzo, ale to bardzo ciężkie. Upale słońce, roztopiony śnieg i niecałe 500 m przewyższenia do schroniska Guide del Cervino. Początkowo szło mi się parszywie, mechanicznie przekładałem nogę za nogą. Jednak chyba doświadczenie wyniesione z imprez długodystansowych pozwoliło mi przełamać kryzys. Raźno ruszyłem do przodu meldując się jako pierwszy pod docelowym schroniskiem. 
Kryzys kryzysem, dotrzeć trzeba. Hakuna Matata i do przodu :D
   Schronisko jest bardzo przyjaznym i klimatycznym miejscem. W dużej mierze klimat ten jest budowany przez tzw. "Galerię Badassów". Tak ochrzciliśmy zakątek z podobiznami włoskich przewodników górskich operujących w tym rejonie na przestrzeni lat.
Fragment "Galerii Badassów"
  Patrząc na podobizny tych ludzi można było dostrzec w ich oczach jedno- to, że doświadczyli
i wiedzieli niemal wszystkiego. Wyrazy uznania dla artysty, który uchwycił te spojrzenia.

   Po kolacji zostało nam tylko umyć się chusteczkami nawilżanymi, przygotować rzeczy na jutrzejszy atak szczytowy i kłaść się spać.

  Drobne podsumowanie liczbowe dnia:
- pokonane przewyższenie: około 1800 m
- pokonany dystans: około 15 km

  Tutaj możecie zobaczyć orientacyjną marszutę ;)
https://s.geo.admin.ch/6cd3b5f6d6

Dzień II- 23 czerwca

    Plan na dzisiaj:
- wejść na Breithorn,
- zejść po rzeczy do schroniska,
- ewakuacja w dół do Zermatt.

 Pobudka przed 5 rano po bardzo kiepsko przespanej nocy- wysokość robi swoje. Następnie szybkie śniadanie, ogarnięcie rzeczy i do przodu :D

Jeszcze tylko raki na nogi i wio ;)

   Niepotrzebne rzeczy zostawiliśmy w schronisku, biorąc ze sobą tylko małe plecaki. Raźno posuwaliśmy się po zmrożonej przez noc pokrywie śnieżnej, jedyne problemy z początku stwarzała lina, którą byliśmy połączeni. Pierwszy raz razem idziemy w zespole połączonym liną w związku z czym musieliśmy dopasować tempo poruszania się do najsłabszego w grupie. Początkowo posuwamy się wzdłuż wyciągów narciarskich, co psuje efekt. Ale niestety, nie bez powodu Breithorn zaliczany jest do najłatwiejszych czterotysięczników w Alpach. 

Popatrz synu, to wszystko będzie kiedyś Twoje... :D
   Po niecałej godzince meldujemy się na Breithornplateu i naszym oczom ukazuje się widok na Klein Matterhorn i ostatnią partię podejścia na Breithorn.

Jeszcze tylko kawałeczek :D Kawałeczek ten okazał się jednak dosyć bolesny :D
   Mijamy Kleina, przechodzimy przez płaskowyż i stajemy u stóp ostatniego podejścia. Z daleka wyglądało niewinnie, jednak po bliższych oględzinach okazało się, że wejście na ostatnie 300 m zajmie nam około godzinkę. Było dosyć stromo, choć przykładowo Kozi Wiech robiony na przestrzał z Doliny 5 Stawów ma większe nachylenie :D 
Striptease na lodowcu ;)
   Poranne słonko przyjemnie nas ogrzewało, zmrożony śnieg pod rakami skrzypiał, a my powolutku pniemy się w kierunku szczytowej grani. Jesteśmy na lodowcu niemalże sami, gdzieś w oddali za nami majaczy jakiś dwuosobowy zespół. Idzie mi się wybornie, piękne widoki, adrenalina we krwi i podejście w moim typie- stromy morderca :D
Uśmiech, za moment będziemy :D
   Pod koniec nasz niestrudzony fotoreporter Darek łapie lekką zadyszkę, ale nie ma co się dziwić- jesteśmy na 4 tysiącach metrów a  niesie on dodatkowo ciężki aparat z akcesoriami. 
   Wreszcie,o godzinie 7:46 stajemy na szczycie, Breithorn zdobyty! Wszyscy jesteśmy zadowoleni z siebie, uśmiechy na twarzach. Tylko Piter nieśmiało przycupnął na grani- jego lęk wysokości przewyższa nawet mój :D A pchamy się w takie góry, cóż- pasja to pasja. 
   Rozkoszujemy się fantastycznymi widokami, cieszymy się z sukcesu. Może nie dokonaliśmy niczego wielkiego, ale każdy nas na poczucie, że to kolejny krok w górskim rozwoju. 

Oprócz satysfakcji czekała nas jeszcze jedna nagroda- piękne widoki

Na szczycie
   Po bardzo miłych chwilach na szczycie trzeba się jednak ewakuować w dół- szmat drogi jeszcze przed nami. Zejście początkowo idzie bardzo szybko, jednak gdy schodzimy na płaskowyż zaczynamy odczuwać działanie promieni słonecznych, trzeba zrzucić coś z siebie. Ponadto z wspaniale zmrożonej skorupy śnieżnej już wiele nie zostało- zaczynamy się zapadać w coraz to bardziej mokry śnieg. 
Czekoladka :D
   Schodząc w dół mijamy pierwsze grupy turystów, którzy wyjechali kolejką na Klein Matterhorn i zaczynają wędrówkę w kierunku Breithorna. Nie podoba się nam ten typ "alpinizmu"- jest to dla nas ewidentne oszukiwanie. Ale to też znak czasów- gdziekolwiek się nie kopnie w górach powstają hotele, kolejki i wyciągi. W miejscach gdzie kiedyś stały schroniska budowane są kombinaty wypoczynkowe z basenami i spa w ofercie. Parę gorzkich przemyśleń, kawałek czekolady i ruszamy dalej. Odbieramy w schronisku nasze rzeczy, następnie rozpoczynamy zejście w kierunku Zermatt. 
  Tym razem nie bawimy się w subtelność- pędzimy w dół wzdłuż wyciągów narciarskich prosto do Trockener Steg, poniżej którego wypadamy na swój szlak. Po krótkim czasie gonitwy Piter słabnie trochę- zostaję z nim. Darek z Arturem pojechali z Zermatt do Tasch pociągiem, nas nie wiem co pokusiło i pokonaliśmy tą drogę pieszo. Na pole namiotowe dotarliśmy padnięci, ale zadowoleni ;)


Nie ma to jak w domu :)
  Przygoda z Breithornem zakończona, małe podsumowanie dnia:
- przewyższenia: około 3000 m

- dystans: około 27 km

niedziela, 26 czerwca 2016

Alpejskie rozkosze część I- aklimatyzacja


   Miał być blog o dystansach ultra, lecz w związku z chwilową posuchą w tym temacie już
w drugim poście złamię założenia. Tym razem coś o tygodniu spędzonym w szwajcarskich Alpach :D

  Jak co roku ruszyliśmy w drugiej połowie czerwca w niezmienionym składzie- Darek, Artur, Piotrek i ja. Wystąpiła tylko mała komplikacja- po Piotrka trzeba było jechać do...Jarocina gdzie razem ze swoją kapelą dawał koncert. Nic to..."tylko' kilka godzin więcej w samochodzie. Ostatecznie nasz kierowca- Artur, spędził prawie dobę jeżdżąc. Żeby nie było zbyt mało niespodzianek to zaciął się jeszcze zamek w bagażniku pojazdu marki VectraKampfWagen więc zmuszeni byliśmy pakować wszystko przez drzwi pasażerów :D

Awaria :D
   Naszą bazą wypadową było pole namiotowe w Tasch- wygodne i tanie jak na warunki szwajcarskie. Po opanowaniu chaosu poszedłem na przebieżkę do Zermatt, od którego dzieliło nas ponad 5 km przyjemnego szlaku.
I jak tu nie kochać górskiego biegania? ;)
   Szybko załatwiłem małe zakupy oraz wizytę w biurze informacji turystycznej- niezbędne było sprawdzenie prognoz pogody- nie chcieliśmy iść na nasz pierwszy czterotysięcznik w kiepskich warunkach- czy to z obawy o samych siebie jak i wrażenia estetyczne na szczycie :D W drodze powrotnej trafiłem na drobne, ale urocze utrudnienie w postaci stadka włochatych koleżanek na szlaku.


   Gdy wróciłem zastałem chłopaków w pozycji "za piętnaście pierwsza"...a były jeszcze 3 tego wieczoru. Na pozostałą część dnia lepiej spuścić zasłonę milczenia- wystarczy powiedzieć tylko, że Piter pozbył się koszuli.

  Nazajutrz wypadł poniedziałek, 20 czerwca. Choć główki bolały trzeba było się gdzieś ruszyć. Na aklimatyzacyjny spacer wybraliśmy się przez Riffelalp w rejon Riffelsee. Słońce nas spaliło, ale wszystko wynagrodziła piękna miejscówka z fantastycznym widokiem na nasz główny cel- Breithorn. Tak piękna, że Darek zgodnie z jego artystycznym zewem postanowił zostać tam na noc. Dzięki temu mamy co podziwiać ;)
Grupowe z Breithornem w tle
Wieczorne widoczki

  Sam czterotysięcznik planujemy atakować w środę i czwartek, co dawało nam jeszcze jeden dzień na złapanie oddechu- we wtorek Piotrek z Arturem oddali się kontemplacji widoczków przy butelce lokalnego specjału chmielowego, natomiast Darek i ja wybraliśmy się na Mammut Ferratę rozpościerającą się nad Zermatt,  

   Ferrata jest zlokalizowana 20 min drogi od centrum Zermatt i  posiada 3 drogi podzielone ze względu na trudność- A, B i C. Ze względu na nasze niewielkie dotychczasowe doświadczenie z tego typu aktywnością zdecydowaliśmy się na pośredni wariant- B. Dokładny opis drogi można znaleźć pod adresem:

http://www.zermatt.ch/en/climbing/Mammut-via-ferrata/Via-ferrata-Mammut-Route-B

  Sama ferrata zrobiła na nas wrażenie- było dosyć mokro, co utrudniało chwyty. Dodatkowo budowa drogi nie pozwalała za bardzo na odpoczynek, wymuszając ciągłe posuwanie się do przodu. Za to widoczek na Zermatt był niczego sobie ;)

Mateo walczący z przeciwnościami losu

Widoczek na nogę Darka i  Zermatt ;)
   Mokrzy jak szczury, ale zadowoleni zeszliśmy na dół i udaliśmy się w drogę powrotną do Tasch. Trzeba sie przepakować przed jutrem :D

  Już niedługo relacja z wejścia na Breithorn, tymczasem zapraszam do odwiedzin na flogu Darka ;)
https://eemuu.flog.pl/

środa, 1 czerwca 2016

Kierat 2016

Limanowa
Pora na pierwszy wpis na tym blogu, podobno najtrudniejszy :D Dlatego bez zbędnych ozdobników przejdźmy do esencji- małej relacji z trzynastej edycji Międzynarodowego Ekstremalnego Maratonu Pieszego znanego szerzej pod jakże uroczą nazwą- Kierat.

Tegoroczna impreza odbyła się w dniach 20-22 maja a centrum tego całego zamieszania była Limanowa. Celem było przebycie 100 km trasy przez Beskid Wyspowy w czasie mniejszym niż 30 godzin odwiedzając 14 obowiązkowych punktów kontrolnych.
Po dotarciu i zameldowaniu się w bazie zawodów, rozłożeniu w sali gimnastycznej miejscowej szkoły wykrywam potężne niedopatrzenie w swoim bagażu startowym- brak krótkich spodenek. Szybki rzut oka na prognozy pogody uzmysłowił mi, że nie wytrzymam w geterkach następnego dnia. Pozostało mi szybko zorganizować sobie nowe- tak więc czas pozostały do startu przeznaczyliśmy na krótki spacer w poszukiwaniu spodenek, baterii do czołówek, zatamowaniu wycieku z mojego bukłaka i napchaniu się kaloriami :D Szybko zleciało i trzeba było zameldować się na odprawie przedstartowej i chwilę po 18:00 ruszyliśmy z kopyta.

Raźno zabraliśmy się za pierwszy punkt kontrolny
Odprawa w limanowskim parku
zlokalizowany na Rysiej Górze docierając tam w szpicy ogromnego pociągu zawodników jaki standardowo formuje się na początku takich imprez. Szybkie odbicie kart kontrolnych i pierwsza, jak się okazało największa wtopa nawigacyjna- do następnego punktu nadkładamy około dwóch kilometrów tracąc miejsca na początku stawki. Zawsze, ale to zawsze tuż po rozpoczęciu musimy "zaskoczyć" nawigacyjnie.
Pierwsi kibice :D



Dalej idzie lepiej, pędząc w tłumie zaliczmy punkt nr 3 zlokalizowany na zboczach Kostrzy i podejmujemy chyba najlepszą decyzję w czasie całego Kieratu- atakujemy "czwórkę" na Grodźcu od strony wschodniej, na przełaj- okazało się to lepszym rozwiązaniem gdyż dreptając z punktu mijamy całe kolumny zmordowanych ludzi idących na punkt od zachodu po długim, stromym podejściu. Ściemniło się na dobre, wrzucamy czołówki na głowy i teraz to my stajemy przed dylematem. Chcąc najkrótszą drogą dostać się w kierunku Bojańczyc i punktu nr 5 musimy znaleźć przeprawę przez niepozorną Tarnawkę.  Po chwili bezowocnych poszukiwań decydujemy się na ostateczność- desant przez rzekę. Jednak
Buty w dłoń i amfibia mode on :D
ściągamy obuwie gdyż chcemy maksymalnie odsunąć w czasie najgorsze- wodę w butach. Chyba każdy uczestnik przejść, biegów górskich czy inny ultras mógłby zaśpiewać pieśń pt:

"Miałem Ci ja kiedyś sucho w butaaaaach..." 

Klnąc na czym świat stoi i szczękając przez chwilę z zimna zębami meldujemy się na "5". Tam cudowna sprawa, wodopój :D uzupełniamy zapas wody w bukłakach, grzejemy się przez momencik przy ognisku i patataj dalej :D 
Ognisko na każdym punkcie, super sprawa

Mamy już w nogach przeszło 30 km, czujemy nadchodzące oznaki pierwszego kryzysu. Sytuacji nie poprawia noc- senność odganiamy tabletkami z kofeiną- dają kopa na jakieś 2-3 godzinki. Można napierać dalej. Punkty o numerach  6 i  7 mijają mi bezbarwnie, jedynym urozmaiceniem jest to, że my, tak MY trzymamy odpowiedni kierunek podczas gdy inne grupy się mieszają, cuda się dzieją :D Powoli wstaje wyczekiwany świt, a my walcząc z miliardem poplątanych ścieżek Kamiennika marzymy już o dostaniu się do punktu nr 8, zlokalizowanego w Ośrodku Wypoczynkowym "Pod Kamiennikiem". A obiektem naszych marzeń dokładnie jest żarcie- żurek, ciepła zupa po chłodnej nocy będzie czymś wspaniałym. Na miejscu "lekkie" rozczarowanie- żurek jest z tytki, na prawdziwy musimy poczekać jeszcze jakieś 16 kilometrów. Miłą stroną miejsca były przemiłe i bardzo uczynne dziewczyny należące do obsługi Kieratu. Ogólnie muszę przyznać, że na każdym punkcie wolontariusze witali nas z uśmiechem i chęcią pomocy- cholernie pomaga to w dalszej walce z dystansem. Weryfikujemy nasze plany postojowe i ruszamy dalej- przez Łysinę- podejście na którą wywołało w naszych szeregach mały kryzys- do "9".  I dalej, kolejny etap popamiętałem, oj popamiętałem :D Trawersując zbocza Lubomira w czysto naszym stylu pt:

"ch*j wie skąd, ch*j wie dokąd, byle kierunek się zgadza"

epicko zaryłem piszczelą w wystający korzeń drzewa. Epicko. Powiedzieć, że czułem dyskomfort do końca Kieratu to użyć ogromnego eufemizmu. Boli czy nie, trzeba napierać dalej. Słoneczko powoli zaczyna przypiekać a my decydujemy się na długą asfaltówkę- przez Wiśniową do szkółki leśnej w Szczrzycu. Pojawiają się rozmowy o miłości do bólu i wzajemne wyznania nienawiści. Nic dziwnego, zrobiliśmy już przeszło 70 km a do mety jeszcze całe hektary. Jednak czarne chmury szybko znikają za horyzontem, mianowicie na "11" czeka na nas prawdziwy żurek :D 

Szczyrzyc, przez chwilę było przyjemnie na Kieracie :D
Pochłaniamy po porcji, dajemy odpocząć stopom zdejmując na chwilę buty, wdajemy się w  rozmowy z innymi uczestnikami. Podoba mi się to jak zupełnie nie znający się ludzie stają się sobie bliscy gdy razem cierpią na takich imprezach :D 
Pojedli, popili i ruszyli dalej. Ku kolejnemu, jak się potem okazało nie ostatniemu punktowi zapadającemu mocno w pamięć. Słońce świeci, ptaszek kwili, a uczestnicy Kieratu smażą się atakując w kierunku Śnieżnicy. Sam przemarsz pod górę był bardzo nieprzyjemny z racji wysokiej temperatury i asfaltowania. Jaką zazdrość czuliśmy patrząc na kołyszących się nad naszymi głowami paralotniarzy :D
Powoli do celu- ku Śnieżnicy
A czekał nas podobno najbardziej stromy znakowany szlak turystyczny w Europie. Miałem spore obawy, jednak bezpodstawnie. Schowane w lesie bardzo strome i śliskie podejście spasowało mi wprost idealnie i raźno ruszyłem do przodu wyprzedzając innych. Na szczycie odczekałem chwilkę na pozostałą część naszej gromady straceńców. Swoją drogą medal za sadyzm należy się budowniczemu trasy za umieszczenie takiego podejścia na 80-tym kilometrze trasy :D
Dreptajac w dół czujemy już potworne zmęczenie, część z nas łyka dalsze tabletki
Wybawienie- punkt 12 i koniec podejścia na Śnieżnicę 
z kofeiną. Mięśnie w nogach zesztywniały, stopy bolą. Napędza nas już tylko świadomość, że Śnieżnica miała numer "12". Z 14. A potem już tylko słynna, znienawidzona Ostatnia Prosta. Ale skupmy się na bieżących celach- a tym był Łopień. Kolejny przykład jak można łatwo pogubić ludzi pakując punkt w rejon szczytu
z miliardem dróg, dróżek i ścieżek. Na Łopieniu spędziliśmy dłuższą chwilę, był to moment chyba mojego największego kryzysu na trasie. Nie pomógł nawet litr Coli wypity niemal duszkiem. Przekładałem machinalnie nogi, jedna za drugą.
Z letargu obudziłem się gdy wypadliśmy na polankę będącą dobrym punktem orientacyjnym. Zaliczywszy 13, ścinamy zbocza Łopienia, atakujmy Świerczek i jest, mamy to, wszystkie 14 punktów jest zaliczone. Z jednej strony ogromna ulga, z drugiej- ból marszu ostatnich kilometrów. 
W dodatku pada mi telefon- zapis trasy w Endomondo choroba wzięła. Bóóóól...choć może to dobrze się złożyło...świat nie ujrzy tych naszych nadłożonych kilometrów :D
Ostatnie kilometry asfaltu wzmagają w nas niechęć, dochodzi do spięć w grupce, część idzie płacząc z bólu. Jednak nic to, wkrótce, wśród wiwatów szybszych uczestników meldujemy się na upragnionej mecie :D Około 115 km pokonanych w 26h 27minut :D
Miły kieratowy zwyczaj, każdy, niezależnie od
czasu odbiera medal na scenie ;)
Źródło: www.miasto.limanowa.pl

Teraz naszym marzeniem jest tylko jeść, umyć się i spać :D Następnego dnia kulejąc udajemy się na zakończenie Kieratu, gdzie odbieramy pamiątkowe medale.
Zaliczamy wizytę na lodzikach na limanowskim rynku i pakujemy się do auta, z jednej strony ciesząc, a z drugiej smucąc się że to już koniec ;)

Na koniec małe podsumowanie liczbowe:
Wystartowało: 603
Ukończyło: 329
Zajęte miejsce: 204- jeszcze dużo do poprawy ;)


A tu mapa z wzorcową trasą przejścia:
http://maratonkierat.pl/kierat13/kierat2016wz.html