Trochę znów milczałem- chwilowy zastój w startach. Do sierpnia, Ultra Kamieńskiem mam nadzieję rozpocząć serię zakończoną petardą, ale póki co ciiii, nic nie zdradzamy ;)
Korzystając z dwutygodniowego urlopu miałem okazję spędzić znów parę dni w Alpach, mierząc się z tymi wspaniałymi górami. Wspaniałymi, lecz nie pozbawionymi wad. Jak wyglądał wypad? Zapraszam na relację :)
Długo wyczekiwany dzień 17 czerwca, od samego rana nie mogłem usiedzieć na miejscu, może nie tyle z powodu samego wyjazdu, ale środka lokomocji. Tym razem padło na moją Skodzinkę, co w samo w sobie nie było by takie złe- gdyby nie święcący w najlepsze check engine i ciężka do zlokalizowania awaria na tydzień przed wyjazdem. Na szczęście Pan Mareczek opanował sytuację i wieczorem zameldowałem się po chłopaków.
Tradycyjny rytuał pakowania i związane z nim modły ;) |
Napędzane paliwem bogów (lpg) 102 konie mechaniczne czeskiej mocy niosły nas spokojnie ku granicy Niemiec, na której spotkała nas pierwsza niespodzianka. Kontrola, która na szczęście ograniczyła się tylko do zweryfikowania naszych dokumentów. Za to bracia Helweci już nie popuścili- samochód został bardzo dokładnie przeszukany na granicy, a gorliwość szwajcarskich funkcjonariuszy skłaniała nas ku rozegraniu partii Eurobiznesu zanim dostaniemy zgodę na dalszą jazdę.
Dzięki tym zabiegom i obowiązkowemu postojowi nad Jeziorem Genewskim zameldowaliśmy się w Zinal po prawie 15 h podróży. Rozbiliśmy nasze skromne obozowisko i ruszyliśmy rozeznać prognozy pogody.
Obóz w Zinal |
Prognozy te były tak dobre, że postanowiliśmy nie zwlekać i następnego dnia od razu wykonać pierwszy etap podejścia na Bishorn- dojście do Cabane Tracuit. Samo podejście było długie i męczące, jednak schronisko jak i widoki z niego wszystko wynagrodziły.
Widok z sali jadalnej Cabane Tracuit, można podziwiać bez końca ;) |
Schronisko było jeszcze zamknięte i funkcjonowało na zasadzie schronu zimowego - można spać, jednak brak było udogodnień w postaci kuchni czy bieżącej wody. Szybko jednak zlokalizowałem "źródełko" nieopodal noclegu i problem został rozwiązany.
Popołudnie spędziliśmy podziwiając fantastyczne widoki, analizując podejście na dobrze widoczny cel czy po prostu leniuchując.
Leniuchujemy- w końcu jesteśmy na wakacjach ;) |
W nastroju niepewności kładliśmy się spać. Pierwsza pobudka o 3 nie przyniosła poprawy- niebo zasnute ciężkimi chmurami i zero widoczności. Dopiero po 4 zaczęło powoli się przejaśniać i zapadła decyzja: ruszamy!
Wychodzimy jeszcze w półmroku, po pokonaniu kilkuset metrów po skałach dochodzimy do skraju lodowca- zakładamy raki i łączymy się za pomocą lin. Wychodzimy na pełen szczelin lodowiec Turtmann. Posuwamy się powoli, omijając szerokim łukiem strefę szczególnie częstego występowania szczelin lodowcowych. Pomimo tego co jakiś czas przychodzi nam przeskakiwać nad miejscem, gdzie ciemniejsza pręga śniegu, czasem łącząca się z lokalnym obniżeniem terenu zwiastuje kryjącą się pod spodem otchłań.
Podczas podejścia na Bishorn |
Docieramy w końcu pod wierzchołek, który okazuje się bardziej niedostępny niż to wyglądało z dołu. Postanawiam zostać z Piotrem, natomiast Darek i Artur wdrapują się te 10 m wyżej i zdobywają szczyt.
Pod szczytem Bishornu |
Przychodzi czas na zejście- początkowo posuwamy się szybko. Jednak po dotarciu do wypłaszczenia zwalniamy tempa. Prażące słońce zrobiło już swoje, śnieg zaczyna rozmakać i pokazuje się większa ilość domyślnych szczelin. Zaczynamy posuwać się skokami, asekurując się wzajemnie nad każdą potencjalną lodową otchłanią.
Taki sposób podróżowania, przerywany co kilkadziesiąt metrów męczy zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Mnie w sumie bardziej psychicznie wyczerpał. Udaje się nam jednak bez nadmiernych przygód dostać do Tracuit i tam odpoczywamy.
Uzupełniam nasze zapasy wody i po krótkiej drzemce, przerwanej przez wprowadzającą się właśnie obsługę schroniska schodzimy piękną trasą do Zinal. Piękną, choć lekko irytującą.
Dlaczego irytującą? W naszych najróżniejszych górach, na ogół sprawa dystansu wygląda mniej więcej na zasadzie: widzisz coś- za godzinę tam jesteś. W Alpach natomiast widać cel podróży- po 3h intensywnego marszu mówisz sobie, że jeszcze tylko pół godzinki. Ta przestrzeń z jednej strony jest fascynująca, z drugiej natomiast potrafi nieźle dać w kość ;)
Następny poranek, 21 czerwca upływa pod znakiem leczenia kaca i pakowania ;) Jedziemy do Tasch, które będzie naszą bazą wypadową do ataku na drugi szczyt- Alphubel. Rozbijamy się na znajomym polu namiotowym i urządzamy dzień relaksacyjny.
Relaksacyjny tzn. Darek idzie w góry robić zdjęcia, Artur z Piotrkiem spacerują do Zermatt zobaczyć jak tam prognozy pogody a ja biegnę do schroniska Taschhutte spradzić, czy jest otwarte. Biegnę, ale nie dobiegam- nadchodzące ciężkie chmury i sms od Artura o grillu nakłaniają mnie do powrotu ;)
Dobry widok po powrocie z górskiego wybiegania ;) |
Czeka mnie 1200m przewyższenia na niecałych 9 km, najpierw dusznym lasem, potem asfaltem i na końcu szutrową drogą prowadzącą do będącego celem schroniska. Na dokładkę czułem w mięśniach zmęczenie po dotychczasowym napieraniu na wyjeździe.
Krótko mówiąc- bolało na każdym kroku. Jednak warto było. Upewniłem się, że pomimo zamkniętego schroniska udostępniono schron zimowy, a widoki niewiele ustępują Cabane Tracuit.
Dzień dobry Taschhutte ;) |
Dzielna Skoda i widoki ;) |
Po dotarciu do Schroniska Artur z Darkiem robią rekonesans. Wieczór spędzamy relaksując się przy butelczynie miodu pitnego i grze w kości oraz myśląc o jutrze. Jak to będzie tym razem?
Ano, szybko się przekonaliśmy :D Jak zawsze szybko byliśmy w łóżkach i po 19 już grzecznie spaliśmy. W każdym razie kto mógł- podobno chrapałem :D
Pobudka o 4- znów czekamy na wypogodzenie. Na szczęście przelotne opady szybko nas opuściły i mogliśmy spokojnie ruszać. Początkowo podejście prowadziło przez stosunkowo płaski, skalny teren. Stopniowo jednak nachylenie rosło, dochodząc do idealnego dla mnie. Uwielbiam strome podejścia. Tutaj jednak mieliśmy okazję widzieć w jak opłakanym stanie są alpejskie lodowce - w miejscu gdzie powinniśmy iść po lodowcu nazwanym od szczytu Alphubel - dreptaliśmy po skałach lub cienkiej warstwie śniegu. W sumie były to miłe złego początki :D
Piękna początkowo pogoda zaczynała się lekko psuć, w okolicach 3700 m.n.p.m. weszliśmy w strefę porywistego, zimnego wiatru. Było to dla mnie spore utrudnienie, gdyż pomimo założenia puchowych rękawic zaczęły mi marznąć dłonie. To mój bardzo poważny problem, zawsze i wszędzie jako pierwszy w rękawiczkach.
Wracając do sytuacji- dochodzimy do przełęczy Alphubeljoch i nagle Artur znika, ponad poziom śniegu wystaje tylko jego głowa i ramiona. Momentalnie odskakuję do tyłu wgryzając się czekanem w "glebę", a Darek podchodzi ostrożnie do Artura by pomóc mu wydostać się z szczeliny.
Artur i jego otchłań ;) |
Podczas zejścia- widoki umilały smutną, aczkolwiek nieuniknioną czynność |
Cóż, teraz pora przygotować się do nadchodzących startów, trochę ich będzie ;)