sobota, 15 lipca 2017

"Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na Ciebie" - rzecz o lodowcach i niespodziankach :)

 

    Trochę znów milczałem- chwilowy zastój w startach. Do sierpnia, Ultra Kamieńskiem mam nadzieję rozpocząć serię zakończoną petardą, ale póki co ciiii, nic nie zdradzamy ;)

    Korzystając z dwutygodniowego urlopu miałem okazję spędzić znów parę dni  w Alpach, mierząc się z tymi wspaniałymi górami. Wspaniałymi, lecz nie pozbawionymi wad. Jak wyglądał wypad? Zapraszam na relację :)

   Długo wyczekiwany dzień 17 czerwca, od samego rana nie mogłem usiedzieć na miejscu, może nie tyle z powodu samego wyjazdu, ale środka lokomocji. Tym razem padło na moją Skodzinkę, co w samo w sobie nie było by takie złe-  gdyby nie święcący w najlepsze check engine i ciężka do zlokalizowania awaria na tydzień przed wyjazdem. Na szczęście Pan Mareczek opanował sytuację i wieczorem zameldowałem się po chłopaków.
   
Tradycyjny rytuał pakowania i związane z nim modły ;)
    Napędzane paliwem bogów (lpg) 102 konie mechaniczne czeskiej mocy  niosły nas spokojnie ku granicy Niemiec, na której spotkała nas pierwsza niespodzianka. Kontrola, która na szczęście ograniczyła się tylko do zweryfikowania naszych dokumentów. Za to bracia Helweci już nie popuścili- samochód został bardzo dokładnie przeszukany na granicy, a gorliwość szwajcarskich funkcjonariuszy skłaniała nas ku rozegraniu partii Eurobiznesu zanim dostaniemy zgodę na dalszą jazdę. 

   Dzięki tym zabiegom i obowiązkowemu postojowi nad Jeziorem Genewskim zameldowaliśmy się w Zinal po prawie 15 h podróży. Rozbiliśmy nasze skromne obozowisko i ruszyliśmy rozeznać prognozy pogody.
Obóz w Zinal 
   Prognozy te były tak dobre, że postanowiliśmy nie zwlekać i następnego dnia od razu wykonać pierwszy etap podejścia na Bishorn- dojście do Cabane Tracuit. Samo podejście było długie i męczące, jednak schronisko jak i widoki z niego wszystko wynagrodziły.

Widok z sali jadalnej Cabane Tracuit, można podziwiać bez końca ;)
   Schronisko było jeszcze zamknięte i funkcjonowało na zasadzie schronu zimowego - można spać, jednak brak było udogodnień w postaci kuchni czy bieżącej wody. Szybko jednak zlokalizowałem "źródełko" nieopodal noclegu i  problem został rozwiązany. 

   Popołudnie spędziliśmy podziwiając fantastyczne widoki, analizując podejście na dobrze widoczny cel czy po prostu leniuchując.

Leniuchujemy- w końcu jesteśmy na wakacjach ;)

  Wieczorem piękna pogoda zaczęła się lekko psuć, co ogół wprawiło w lekki nastrój wyczekiwania,a zirytowało Darka, który bardzo chciał obfociać zachód słońca. Niestety, nie tym razem.

   W nastroju niepewności kładliśmy się spać. Pierwsza pobudka o 3 nie przyniosła poprawy- niebo zasnute ciężkimi chmurami i zero widoczności. Dopiero po 4 zaczęło powoli się przejaśniać i zapadła decyzja: ruszamy!

   Wychodzimy jeszcze w półmroku, po pokonaniu kilkuset metrów po skałach dochodzimy do skraju lodowca- zakładamy raki i łączymy się za pomocą lin. Wychodzimy na pełen szczelin lodowiec Turtmann. Posuwamy się powoli, omijając szerokim łukiem strefę szczególnie częstego występowania szczelin lodowcowych. Pomimo tego co jakiś czas przychodzi nam przeskakiwać nad miejscem, gdzie ciemniejsza pręga śniegu, czasem łącząca się z lokalnym obniżeniem terenu zwiastuje kryjącą się pod spodem otchłań.
 
Podczas podejścia na Bishorn

   W miarę posuwania się do przodu nachylenie rośnie, zaczynam pracować czekanem. Oddychanie utrudnia  mi trochę maska, którą mam na twarzy- jednak z racji trapiącego mnie schorzenia nie ma wyjścia, muszę ją założyć.

   Docieramy w końcu pod wierzchołek, który okazuje się bardziej niedostępny niż to wyglądało z dołu. Postanawiam zostać z Piotrem, natomiast Darek i Artur wdrapują się te 10 m wyżej i zdobywają szczyt.

Pod szczytem Bishornu
   Podziwiamy wspaniałe widoki, pogoda nam sprzyja. Nachodzi mnie parę refleksji- góry zawsze ku temu skłaniały. Stwierdziłem, że pomimo cudownych wrażeń to jednak nie jest miejsce dla mnie- zwłaszcza z moimi  szybko odmarzającymi stopami i dłoniami :D Zdecydowanie wolę pobiegać po górach. Trzeba coś wymyślić na przyszły rok ;)

   Przychodzi czas na zejście- początkowo posuwamy się szybko. Jednak po dotarciu do wypłaszczenia zwalniamy tempa. Prażące słońce zrobiło już swoje, śnieg zaczyna rozmakać i pokazuje się większa ilość domyślnych szczelin. Zaczynamy posuwać się skokami, asekurując się wzajemnie nad każdą potencjalną lodową otchłanią.

   Taki sposób podróżowania, przerywany co kilkadziesiąt metrów męczy zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Mnie w sumie bardziej psychicznie wyczerpał. Udaje się nam jednak bez nadmiernych przygód dostać do Tracuit i tam odpoczywamy.

   Uzupełniam nasze zapasy wody i po krótkiej drzemce, przerwanej przez wprowadzającą się właśnie obsługę schroniska schodzimy piękną trasą do Zinal. Piękną, choć lekko irytującą.

   Dlaczego irytującą? W naszych najróżniejszych górach, na ogół sprawa dystansu wygląda mniej więcej na zasadzie: widzisz coś- za godzinę tam jesteś. W Alpach natomiast widać cel podróży- po 3h intensywnego marszu mówisz sobie, że jeszcze tylko pół godzinki. Ta przestrzeń z jednej strony jest fascynująca, z drugiej natomiast potrafi nieźle dać w kość ;)

    Następny poranek, 21 czerwca upływa pod znakiem leczenia kaca i pakowania ;) Jedziemy do Tasch, które będzie naszą bazą wypadową do ataku na drugi szczyt- Alphubel. Rozbijamy się na znajomym polu namiotowym i urządzamy dzień relaksacyjny.

   Relaksacyjny tzn. Darek idzie w góry robić zdjęcia, Artur z Piotrkiem spacerują do Zermatt zobaczyć jak tam prognozy pogody a ja biegnę do schroniska Taschhutte spradzić, czy jest otwarte. Biegnę, ale nie dobiegam- nadchodzące ciężkie chmury i sms od Artura o grillu nakłaniają mnie do powrotu ;)

Dobry widok po powrocie z górskiego wybiegania ;)
   Darek wraca o 9 rano następnego dnia i urządzamy naradę- szczerze mówiąc średnio chciało się nam dreptać już w góry. Postanawiamy znów pozostać na dole, zmęczenie po Bishornie jest jeszcze zbyt duże. Chłopaki idą nad pobliskie jeziorko, ja natomiast postanawiam załatwić wczorajsze, niewyrównane rachunki z Taschhutte.

   Czeka mnie 1200m przewyższenia na niecałych 9 km, najpierw dusznym lasem, potem asfaltem i na końcu szutrową drogą prowadzącą do będącego celem schroniska. Na dokładkę czułem w mięśniach zmęczenie po dotychczasowym napieraniu na wyjeździe.

  Krótko mówiąc- bolało na każdym kroku. Jednak warto było. Upewniłem się, że pomimo zamkniętego schroniska udostępniono schron zimowy, a widoki niewiele ustępują Cabane Tracuit.

Dzień dobry Taschhutte ;)
   Następnego dnia postanowiliśmy lekko oszukać i podjechaliśmy wąską, krętą i nierówną drogą do miejscowości Ottavan. Pomimo serca w przełyku z racji obaw o Skodę opłacało się- oszczędziliśmy w ten sposób dobre 800 m przewyższenia.

Dzielna Skoda i widoki ;)

   Po dotarciu do Schroniska Artur z Darkiem robią rekonesans.  Wieczór spędzamy relaksując się przy butelczynie miodu pitnego i grze w kości oraz myśląc o jutrze. Jak to będzie tym razem?

  Ano, szybko się przekonaliśmy :D Jak zawsze szybko byliśmy w łóżkach i po 19 już grzecznie spaliśmy. W każdym razie kto mógł- podobno chrapałem :D

   Pobudka o 4- znów czekamy na wypogodzenie. Na szczęście przelotne opady szybko nas opuściły i mogliśmy spokojnie ruszać. Początkowo podejście prowadziło przez stosunkowo płaski, skalny teren. Stopniowo jednak nachylenie rosło, dochodząc do idealnego dla mnie. Uwielbiam strome podejścia. Tutaj jednak mieliśmy okazję widzieć w jak opłakanym stanie są alpejskie lodowce - w miejscu gdzie powinniśmy iść po lodowcu  nazwanym od szczytu Alphubel - dreptaliśmy po skałach lub cienkiej warstwie śniegu. W sumie były to miłe złego początki :D

   Piękna początkowo pogoda zaczynała się lekko psuć, w okolicach 3700 m.n.p.m. weszliśmy w strefę porywistego, zimnego wiatru. Było to dla mnie spore utrudnienie, gdyż pomimo założenia puchowych rękawic zaczęły mi marznąć  dłonie. To mój bardzo poważny problem, zawsze i wszędzie jako pierwszy w rękawiczkach.

   Wracając do sytuacji- dochodzimy do przełęczy Alphubeljoch i nagle Artur znika, ponad poziom śniegu wystaje tylko jego głowa i ramiona. Momentalnie odskakuję do tyłu wgryzając się czekanem w "glebę", a Darek podchodzi ostrożnie do Artura by pomóc mu wydostać się z szczeliny.

Artur i jego otchłań ;)

   Gdy już wszyscy, a zwłaszcza główny zainteresowany ochłonęli przeprowadziliśmy małe rozpoznanie - teren wokół był ze wszystkich stron poprzecinany potężnymi szczelinami. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy się wycofać- ryzyko było zbyt duże, a czas uciekał i nie mieliśmy możliwości spokojnego wyszukiwania przejścia. Z jednej strony decyzja mnie ucieszyła- ze względu na moje dłonie. Z drugiej czułem jednak potężny niedosyt- pomimo obniżenia poziomu moich ambicji wysokogórskich jednak chciałem zdobyć ten szczyt.

Podczas zejścia- widoki umilały smutną, aczkolwiek nieuniknioną czynność
  To by było na tyle alpejskiego relaksu...niestety. Po zejściu w dół poświęciliśmy dzień na błogie lenistwo i pamiątkowe zakupy, po czym udaliśmy się w drogę powrotną. Na sam koniec,gdy w Bytomiu wysadziliśmy Artura i ruszałem odwieźć Darka zapalił się "check engine"...:D


   Cóż, teraz  pora przygotować się do nadchodzących startów, trochę ich będzie ;)