niedziela, 27 sierpnia 2017

Hello darkness, my old friend...czyli powrót dawnych demonów na Sudeckiej Wyrypie




 Jak zwykle w przypadku imprez na orientację był to pomysł Ali. A ja jak zwykle w przypadku głupich idei nie potrafiłem odmówić. Przyjmuję więc podział winy w stosunku 1:1 :D 

  Tym razem padło na 100 km dystans Sudeckiej Wyrypy,  wyrypy zaliczanej do Pucharu Polski w Maratonach na Orientację. Impreza z gatunku sporych, do wyboru  trasy piesze oraz rowerowe o najróżniejszych dystansach. Co ciekawe była to pierwsza edycja tych zawodów, jechaliśmy więc zaintrygowani. Niby okolice znane, choćby z Przejścia dookoła Kotliny Jeleniogórskiej, ale to zawsze orient :D

   Baza zawodów jak zawsze zlokalizowana w szkole, niemal w centrum Jeleniej Góry. Póki co na plus ;) Odbieramy pakiety startowe, następnie Ala idzie spać a ja ładuję się węglami ;) Wcinając ogromną porcję makaronu przeglądam prognozy pogody i myślę co na siebie włożyć. Wbrew pozorom to bardzo ważna sprawa ;) Buty z membraną czy bez, do plecaka deszczówka czy ją olać. Buff czy czapka. Prognozy nie ułatwiały życia- wieczór ma być ciepły, natomiast w nocy zapowiadane są obfite opady deszczu i burze. W końcu, niemal na końcu ogarniania systemu, na 15 min przed odprawą Ala przypomina sobie, że zostawiła niezbędne rzeczy w aucie. Jak zawsze ;)

   Idę na odprawę sam, trzeba uważnie rejestrować. Zawsze mówione jest coś, co nie było wcześniej napisane w komunikatach. Info od organizatorów krótkie i treściwe- tak jako powinno być, w międzyczasie dociera Alicja.

   Rozdano nam mapy pierwszego etapu po którym zameldujemy się w bazie zawodów. Punktów kontrolnych 7, na ponad 30 km trasy. Spore przeloty. W sumie nawet dobrze- dotarcie w rejon punktu niejednokrotnie może trwać tyle, co znalezienie samego obiektu poszukiwań :D Mapy są bardzo ładnie wykonane, nowością dla nas są piktogramy opisujące rozjaśnienia punktów- zamiast słownego opisu mamy symbole. Na szczęście organizatorzy informowali o tym i zrobiłem sobie ściągę ;)

     Wybiła godzina 19- ruszamy. Kierujemy się ku Punktowi nr 6 (linki do map zamieszczam na końcu wpisu), musimy przebrnąć przez starówkę Jeleniej Góry, co udaje się bez problemu. Tym bardziej, że jak to na początku wiara przemieszcza się zwartą masą.

Poszli :D
źródło: https://www.facebook.com/AvalancheSklepGorski/

   Czołówka jednak szybko znika nam z oczu. Ala jest wspaniałym, szybkim i wytrzymałym piechurem, jednak bieg nie jest jej mocną stroną. Nie przeszkadza nam to w osiągnięciu po 41 minutach  Zamkowej Góry i pierwszego PK. Obijamy perforator w kratce oznaczonej nr 6 na karcie startowej i lecimy dalej.

   Razem z inną parą zmierzamy na SE, ku Radlicy. Kierujemy się przez pola i wieś Łomnicę, gdzie mieszkańcy kierują nas na kładkę nad rzeczką o tej samej nazwie. Znajoma para pozostała z tyłu, w rejonie punktu łączymy siły z innym zawodnikiem- szukanie staje się sportem zespołowym ;)

   Po niedługiej chwili odnajdujemy jednak cel poszukiwań i zaraz napieramy dalej. Celem są teraz okolice Sowiego Kamienia. Ścinamy drogę przez pola ku drodze, z której po chwili jednak przeskakujemy na polną dróżkę prowadzącą ku lasowi. Mijamy staw i pewni swego brniemy dalej.

   Nie trwa to jednak zbyt długo, gdyż ścieżka urywa się nam bez śladu. Szybko wracamy, przeszukujemy okolicę, niestety nie znajdując żadnej drogi. Postanawiamy przedzierać się na azymut przez las. Zapadał mrok, włączamy czołówki. Jak zwykle przedzieranie się oznacza gęste, niekoniecznie przyjemne krzaki. Po jakimś czasie jednak wypadamy na ścieżkę, którą udaje się nam wpaść na właściwy trakt. Ponownie odbijamy się i bez wytchnienia atakujemy dalej.

   Jest strasznie duszno, wypijam resztkę wody z bukłaka, zostaje mi tylko mała butelka zawierająca chia. Ala znajduje się w podobnej sytuacji. Przez skórę czuć nadchodzącą burzę, która potem nas tak zmoczy. Dodatkowo oboje, zwłaszcza moja partnerka mamy nogi we krwi- przedzieranie się przed zarośla zawsze się tak kończy.

   Nie ma czasu do stracenia, PK 2 już na nas czeka. Mijamy raźno Staniszów i asfaltujemy sobie w kierunku Osiedla Słonecznego. Droga ta jest przyjemnym zbiegiem, dlatego też zaczynam biec. Mając za sobą cały czas światło czołówki byłem pewien, że to Alicja. Pozytywne zaskoczenie, nieźle napiera :D Po tych przeszło 20 km ona biegnie? Robi postępy :D Jakież było moje zdziwienie, gdy światełko dogoniło mnie i okazało się być facetem koło 40 :D

   Nie musiałem jednak zbyt długo czekać, koło cmentarza skręciliśmy w lewo. Chciałem skrócić sobie drogę, w efekcie czego wyprowadziłem nas znów na poplątane ścieżki. Na szczęście długo się nie plączemy i dzięki pomysłowi Ali wypadamy tam, gdzie chcieliśmy. Pozostaje tylko pokręcić się przy Stawach Podgórzyńskich, rozerwać spodenki skacząc przez płot i już jesteśmy na PK 2 :D

   Czeka nas teraz najdłuższy przelot. Najgorsze jest to, że oboje jesteśmy już bez wody. Wszechobecna duchota powodowała, że piliśmy więcej niż normalnie. Z racji późnej pory mamy nadzieję na napotkanie sklepu nocnego w Cieplicach, innej racjonalnej szansy przed powrotem do bazy zawodów nie ma. Niestety- porzućcie nadzieję wszyscy, którzy tu startujecie, czeka was susza :D Chyba, że jako źródło wody potraktujemy ulewę, którą przeczekujemy przez kilka minut pod zadaszeniem.

   Szybko uporaliśmy się z długą prostą w kierunku Goduszyna, Ala jest już cała przemoczona, ja pod membraną nie narzekam. W Goduszynie standard- dwa razy przelecieliśmy obok poszukiwanej ścieżki nie zauważając jej w ciemnościach. Cali my :D Gdy w końcu docieramy do PK na Goduszu stwierdzamy brak perforatora. Cóż...zrobi się zdjęcie. Smartfonem, w ulewie. Powodzenia. W końcu po kilku długich minutach telefon zaczął ze mną współpracować i po zrobieniu zdjęć popędziliśmy ku bazie zawodów.

PK 1- nie dość, że naszukaliśmy się to jeszcze brak perforatora

   Do bazy docieramy cali mokrzy, ulewa rozpętała się na dobre. Pokazujemy karty kontrolne oraz zdjęcia świadczące o naszej bytności na PK 1. Przebieramy się, PIJEMY, uzupełniamy zapasy i mniej lub bardziej chętnie ruszamy ponownie w ciemność.

   Jest nam zimno, ale dobrze wiemy jak napieranie wpłynie na odczuwalną temperaturę. Naszym Pierwszym celem jest PK 8, zlokalizowany na Wzgórzu Krzywoustego. Tym razem poszło łatwo, punkt szybko pada naszym łupem. W międzyczasie przestaje padać- co witamy z ogromną ulgą ;)

   Przecinamy linię kolejową i wpadamy w plątaninę ścieżek, które w ciemnościach znów przyprawiają nas o chwile zwątpienia. Nocą wszystkie leśne przecinki są takie same, co kosztuje nas trochę czasu i lekkie spięcie w zespole. Pełni zwątpienia odbijamy karty startowe i kierujemy ku nieznanemu, szukając PK 10.

   Cóż...tu to dopiero było zwątpienie. Złapałem zawias zostawiając Alę samą z nawigacją. Była na mnie zła, nie dziwię się. Jednak czasem przychodzi taki moment, że człowiek się wyłącza i nie można nic zrobić- trzeba to przeczekać. Mając po lewej w oddali Siedlęcin Górny popełniamy jednak błąd i wypadamy zbyt daleko na północ. Na drodze do...Perły Zachodu :D Postanawiamy w takim razie udać się na PK14 i skorzystać z umieszczonego tam bufetu.

Bufet- jak zawsze wspaniałe miejsce
źródło: https://www.facebook.com/AvalancheSklepGorski/

   Jak się okazuje, jesteśmy tam pierwsi...przynajmniej raz jesteśmy najszybciej ;) Częstujemy się przekąskami, rozmawiamy z obsadą i już po chwili maszerujemy ku PK10. Brzeg Jeziora Wrzeszczyńskiego stanowi przyjemne miejsce, jednak po kilku kilometrach zagłębiamy się w las, gdzie po kolejnej chwili poszukiwań odbijamy się na 10.

   Po raz kolejny przedzieramy się na azymut przez ginącą w lesie ścieżkę, PK 11 sam się nie zdobędzie. Pierwszy raz chyba w naszej niezbyt bogatej historii startów na orientację mamy do czynienia z tak masowym zanikaniem ścieżek oznaczonych na mapie. Gdy wypadliśmy w otwarte pola musieliśmy się trochę nagłówkować- nie miałem swojej ściągi z symbolami(przemokła doszczętnie) a obiektem szczególnym w zagajniku okazała się...brzózka :D W każdym razie po dłuższych poszukiwaniach i totalnym zjeździe morale na już bardzo niski poziom ruszamy ku PK 12.

   Oboje nie jesteśmy zadowoleni z swojej postawy, dodatkowo Ali pogłębiają się problemy z czworogłowym uda- ledwo jest w stanie chodzić, o szybkim marszu lub biegu nie ma co wspominać. Na szczęście od Barcinka nie dzieli nas długi dystans. Szybko lądujemy na ostatniej prostej dzielącej nas od punktu, gdy nagle pojawia się nowe towarzystwo. Urocza, pełna energii psina podbiega do nas chcąc się bawić. Ma nawet ochotę na mój kijek- chwyta go zębami i tarmosi. Momentalnie mam uśmiech na twarzy- może wielkim fanem psów nie jestem, ale fajnie widzieć tyle energii skoncentrowane w tak niewielkim ciele :D

   Dwunastkę znajdujemy bez najmniejszego problemu, jednak trzeba usiąść i zastanowić się co dalej. Kapitulować i wracać do mety? Sam jestem zniechęcony po nocnych, burzowych przygodach i błądzeniu. Alicji dochodzi do tego rozdzierający ból w udzie.  Postanawiamy zatem udać się już do bay zawodów, poprzestając na dotychczasowo zdobytych punktach. Kwestią do rozstrzygnięcia pozostaje tylko czy biegnę samotnie na bazę i wracam autem po Alę, czy oboje lecimy na metę.

   Nie chcę stawiać tej sprawy arbitralnie, widzę, że nie jest dobrze i ledwo jest w stanie się przemieszczać. Z drugiej strony wiem, jak ambitna jest z Niej sztuka- totalna kapitulacja będzie bardzo ciężka do przyjęcia. Pozostawiam decyzję Ali. Ta decyduje się maszerować dalej. Szczerze mówiąc jestem z tego zadowolony.

   Wiedząc, że to już koniec robimy sobie ucztę...zjadamy całe zapasy zabrane na dalszą drogę :D Nic co dobre jednak nie trwa wiecznie- pora ruszać. Maszerujemy wzdłuż "30", docierając do Rybnicy. Tam jednak ten Blond Twardziel musi spasować. Zostaje na przystanku autobusowym- biegnę już sam do Jeleniej Góry. O godzinie 11:45 oddaję karty, melduję o Ali i po zrzuceniu butów pakuję się do auta. Zaliczyliśmy 12/24 PKT, pokonując 72km. Słabo ;)

   Odbieram Alę, wracamy na bazę. Tam widok jej pokaleczonych nóg wzbudza sensację ;) Ogarniamy się, wyciągamy kleszcze i żegnamy się...nie myślimy jednak o końcu przygody, który nastąpił tak niespodziewanie. Dlaczego? Ponieważ czeka na nas jeleniogórski SOR, gdzie postanawiamy się udać z Alowym mięśniem.

Krajobraz po bitwie- niestety zdjęcie słabo oddaję rzeczywisty stan :(
   Tam oczywiście zastajemy kolejkę- pozostaje siedzieć i czekać. Pokaleczone nogi wzbudzają sensację, u niejednego pacjenta i lekarza wywołując pytanie o naturę tych zniszczeń ;)

   Niestety czas oczekiwania jest zbyt długi, muszę spadać. Zostawiam Alicję samą na pożarcie lekarzom i jadę do domu. Widzimy się za miesiąc- Przejście dookoła Kotliny Jeleniogórskiej już niedługo :D

 Mapy:
Prolog
http://www.sudeckawyrypa.pl/wp-content/uploads/2017/03/TP100-cz1druk.pdf
Część 2
http://www.sudeckawyrypa.pl/wp-content/uploads/2017/03/TP100-cz2druk.pdf
Część 3
http://www.sudeckawyrypa.pl/wp-content/uploads/2017/03/TP100-cz3druk.pdf




 






 

środa, 9 sierpnia 2017

Górskie ultra w centrum Polski? Czemu nie :D Ultra Kamieńsk 2017


      Sobota, 5 sierpnia, godzina 22:45. Centrum sterowania wszechświatem w Katowicach Murckach wstrząsa potężny odgłos ulgi. To Mateo wrócił z pracy i sprawdził najnowsze prognozy pogody na jutrzejszy Ultra Kamieńsk. Po tygodniu afrykańskich upałów ma być wreszcie pochmurny dzień z temperaturami około 20 stopni Celsjusza. Cudowna wiadomość :D Teraz tylko spać, jutro pobudka o 5!

   Ultra Kamieńsk jest trochę nietypowym biegiem- reklamowany jako bieg o charakterze górskim w centralnej Polsce. Rozgrywany jest na górze Kamieńsk- powstałego na skutek działalności bełchatowskiej kopalni jedynego większego wzniesienia w okolicy. Wybierać można pomiędzy dystansami 25 i 50 km. Nie trzeba chyba mówić, że tylko 50 km trasa wchodziła w rachubę ;)

   To był dla mnie drugi start w tym biegu, poprzedni ukończyłem z czasem 6,5 h i 15 pozycją. W tym roku moim głównym zamiarem jest złamanie 5 h. Załapanie się do pierwszej 10 będzie dodatkową frajdą. 

   Przed 8:00 melduję się w biurze zawodów, odbieram pakiet startowy...i jestem  spokojny. Powoli odbębniam po kolei wszystkie składniki przedstartowej prozy. Wizyta w WC, przebrać się  w startowe ciuchy, Sudocrem i buty na stopy. Skompletować plecak. Gotów do działania :D Pozostaje lekka rozgrzewka i odprawa przed startem.

   Wydaje mi się, że zawodników jest więcej niż rok temu. Na starcie ustawiam się pośrodku stawki. Nie chcę dać się ponieść gonitwie na czele, a równocześnie nie mam zamiaru dać się zamknąć z tyłu od samego początku.

Sfora na starcie
źródło: www.belchatow.naszemiasto.pl

   Gdy wreszcie ruszamy grupa szybko się rozciąga, fragment zbiegu i następująca po nim wspinaczka wzdłuż wyciągu dokonuje wstępnej selekcji- część zawodników pędzi przed siebie, inni traktują podejście łagodnie, jako rozgrzewkę. Jeszcze inni mają problem już na tym etapie.

Początek i koniec każdego okrążenia- 125 m przewyższenia na 750 metrach.

      Po podejściu przychodzi czas na zbieg ku linii startu/mety i rozpoczynamy ponowną wspinaczkę ku górze, tym razem wąską ścieżką w lesie. Nie ma zbyt wiele miejsca do wyprzedzania, jednak nie to póki co jest moim celem. Czekam na szeroką, równą drogę zlokalizowaną na końcu podejścia, tam odpalę.
Wężykiem ;)
źródło: www.festiwalbiegowy.pl

   Wypadamy wreszcie na płaskie, patrzę na zegarek- średnie tempo oscyluje wokół 7:30 min/km. Dobrze, bez problemu się to nadrobi do zakładanego 5:45 min/km pod koniec okrążenia. Puszczam się pędem wyprzedzając współzawodników, delikatny zbieg sprzyja poddaniu się prawom natury i pozwoleniu grawitacji robienia tego, co do niej należy ;)

   Kolejne fragmenty szybko mijają i na 7 kilometrze zaczyna się podbieg- może nie będący z gatunku specjalnie stromych, ale zdecydowanie długich. Część ludzi przechodzi do marszu- ja powoli, aczkolwiek konsekwentnie truchtam wyprzedzając kolejnych zawodników. W pamięci gra mi tylko płyta z tego jaki dramat przeżywałem tutaj rok temu na drugim okrążeniu. Cóż...zobaczymy jak to będzie ;)

   Przemy dalej, wykonujemy nawrót i zbliżamy się ku szczytowi wzniesienia obok którego będziemy przebiegali. Pierwsze 10 km za nami, czas- 55 minut.  Biorąc pod uwagę to, że pozostała część pętli jest zdecydowanie mniej podbiegowa to jestem z tego czasu bardzo zadowolony.

   Mijamy turbiny wiatrowe, wypadamy na otwarty terenu, tam po przyjemnej dróżce dobiegamy pod fragment piaszczystego podbiegu, zakończonego równie piaszczystym zbiegiem i lądujemy na asfalcie. Jeszcze tylko parę kroków i melduję się na punkcie kontrolnym na 13 km.

   Tam czeka na zawodników chwila oddechu, napoje i przekąski podawane przez jak zawsze niezawodną obsługę punktu. Lubię uśmiechy tych ludzi gdy ktoś przybywa na punkt- zawsze dają kopa. Na swój sposób podziwiam wolontariuszy na punktach, niezależnie od imprezy- marzną lub grzeją się w słońcu niejednokrotnie po kilka, kilkanaście lub więcej godzin tylko po to, by podać coś do picia lub zjedzenia bandzie spoconych i ubrudzonych ludzi :D

   Z punktu ruszam przyjemnym, delikatnym asfaltowym zbiegiem, trzymam się z jeszcze jednym biegaczem. Ogólnie dużo więcej niż rok temu biegnę samotnie- nie wiem, czy to dobrze, czy źle :D Rozpędzamy się nawet do tempa poniżej 4 min/km, jednak nic co dobre, nie trwa wiecznie. Ostry łuk i lądujemy na piaszczystej ścieżce przez lasy. Robi się monotonnie.
 
   Leśny bieg, przez piaski, trawy, ścieżki i asfalty trwa przez 7 km, parę zdawkowych rozmów z innymi zawodnikami, oglądam też w biegu tablice informacyjne dotyczące kamieńskiej fauny i flory.

   Przeskakujemy  asfaltową drogę, i ponownie zagłębiamy się w las- z tego co pamiętam to ostatni leśny fragment przed długą prostą i oczekującą ponowną wspinaczką na Kamieńsk.

   Nie mylę się, 1200 m płaskiej drogi po opuszczeniu lasu i znów staję u stóp wyciągu- nie ma co myśleć, trzeba się wspinać! Podobnie jak moi towarzysze niedoli nie forsuję się zbyt mocno- tempo podejścia jest mocne, jednak bez szaleństwa. W połowie drogi pod górę mam czas 2 h 5 min, dużo zapasu jeszcze ;)  W końcu mijam metę pierwszego okrążenia, czeka mnie drugie- z bardzo demotywującym początkiem.

Na półmetku- może tego nie widać, ale byłem zadowolony :D
źródło: www.festiwalbiegowy.pl
   Ponownie rozpoczynam wspinaczkę wzdłuż wyciągu- samotnie, bo reszta chłopaków uciekła mi na zbiegu. Pokonuję wzniesienie po raz 3, zbiegam i melduję się na tym razem samoobsługowym punkcie z wodą i izotonikiem. Wybieram wodę, dosypuję do bukłaka swoje izo- nie ma co obciążać żołądka nieznanymi produktami.

   Zagłębiam się w lasek i jak rok temu wpadam w ścianę, 3 podejścia w tak krótkich interwałach znów zrobiły swoje. Czuję eksplozję zmęczenia i bólu w nogach. Cóż, nie
z takich tarapatów się wychodziło, wszystko siedzi w głowie.

   Wypadam na wypłaszczenie, rozglądam się wokół i czuję "samotność długodystansowca". Nic tylko pustka wokół a kilometry przede mną. Dobry film swoją drogą. Podobnie jak kawałek ulubionej kapeli- Iron Maiden :D

   Napieram na lekkim zbiegu z tempem oscylującym wokół 5 min/km. Kilometry zaczynają się powoli dłużyć. Zły znak przed podbiegiem- na ostrzejszych fragmentach jestem zmuszony przejść do marszu. To by było na tyle co mam do powiedzenia o pierwszej połowie tej pętli. Druga nadrobiła ilością zabawy ;)

   Melduję się w punkcie odżywczym na 38 km, przegryzam solone orzechy i dostaję dobrego newsa od obsady- jestem na 9 pozycji. Przy okazji odzyskuję swój składany kubeczek zgubiony na poprzednim okrążeniu :D Gawędzę chwilę z ludźmi i nagle mój spokój burzy kolejny zawodnik majaczący na horyzoncie. Koniec przerwy, pora pocierpieć dalej :D Na odchodne słyszę tylko:

"Nie martw się, my tu wszystkich tak długo przetrzymujemy"

   Zawsze jakieś pocieszenie ;) Napieram z górki, szybko dochodzę jednego z zawodników- widzę chłopak ma kryzys jeszcze większy niż ja. Wpadamy w znany już las, teraz piaszczysta ścieżka kosztuje jeszcze więcej sił.
Punkt 13/38km- było miło ;)
źródło: www.facebook.com/ultrakamiensk/

   Po fragmencie drogi udaje mi się wyprzedzić kolejnego biegacza, wdrapuję się na 7 lokatę. Zadowolony truchtam już sobie spokojnie ku mecie, myśląc że już niewiele się wydarzy. O ja naiwny :D

   Gdy tylko wypadamy w lesie na asfalt wyprzedza mnie jeden z dwóch mijanych wcześniej kolegów- morale minus milion. Nałożyło się to z protestem ud- od około 43 kilometra zaczynam pokonywać trasę w systemie 450 m biegu, 50 m marszu- krótkie epizody marszowe dużo dają. Mają jednak minus- tracę sporo na prędkości.

   El kryzyso w pełnej krasie. Zaciskam zęby walcząc o każdą przebiegniętą setkę metrów, niemal płacząc gdy trzeba się schylić i przeczołgać pod powalonym drzewem. Wreszcie ostatnia prosta przed finalnym podejściem i skulaniem się do mety. Łykam żel energetyczny, na batonik nie mam ochoty. Popijam obficie izotonikiem i nastawiam się psychicznie do wczołgania na Kamieńsk.

  Tuż przed samym wyciągiem dochodzi mnie kolejny zawodnik, pięknie spadam o kolejną pozycję. Wyprzedza mnie lekko i razem wdrapujemy się ku górze. Wtem, nie wiem jak za naszymi plecami pojawia się następny ultras. "No...to ładnie, parę kilometrów temu byłeś 7, teraz spadasz na 10"- myślę sobie. Mentalnie godzę się z dwucyfrową lokatą, skupiając się bardziej na walce z czasem- idzie dosłownie o minuty żeby zmieścić się  w 5 godzinach.

Medale- ładnie się prezentują ;)
źródło: www.facebook.com/ultrakamiensk/
   Kończymy podejście, jestem ostatni z naszej trójki, przechodzimy do zbiegu-  już tylko jakieś 600 m do mety. Teraz albo nigdy! Atakuję, jakimś cudem udaje mi się wyprzedzić współzawodników i odeprzeć ich ataki przed samą metą- kończę przygodę z Ultra Kamieńskiem na 8 pozycji z czasem 4:55:20. Oczywiście odbieram medal od uroczych harcerek- innych nie ma ;) Do zwycięzcy- Janusza Cłapińskiego tracę zawrotne 37 minut.


   Czy jestem zadowolony? I tak, i nie. Tak, ponieważ wykonałem oba założenia- czas poniżej 5 h i lokata w pierwszej 10.  A nie, ponieważ znów zobaczyłem jak wiele brakuje mi do ludzi poważnie zajmujących się tym sportem- ich prędkość, świeżość w biegu, sylwetki są póki co dla mnie odległe. Teraz parę dni oddechu i bierzemy się do pracy by stawać się lepszym i co najważniejsze czerpać radość z tego co robię ;)

    Pozostało tylko powiesić  kolejny, zachowany na pamiątkę numer startowy na Wrotach Bólu i Potępienia a następnie na spokojnie wszystko przemyśleć. Amatorskie Amen ;)