środa, 22 listopada 2017

Piekielne kręgi i potępione dusze...czyli dantejskie sceny Piekła Czantorii

 
   "Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie"*

   Jesienna edycja Beskidzkiej 160 na Raty nosząca nazwę Piekło Czantorii często określana jest jako najtrudniejszy bieg górski w Polsce. Rok temu gdy przetruchtałem sobie dystans półmaratonu nie byłem pewien co do powyższego określenia. Dlatego też w tym roku przyszedł czas by przekonać się co do tego faktu i zamknąć tegoroczny sezon startowy z przytupem, słowem machnąć sobie ten bieg na dystansie ultra.

   Piekło rozgrywane jest na pętli zlokalizowanej na zboczach Wielkiej Czantorii oraz towarzyszących jej szczytów w Beskidzie Śląskim. Pętla ta  liczy niecałe 21 km, a jej profil możecie podziwiać poniżej:

Profil trasy z nachyleniami
źródło: https://beskidzka160.pl/pieklo-czantorii/trasa/
   Dystans ultra pokonuje 3 takie pętle, a bonusem na koniec każdego biegu (półmaratonu, maratonu i ultra) jest końcowa wspinaczka ku mecie po diabelnie stromej ścieżce pod wyciągiem na tą przeklętą górę.

   Tyle teorii...zanurzmy się teraz w odmęty szaleństwa ;)

   Zameldowałem się w Ustroniu po 21, standardowo odebrałem pakiet startowy, ogarnąłem się czekałem na odprawę. Miłym akcentem były podpisy na pamiątkowej koszulce- umieszczane przez każdego startującego.

Pamiątkowa koszulka- ciekawe ile z tych osób przeklinało pomysł o starcie  :D
     Odprawa szybka  i konkretna- trasa trudna, limity czasowe napięte a warunki parszywe. Nic tylko biec :D Fakt faktem, 63km i 5600m przewyższenia samo w sobie nie jest łatwe. Po drodze mgła, deszcz, śnieg, długie podejścia i psychopatyczne zbiegi.

Odprawa...jakoś dziwnie wszyscy skupieni byli ;)
źródło: https://www.facebook.com/pg/Beskidzka160NaRaty

    Godzina W wybiła o północy w nocy z piątku 17 na sobotę 18 listopada. Minąwszy bramę startową wykorzystujemy fragment zbiegu by nabrać pędu przed pierwszym z serii podejść. Czerwonym szlakiem wdrapujemy się w kierunku górnej stacji wyciągu na Czantorię. Wykorzystuję swoje nastawienie podejściowe i wyprzedzam sporo osób. Po około 700 metrach wspinaczki odbijamy ze szlaku i zagłębiamy się w las. Tutaj nachylenie maleje, ale dalej jest pod górę. Nawet nie próbuję podbiegać- póki co to nie ma sensu, wiem że tutaj akurat spowoduje szybsze zajechanie się.

   Jak to na Piekle gdy kończy się podejście to musi rozpocząć się zbieg! Nie ma chwili by odpocząć na płaskim terenie, od razu mocno z górki. Nierówna, pełna błota, kamieni i liści ścieżka daje przedsmak wszystkiego co nas oczekuje. Cisnę w pełni skupienia dosyć mocno, daje to efekty i tylko paru osobników mnie wyprzedza.

   Po zbiegu pojawia się cóż innego jak nie podbieg :D Nowy fragment trasy powstał by ograniczyć ilość asfaltowania- zrobił do doskonale. Zamiast równej nawierzchni wspinamy się po mocnym podejściu, przeskakujemy polankę i zbiegamy...dla mnie to próba nerwów, jest stromo, mokro, pełno błota i kamieni. Na dokładkę jest taka mgła, że w ciemnościach nie widzę gdzie lądują moje stopy.

"Z cichego świata w światy wiecznie drżące
W nową dziedzinę, nieśmiertelnie ciemną."*

   Tak więc jest noc, ciemny las, mgła jak diabli i w paru hasamy sobie radośnie w dół, raz po raz przeklinając tylko gdy ktoś wpadnie na jakąś przeszkodę. Wybiegamy z lasu, kawałek otwartego terenu i lądujemy nad strumieniem. Oczekuje tutaj ekipa filmowa- w sumie dobrze, przynajmniej przeprawa po kamieniach jest doskonale oświetlona :D 


   Nie dane jest nam jednak wytchnąć, zaczynamy wspinaczkę po zboczu Gronika, tylko po to, żeby za chwilę zbiec i ponownie rozpocząć podejście- tym razem po zboczu Małej Czantorii. Tam niespodzianka- znów zbiegamy :D To zdecydowanie jedna z najbardziej charakterystycznych cech tego biegu, góra i dół występują naprzemiennie bez przerwy- dosłownie fragmentu po płaskim człowiek nie uświadczy.


   Póki co czuję się wybornie, jestem nakręcony na wynik. Ekipa do której się wpasowałem wydaje się być na dobrym poziomie. Lekko uciekają mi na zbiegach, za to pod górę bez problemu ich dochodzę. 


   Jeszcze tylko właściwa wspinaczka na Małą Czantorię i mamy rzut beretem do dolnej stacji kolejki Poniwca i zlokalizowanego tam punktu żywieniowego. Tam czeka dobre żarcie, napoje i uśmiechnięci wolontariusze. Jak zawsze się powtarzam- uśmiechnięty wolontariusz podnosi morale jak mało co ;) Dzięki wszystkim za tą robotę, jesteście wielcy!


   Łykam na szybko- kubek izo, jakiś kawałek kiełbasy, coś słodkiego i wio! Czeka teraz podejście na Poniwiec. Widoczność taka, że oprócz trasy na zegarku nie ma innego sensownego punktu odniesienia niż "w górę" :D

   Na grani delikatnie mówiąc lekka odmiana klimatu w stosunku do tego co było niżej. Śnieg i lód zmieszane z błotem. Napieranie robi się trudniejsze. Trzeba jeszcze intensywniej wyszukiwać ścieżki z dobrą przyczepnością. Jakby to było takie łatwe do tej pory :D

  Mimo wszystko w dobrych humorach podbiegamy na szczyt Czantorii i puszczamy się umiarkowanym pędem w dół, ku Przełęczy Beskidek. Nie docieramy tam jednak, gdyż po chwili odbijamy w lewo, lekko podbiegamy i znów w dół ;) To chyba najgorszy zbieg dla mnie na tej trasie. Co prawda jeszcze nie na pierwszym okrążeniu, ale później będzie mnie tu bolało.

Wieża widokowa na szczycie Czantorii
źródło: https://www.globtroter.pl
   Na dolę kilka metrów na odsapnięcie, parę kroków po utwardzonym podłożu i znów pod górę. Tym razem podejście pod wyciąg Faturka- chyba najgorsze na całej trasie. Nawet finałowa Golgota jakoś mi tak nie dopiekła. Może dlatego, że była tylko raz :D


   Wyprzedzamy paru innych chłopaków, zastana  na punkcie kontrolnym ekipa informuje nas o naszych lokatach- końcówka drugiej dziesiątki. Dobrze jest :D Pozostaje nam zbieg, początkowo stromy, potem jednak wypłaszczający się i umożliwiający fajne napieranie. Dzięki temu szybko jesteśmy na końcu pierwszej pętli. Tam meldunek u pani sędziny oraz chwila wytchnienia na punkcie żywieniowym.


   Nic co dobre niestety nie trwa jednak długo. Pora ruszać na kolejny krąg naszego piekła- tyle szczęścia, że są 3. Ojj gdyby jak Dantemu przyszło nam zwiedzać ich 9 to marnie byśmy wyglądali. Decyduję się samotnie ruszyć dalej. Wspinam się po raz drugi po zboczu Czantorii, nie napieram jednak zbyt mocno- choć czuję się dobrze to jednak ubytek sił jest zauważalny. Jestem sam, jak to na ultra, w oddali majaczą tylko czołówki reszty ekipy, która pozostała dłużej na punkcie.

"W życia wędrówce, na połowie czasu,
Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi,
W głębi ciemnego znalazłem się lasu."*

   Nie trwa to jednak długo, wataha dochodzi mnie, część nawet wyprzedza- luzik, jeszcze daleeeeeeko do mety a na tej trasie dużo może się zdarzyć. Oj dużo. Warunki dalej parszywe, nic nie widać. Dobrze, że trasa jest wyśmienicie oznakowana. Zaczynamy znów kolejkę górską- góra, dół, góra, dół...Na początku podejścia pod Małą Czantorię dopada mnie kryzys, wypadam z rytmu i pakuję wszystkie siły w to by utrzymać się z napotkanymi chłopakami. Zostanę sam to się poddam, a temu mówimy stanowcze NIE, niczym centralnie sterowana gospodarka rozsądkowi :D

   Doczłapuję jakoś do Poniwca i tam potrzebuję jednak chwili wytchnienia. Na punkcie serwowana jest zbawcza pomidorówka- łykam dwa kubki bez zastanowienia. Uzupełniam kawałkiem kiełbasy i żółtego sera. Na punktach odżywczych wolę konkretnie jedzenie- przede wszystkim żeby nie było słodkie. Żele energetyczne wystarczająco słodzą życie ;) Ogólnie pierwszy raz biegłem tylko na żelach w swoim wyposażeniu- wyszło na plus.

   Opuszczam gościnne progi punktu żywieniowego i wdrapuję się po stoku, sam, po chwili jednak dochodzi mnie jeden zawodnik.  We dwóch doganiamy ekipę z którą napierałem wcześniej. Wszystko ładnie i pięknie, do zbiegu z Czantorii. Tu zaczynają się problemy- pojawia się ból w czworogłowych ud. Zbiegam wolniej i znów pozostaję sam. Przez ten czas zdążyłem się jednak psychicznie podbudować na tyle, że absolutnie mnie to nie załamuje.

   Na zbiegu znów mi uciekają, "powodzenia panowie, przeżyję tą agonię sam"- myślę sobie. Nie trwa to jednak długo. Atakując Faturkę doganiam jakiegoś samotnego pacjenta psychiatryka na wolności- mało co mi w życiu tak wychodzi jak podejścia, więc wyprzedzenie go nie stanowi problemu. Mijamy sędziów na końcu wyciągu i tam ciężki szok- miejsca 11 i 12. Że co? Że awans o jakieś 8-10 pozycji pomimo takiego umierania? Muzyka dla mojej duszy, niemal tak samo gdy słyszę dźwięk odbijanej dyskietki podczas wyjścia z pracy.

   Ignorując ból w mięśniach puszczam się w dół odliczając ostatnie metry drugiej pętli. Na punkcie odżywczym postanawiam jednak chwilę odpocząć. Dawno nie byłem tak wyrąbany z sił, nawet kryzys podczas BUTa mnie tak nie spustoszył fizycznie. Dobrze, że przynajmniej głowa nie wykręca mi głupich numerów z myślami o poddaniu się.

   Opuszczając dolną stację kolejki na Czantorię mam w głowie jedno- przetrwać to ostatnie okrążenie, choćbym miał na uszach się czołgać to dam radę! Gdy kończę pierwsze podejście myśl o tych uszach wcale nie jest tak odległa :D Narzucam sobie cel- Poniwiec. Dzieli mnie jeszcze od niego jakieś 10km, równie dobrze mogło by to być 100. Powoli, aczkolwiek metodycznie zmniejszam dystans, goniąc na podejściach i wijąc się z bólu na zbiegach.


"Przeze mnie droga w miasto utrapienia..."*

   Kilometr za kilometrem (momentami poszczególne spojrzenia na zegarek dzieli kilkadziesiąt metrów) przedzieram się przez zwały błota. Szlak jest już nieźle rozorany, Część dystansu ultra przeleciała po nim już 3 razy, a i maraton który ruszył o 5 nad ranem też zrobił swoje. Oddech łapię dopiero gdy staję na szczycie Małej Czantorii. Mijam myśliwych, którzy rzucają mi spojrzenia pełne braku zrozumienia. Uwielbiam je :D Zwłaszcza w tych malutkich miejscowościach żyjących swoim sennym trybem, gdy wpada człowiek wyglądający jak kosmita, cały w błocie, w dziwnych ubraniach i pędzący przed siebie. Miny autochtonów niejednokrotnie bezcenne :D

   Wracając do meritum sprawy- kulam się powoli do punktu na Poniwcu i myślę o tym, co tam sobie zjem. Jak bardzo przyziemny jest człowiek- wystarczy wyrzucić go na kilkadziesiąt kilometrów poniewierki i już myśli tylko o napchaniu brzucha :D Tym razem pada na solone orzechy i ciasto. Zjadłbym kilka kawałków bo jest pyszne- nie można niestety być samolubnym, następni niech też coś mają. Do tego decyduję się na gorącą herbatę- trzeba się rozgrzać bo po tylu godzinach na szlaku jestem już trochę wychłodzony. A co mi tam, zmarnuję parę minut? Pal to licho, zaczynam naprawdę dobrze się bawić, taki śmiech szaleńca mi się uaktywnił.

   Z autentycznym żalem opuszczam jednak gościnny Poniwiec i po wydreptaniu do góry witam się ze starą znajomą- wieżą widokową na Czantorii. Wyznacza ona mi już końcówkę, wiem że nic już nie zabierze mi finiszu....tego przeklętego finiszu, który wisi mi ciągle z tyłu głowy. Na Bogów Asgardu to dopiero będzie bolało. W  międzyczasie wyprzedzają mnie inni zawodnicy- nie no, wyglądają zbyt świeżo na ultra, więc niech sobie lecą ;)

   55km za mną, jakieś 8 jeszcze trzeba zrobić. Kulam się uparcie w dół wyjąc i niemal płacząc z bólu, mijana pani fotograf słyszy tylko ode mnie, że nie warto fotografować zwłok. Próbuje mnie pocieszać, że nie wygląda to źle- ja swoje wiem ale doceniam próbę :D

Lewa, prawa, lewa, prawa...i tylko nie płacz :D
fot. Magdalena Bogdan
   Przeskakuję przez podejście Faturki, ostatni raz mijam punkt kontrolny i kulam się w dół. Tam został mi tylko finisz. Finisz z gatunku tych, za które bezapelacyjnie należy się odrębna nagroda w kategorii "Sadysta Roku". Na dodatek pada mi zegarek- może to i lepiej. Nie widzę jak wolno posuwam się do przodu.

   Zmobilizowany by zakończyć tą nierówną walkę rzucam resztę rezerw do walki. O dziwo nawet udaje mi się wyprzedzić innego zawodnika- był bez kijów, co osobiście na tej trasie uważam za wariactwo. Albo bycie mega pro :) Metr za metrem mijam znaczniki 1000 i 500m do mety. Klnę na jak szewc, nawet pomaga. Wreszcie, wydostaję się na polanę przy górnej stacji wyciągu na Czantorię i widzę majaczącą w oddali metę.

Ten ostatni kilometr...jakże dziad był boleeeeesny

   Przyspieszam kroku, i nagle zza moich pleców wyskakuje petarda- szacun dude, okazał się zwycięzcą półmaratonu. Finiszuję chwilę po nim z czasem 11:40:04, jestem szczęśliwy jak diabli- litry potu i dziesiątki przekleństw nie poszły na marne ;) Z przyjemnością odbieram medal Przepieron-a i oddycham głęboko. Jest, mamy to!

Na finiszu rywalizacja, za linią mety wzajemnie gratulacje i podziękowania- lubię to w tym sporcie ;)
fot. Andrzej Szczot

    Ciężko podsumować mi tą imprezę w paru słowach. Zdecydowanie był to najtrudniejszy start w mojej amatorskiej "karierze" ultrasa, a zarazem dający chyba najwięcej satysfakcji. Dwunasta lokata na  122 startujące osoby w biegu o tej opinii zdecydowanie mnie satysfakcjonuje. Teraz tylko pracować, by kiedyś móc w ogóle marzyć o nawiązaniu rywalizacji z Wojtkiem Probstem... No i wypić  piekielne piwo by było natchnienie na kolejne głupie pomysły :)

Medal Przepieron i specjalnie warzone piwo- wspaniałe pamiątki...tzn po piwie została butelka

   Ale przez dwa tygodnie chyba nie spojrzę na buty do biegania- i będzie mi z tym dobrze ;)

No dobra, kłamałem- spojrzałem na buty. Ktoś je umyć musiał ;)
   Na koniec link do Movescounta- niestety jak wspominałem pod koniec padł mi zegarek co skutkuje brakiem finiszu:

* Dante Alighieri "Boska Komedia"








czwartek, 5 października 2017

BUTem w mordę, czyli Beskidy Ultra Trail.



  Środek nocy, godzina 2:45. W Chacie Wuja Toma oświeca się światło. To Mateo jakimś cudem wstał i ogarnia się do biegu. Który sadysta wymyślił start o godzinie 4 nad ranem- nie wiem. 

   Tym razem padło na 60- kilometrową trasę w ramach Beskidy Ultra Trail. Jest to chyba jeden z bardziej rozbudowanych (o ile nie najbardziej) eventów biegowych w Beskidzie Śląskim. Spora różnorodność długości biegów do wyboru, od 10 do epickich 305 km. Punktem centralnym całego zamieszania jest Szczyrk i jego Amfiteatr.

   Sama "sześćdziesiątka" prezentowała się interesująco - spora wartość przewyższeń, kilka tłustych podbiegów do pokonania a i sam dystans jeszcze z tych nadających się do ścigania.

Szczegóły BUTa 60
źródło: http://www.beskidyultratrail.com/but-60

   Gdy zameldowałem się na starcie i przeszedłem kontrolę obowiązkowego wyposażenia jak zawsze dopadły mnie wątpliwości- po kiego ja to znów robię. Nie lepiej było spać sobie w ciepłym łóżku, wstać o 9 w  ten jedyny wolny dzień  w tygodniu i rozkoszować się nieróbstwem? NIE. 

   Ten karkołomny sport wciągnął mnie maksymalnie. Mieszanka euforii biegowej, spotęgowanej górami, wypluwanie płuc na podejściach i szaleńcze zbiegi. Do tego jakże fascynujące mnie pokonywanie dużych odległości w krótkim czasie - nie ma nic lepszego ;)

   Stoję więc tak, czekam na godzinę "W" i rozmyślam z przerwami na poprawki wyposażenia. Czułem, że nie jestem rozbiegany- przez ostatni tydzień z uwagi na drobne przeziębienie doprawiane codziennie w pracy pobiegałem tylko raz- z Biegam w Kato. Fajna ekipa, polecam :D Do ogarnięcia na Facebooku.  Miłym akcentem był widok znajomej twarzy- Sławka, pozwoliło to na chwilę oderwać się od bujania w obłokach i skupić na zadaniu.

   Po standardowym odliczaniu ruszyliśmy, deptakiem wzdłuż Żylicy by następnie ulicą Beskidzką i Górską wpaść na pierwsze z wielu podejścia. Podczepiam się pod dwóch dobrze prących chłopaków. Tempo jest mocne, ale wydaje mi się odpowiednie. Wydaje mi się ;) Do myślenia nie daje mi nawet fakt, że po 40 minutach mijam schronisko pod Klimczokiem.

Poszli ;)
źódło: https://www.facebook.com/fotografiabezmiary/

  Przelatujemy przez Magurę i rozpoczynamy pierwszy zbieg- ważny test dla morale oraz stawów skokowych. Zdany jednak całkiem przyzwoicie- nie dałem uciec ekipie przede mną. Jedyną chwilą zawahania był moment...oślepienia przez flesz fotografa :D

   Cisnąc tak wesołą gromadką wpadamy do Bystrej, gdzie mijamy bez zatrzymania pierwszy punkt kontrolny. Pędzimy ku Równi i dalej schronisku Stefanka. Tam jakiś pojedynczy desperat siedzi i prowadzi doping. Szacun stary! Nie zwalniając tempa mijamy Kozią Górę i Kołowrót.

  Jesteśmy we 3. Gdy rozpoczynamy podejście pod górną stację kolejki na Szyndzielnię udaje się nawet zamienić parę słów. Pod koniec ataku nie ma już miejsca na rozmowy- było stromo i boleśnie. Pod sam koniec najmocniejszy podejściowiec z naszej trójki odskakuje nam, zostajemy we dwóch. A po chwili jestem sam. Mój towarzysz zbiega duuuużo lepiej niż ja. Cóż...i tak było do tej pory bardzo dobrze, może pora zwolnić?

Zbiegając z Szyndzielni
źródło: https://www.facebook.com/pg/fotografiapiotroleszak/

  "Chyba sobie kpisz"- pomyślałem. Napieraj póki jest z górki- na odpoczynek czas jeszcze przyjdzie, dużo podejść jest na trasie. Mając po prawej urokliwy widok słońca wstającego powoli na Bielsko - Białą puściłem się pędem i za Dębowcem doganiam chłopaków. Ponownie rozpoczynamy wspinaczkę- tym razem na Cyberniok. Pokonywane w pionie metry zaczynają boleć- mam za sobą przeszło 20 km pokonywanych na niemal pełen regulator.

   Na zbiegu za Cyberniokiem zaczyna się pierwszy, póki co lekki kryzys. Zostaję sam w tyle i już na trochę zwolnionych obrotach docieram do bufetu w Wapienicy. Tam łapię oddech, następnie posilam się. Do wyboru- ciastka, bakalie, woda, dwa izotoniki. Jakoś ostatnio przerzuciłem się z wody na izo- wydaje mi się dawać to lepsze efekty.

   Nic co dobre nie może jednak trwać wiecznie, trzeba ruszać. Początkowo asfaltową drogą, pełną spacerowiczów patrzących na nas jak na kosmitów, potem przez mostek i w górę. Rozpoczyna się wspinaczka na Palenicę. Podejście jest strome, postanawiam się nie przemęczać i odpuszczam- w międzyczasie wyprzedza mnie dwóch innych zawodników. Czuję lekkie ukłucie, że niby na co oni sobie pozwalają :D Ale nie, nie ma co gonić teraz- najtrudniejsze dopiero przed nami.

  Cisnę sobie samotnie przez Wysokie i Przykrą ku Błatniej, gdzie mijam dobrze znane schronisko i rozpoczynam zbieg zielonym szlakiem do Brennej. To jeden z przyjemniejszych punktów programu, udaje mi się zbić średnie tempo do 7 min/km. Jak dla mnie bomba.

  W Brennej oczekuje nas kolejny punkt kontrolny i bufet. A tam coś wspaniałego. Pomidory oraz sól :D Jedną z niedogodności szybkiego jedzenia na biegu jest nadmiar słodkich smaków- batony czy żele niemal zawsze są słodkie, po pewnym czasie robi się człowiekowi od tego niedobrze ;) A w połączeniu z ekstremalnym wysiłkiem potrafi doprowadzić to do niewesołych sytuacji. Pomidory były miłą odmianą, natomiast sól pozwala uzupełnić wypocone zasoby i uniknąć skurczy. Biorę ze sobą jeszcze jeden żel energetyczny na drogę i pędzę dalej.

   Rozpoczyna się fragment trasy, który zapamiętam na długo. Takiego kryzysu jak pomiędzy Brenną a Salmopolem jeszcze nigdy nie miałem. Ale po kolei. Ruszam z punktu w Brennej początkowo całkiem żwawo wspinając się wzdłuż wyciągu Stary Groń. Szybko nadchodzi jednak ON. Mega kryzys, który będzie trzymał mnie aż do Salmopola. Fragmenty podejściowe powodują, że chce mi się płakać, wymiotować a nawet pojawia się przez chwilę myśl o wycofaniu. Pierwszy raz czuję się aż tak źle. Na płaskim jakoś udaje mi się jakoś funkcjonować i posuwam się do przodu. Na domiar złego żel energetyczny, którym chcę się poratować robi mi psikusa- opakowanie rozrywa się bardziej niż powinno i kończę z całymi rękami w słodkiej mazi. Pięknie, kurczę, pięknie.

Kryzys jak diabli
źródło: https://www.facebook.com/UltraaaLovers

   Tracę na tym odcinku mnóstwo czasu i moje morale sięga dna. Po lewej w oddali widać Skrzyczne- ile ja wtedy bym dał by się już na nim znaleźć. Przez Stary Groń i Grabową przedzierając się przez kolejne tabuny zdziwionych ludzi docieram w końcu do Salmopola. Jestem zniszczony psychicznie i fizycznie- jednak nie mam zamiaru się poddawać. Wzmacniam się kubkiem bulionu (Bogowie, ktoś kto wymyślił bulion na punkcie żywieniowym był geniuszem), pysznymi ciastkami i solonymi orzechami. Na makaron lub ziemniaki nie mam ochoty- żołądek może nie przyjąć.

   Odpoczywam- w międzyczasie przybiega kilku chłopaków. Zaraz po nich ruszam w dalszą drogę, jeszcze tylko 18 km do upragnionej mety. Wspinamy się na Malinów- z początku idzie mi to dalej opornie, ale już bez takiego dramatu jaki był wcześniej. Jestem w stanie utrzymać kontakt wzrokowy z dwójką przede mną. Doganiam w międzyczasie zawodnika na "90", zagaduję:

                    - Co tam?
                    - A w porządku, leć bo podobno chłopaki przed Tobą walczą o 6 miejsce.

   No i wtedy się zaczęło- obudziła się ambicjonalna bestia, która siedziała przez ostatnich kilkanaście kilometrów schowana głęboko na dnie głowy :) Poszedł nie patrząc na nic- dochodzę dwójkę przede mną, od teraz nie odpuszczam ich dalej niż na kilkadziesiąt metrów.

   Mijając Malinów wspinamy się dalej ku Malinowskiej Skale- tam trasa "60" skręca w lewo w kierunku Skrzycznego. Ten fragment trasy jest bardzo przyjemny- pofałdowana grań, szeroki wygodny szlak i piękne widoki ;) Do tego spore ilości kibicujących turystów. Od razu lepiej się biegnie, gdy ktoś choć uśmiechnie się w kierunku człowieka życząc powodzenia ;)

Malinowska Skała- jeden z najładniejszych punktów widokowych w Beskidzie Śląskim
źródło: https://pietrzyk-przemek.flog.pl
   Napierając dalej zbijamy się w 3, a następnie 4 osobowy pociąg. Same Skrzyczne przeskakujemy szybko, wzbudzając zdziwienie w emeryckiej wycieczce ;) Rozpoczyna się zbieg- niestety nie prowadzi on nas do Szczyrku. Początkowo całkiem wygodnym szlakiem lecimy w dół, jednak nie trwa to długo. Szybki zwrot fabuły i pniemy się pod górę by po chwili znów przeć w dół po średnio przyjemnej ścieżce. I wtedy trach- zawodnika przede mną łapie skurcz łydki. Zostaję z nim na chwilę, jesteśmy w samym środku niczego, poza uczęszczanymi szlakami- nie można tak zostawić człowieka.

   Gdy najgorszy kryzys kolegi przeszedł poleciałem dalej goniąc uciekającą dwójkę. Leśne ścieżki na zboczach Skrzycznego są świadkiem mocnej rywalizacji- jednego udaje mi się dojść na zbiegu. Kawałek płaskiego i dobiegam do niemal pionowej ściany. Lekko (a nawet mocno) wątpiąc patrzę na czerwone taśmy znaczące trasę.

  "Ja pie*dolę" rzucam pod nosem, lecz po chwili nachodzi mnie refleksja- co, ja nie dam rady? :D Powoli pnę się ku górze, gdy mam już ładnych kilkadziesiąt metrów w pionie za sobą słyszę tylko z dołu:

- JA PIE*DOLĘ!

   Oho, nasi tu byli- chce się rzec :D Nie mam jednak czasu ani sił na zabawę w słuchanie reakcji kolejnych zawodników, napieramy dalej. Rzucając bluzgami pod adresem organizatorów wydrapuję się w końcu na koniec wzniesienia i rozpoczynam przyjemny zbieg. Już tylko lekkie podejście na Siodło. Lekkie, ale nie bez niespodzianek.

   Najpierw dochodzę gościa, z którym cisłem praktycznie od startu do Wapienicy- chłopak opadł z sił. Wymieniamy parę zdań i życząc sobie powodzenia rozstajemy się, lecę dalej. Jakież było moje zdziwienie gdy po chwili przeleciał obok mnie kompan od skurczu- pozbierał się skubany! Cóż, czasem trzeba przejść kryzys i odżyć na nowo. Byłem pełen podziwu dla niego, nie powiem.

   Z Siodła już tylko zbieg do mety ;) Tylko :D Z początku kamienisty, z gatunku nie lubianych przeze mnie. Gdy truchtam tak sobie powoli przelatuje koło mnie jak torpeda jakiś facet, rzucając tylko w locie:

- Spokojnie, ja z 40
   
   No stary, uspokoiłeś mnie po byku. Odwracam się za siebie- nie widać nikogo więcej. To bardzo dobrze ;) Po dłuższej chwili wybiegam na ul. Skalistej- teraz już tylko przeskok przez most i znanym deptakiem do mety!

Parę metrów do mety= dziecko szczęśliwe ;)
fot. Magda Kluska
   Ostatnie metry są fantastyczne, sporo ludzi, doping ze wszystkich stron. Choć sił brak to lecę uskrzydlony. Wpadam  na linię mety zajmując 9 pozycję z czasem 08:15:12- czyli dokładnie w połowie planowanego przedziału czasowego ;) Otrzymuję gratulacje, medal, biorę schłodzone piwo (bezalkoholowe oczywiście :D) i mogę umrzeć.

Zmarnowany na mecie, ale medal jest ;)
fot. Magda Kluska

   Meta na ultra dystansach jest zawsze dla mnie zjawiskiem euforycznym- jestem szczęśliwy że to już koniec, a równocześnie wtedy najbardziej czuję to, za co kocham ten sport. Długie kilometry mieszanki bólu, cierpienia a równocześnie swoistej ekstazy. Koleżeństwo na szlaku, wzajemne wspieranie się wymieszane z rywalizacją. Pokonywanie samego siebie, swoich słabości i ograniczeń.  Osiąganie nowych granic swoich możliwości. To wszystko zlewa się w momencie finiszu w całość dającą mi więcej chęci do życia na co dzień. I mniejsza z tym, że przez najbliższych kilka dni będę nie do życia- liczą się kolejne świetne wspomnienia.

   Na koniec track z trasy

   Z amatorskim pozdrowieniem, Ultraamator ;) 

 





niedziela, 27 sierpnia 2017

Hello darkness, my old friend...czyli powrót dawnych demonów na Sudeckiej Wyrypie




 Jak zwykle w przypadku imprez na orientację był to pomysł Ali. A ja jak zwykle w przypadku głupich idei nie potrafiłem odmówić. Przyjmuję więc podział winy w stosunku 1:1 :D 

  Tym razem padło na 100 km dystans Sudeckiej Wyrypy,  wyrypy zaliczanej do Pucharu Polski w Maratonach na Orientację. Impreza z gatunku sporych, do wyboru  trasy piesze oraz rowerowe o najróżniejszych dystansach. Co ciekawe była to pierwsza edycja tych zawodów, jechaliśmy więc zaintrygowani. Niby okolice znane, choćby z Przejścia dookoła Kotliny Jeleniogórskiej, ale to zawsze orient :D

   Baza zawodów jak zawsze zlokalizowana w szkole, niemal w centrum Jeleniej Góry. Póki co na plus ;) Odbieramy pakiety startowe, następnie Ala idzie spać a ja ładuję się węglami ;) Wcinając ogromną porcję makaronu przeglądam prognozy pogody i myślę co na siebie włożyć. Wbrew pozorom to bardzo ważna sprawa ;) Buty z membraną czy bez, do plecaka deszczówka czy ją olać. Buff czy czapka. Prognozy nie ułatwiały życia- wieczór ma być ciepły, natomiast w nocy zapowiadane są obfite opady deszczu i burze. W końcu, niemal na końcu ogarniania systemu, na 15 min przed odprawą Ala przypomina sobie, że zostawiła niezbędne rzeczy w aucie. Jak zawsze ;)

   Idę na odprawę sam, trzeba uważnie rejestrować. Zawsze mówione jest coś, co nie było wcześniej napisane w komunikatach. Info od organizatorów krótkie i treściwe- tak jako powinno być, w międzyczasie dociera Alicja.

   Rozdano nam mapy pierwszego etapu po którym zameldujemy się w bazie zawodów. Punktów kontrolnych 7, na ponad 30 km trasy. Spore przeloty. W sumie nawet dobrze- dotarcie w rejon punktu niejednokrotnie może trwać tyle, co znalezienie samego obiektu poszukiwań :D Mapy są bardzo ładnie wykonane, nowością dla nas są piktogramy opisujące rozjaśnienia punktów- zamiast słownego opisu mamy symbole. Na szczęście organizatorzy informowali o tym i zrobiłem sobie ściągę ;)

     Wybiła godzina 19- ruszamy. Kierujemy się ku Punktowi nr 6 (linki do map zamieszczam na końcu wpisu), musimy przebrnąć przez starówkę Jeleniej Góry, co udaje się bez problemu. Tym bardziej, że jak to na początku wiara przemieszcza się zwartą masą.

Poszli :D
źródło: https://www.facebook.com/AvalancheSklepGorski/

   Czołówka jednak szybko znika nam z oczu. Ala jest wspaniałym, szybkim i wytrzymałym piechurem, jednak bieg nie jest jej mocną stroną. Nie przeszkadza nam to w osiągnięciu po 41 minutach  Zamkowej Góry i pierwszego PK. Obijamy perforator w kratce oznaczonej nr 6 na karcie startowej i lecimy dalej.

   Razem z inną parą zmierzamy na SE, ku Radlicy. Kierujemy się przez pola i wieś Łomnicę, gdzie mieszkańcy kierują nas na kładkę nad rzeczką o tej samej nazwie. Znajoma para pozostała z tyłu, w rejonie punktu łączymy siły z innym zawodnikiem- szukanie staje się sportem zespołowym ;)

   Po niedługiej chwili odnajdujemy jednak cel poszukiwań i zaraz napieramy dalej. Celem są teraz okolice Sowiego Kamienia. Ścinamy drogę przez pola ku drodze, z której po chwili jednak przeskakujemy na polną dróżkę prowadzącą ku lasowi. Mijamy staw i pewni swego brniemy dalej.

   Nie trwa to jednak zbyt długo, gdyż ścieżka urywa się nam bez śladu. Szybko wracamy, przeszukujemy okolicę, niestety nie znajdując żadnej drogi. Postanawiamy przedzierać się na azymut przez las. Zapadał mrok, włączamy czołówki. Jak zwykle przedzieranie się oznacza gęste, niekoniecznie przyjemne krzaki. Po jakimś czasie jednak wypadamy na ścieżkę, którą udaje się nam wpaść na właściwy trakt. Ponownie odbijamy się i bez wytchnienia atakujemy dalej.

   Jest strasznie duszno, wypijam resztkę wody z bukłaka, zostaje mi tylko mała butelka zawierająca chia. Ala znajduje się w podobnej sytuacji. Przez skórę czuć nadchodzącą burzę, która potem nas tak zmoczy. Dodatkowo oboje, zwłaszcza moja partnerka mamy nogi we krwi- przedzieranie się przed zarośla zawsze się tak kończy.

   Nie ma czasu do stracenia, PK 2 już na nas czeka. Mijamy raźno Staniszów i asfaltujemy sobie w kierunku Osiedla Słonecznego. Droga ta jest przyjemnym zbiegiem, dlatego też zaczynam biec. Mając za sobą cały czas światło czołówki byłem pewien, że to Alicja. Pozytywne zaskoczenie, nieźle napiera :D Po tych przeszło 20 km ona biegnie? Robi postępy :D Jakież było moje zdziwienie, gdy światełko dogoniło mnie i okazało się być facetem koło 40 :D

   Nie musiałem jednak zbyt długo czekać, koło cmentarza skręciliśmy w lewo. Chciałem skrócić sobie drogę, w efekcie czego wyprowadziłem nas znów na poplątane ścieżki. Na szczęście długo się nie plączemy i dzięki pomysłowi Ali wypadamy tam, gdzie chcieliśmy. Pozostaje tylko pokręcić się przy Stawach Podgórzyńskich, rozerwać spodenki skacząc przez płot i już jesteśmy na PK 2 :D

   Czeka nas teraz najdłuższy przelot. Najgorsze jest to, że oboje jesteśmy już bez wody. Wszechobecna duchota powodowała, że piliśmy więcej niż normalnie. Z racji późnej pory mamy nadzieję na napotkanie sklepu nocnego w Cieplicach, innej racjonalnej szansy przed powrotem do bazy zawodów nie ma. Niestety- porzućcie nadzieję wszyscy, którzy tu startujecie, czeka was susza :D Chyba, że jako źródło wody potraktujemy ulewę, którą przeczekujemy przez kilka minut pod zadaszeniem.

   Szybko uporaliśmy się z długą prostą w kierunku Goduszyna, Ala jest już cała przemoczona, ja pod membraną nie narzekam. W Goduszynie standard- dwa razy przelecieliśmy obok poszukiwanej ścieżki nie zauważając jej w ciemnościach. Cali my :D Gdy w końcu docieramy do PK na Goduszu stwierdzamy brak perforatora. Cóż...zrobi się zdjęcie. Smartfonem, w ulewie. Powodzenia. W końcu po kilku długich minutach telefon zaczął ze mną współpracować i po zrobieniu zdjęć popędziliśmy ku bazie zawodów.

PK 1- nie dość, że naszukaliśmy się to jeszcze brak perforatora

   Do bazy docieramy cali mokrzy, ulewa rozpętała się na dobre. Pokazujemy karty kontrolne oraz zdjęcia świadczące o naszej bytności na PK 1. Przebieramy się, PIJEMY, uzupełniamy zapasy i mniej lub bardziej chętnie ruszamy ponownie w ciemność.

   Jest nam zimno, ale dobrze wiemy jak napieranie wpłynie na odczuwalną temperaturę. Naszym Pierwszym celem jest PK 8, zlokalizowany na Wzgórzu Krzywoustego. Tym razem poszło łatwo, punkt szybko pada naszym łupem. W międzyczasie przestaje padać- co witamy z ogromną ulgą ;)

   Przecinamy linię kolejową i wpadamy w plątaninę ścieżek, które w ciemnościach znów przyprawiają nas o chwile zwątpienia. Nocą wszystkie leśne przecinki są takie same, co kosztuje nas trochę czasu i lekkie spięcie w zespole. Pełni zwątpienia odbijamy karty startowe i kierujemy ku nieznanemu, szukając PK 10.

   Cóż...tu to dopiero było zwątpienie. Złapałem zawias zostawiając Alę samą z nawigacją. Była na mnie zła, nie dziwię się. Jednak czasem przychodzi taki moment, że człowiek się wyłącza i nie można nic zrobić- trzeba to przeczekać. Mając po lewej w oddali Siedlęcin Górny popełniamy jednak błąd i wypadamy zbyt daleko na północ. Na drodze do...Perły Zachodu :D Postanawiamy w takim razie udać się na PK14 i skorzystać z umieszczonego tam bufetu.

Bufet- jak zawsze wspaniałe miejsce
źródło: https://www.facebook.com/AvalancheSklepGorski/

   Jak się okazuje, jesteśmy tam pierwsi...przynajmniej raz jesteśmy najszybciej ;) Częstujemy się przekąskami, rozmawiamy z obsadą i już po chwili maszerujemy ku PK10. Brzeg Jeziora Wrzeszczyńskiego stanowi przyjemne miejsce, jednak po kilku kilometrach zagłębiamy się w las, gdzie po kolejnej chwili poszukiwań odbijamy się na 10.

   Po raz kolejny przedzieramy się na azymut przez ginącą w lesie ścieżkę, PK 11 sam się nie zdobędzie. Pierwszy raz chyba w naszej niezbyt bogatej historii startów na orientację mamy do czynienia z tak masowym zanikaniem ścieżek oznaczonych na mapie. Gdy wypadliśmy w otwarte pola musieliśmy się trochę nagłówkować- nie miałem swojej ściągi z symbolami(przemokła doszczętnie) a obiektem szczególnym w zagajniku okazała się...brzózka :D W każdym razie po dłuższych poszukiwaniach i totalnym zjeździe morale na już bardzo niski poziom ruszamy ku PK 12.

   Oboje nie jesteśmy zadowoleni z swojej postawy, dodatkowo Ali pogłębiają się problemy z czworogłowym uda- ledwo jest w stanie chodzić, o szybkim marszu lub biegu nie ma co wspominać. Na szczęście od Barcinka nie dzieli nas długi dystans. Szybko lądujemy na ostatniej prostej dzielącej nas od punktu, gdy nagle pojawia się nowe towarzystwo. Urocza, pełna energii psina podbiega do nas chcąc się bawić. Ma nawet ochotę na mój kijek- chwyta go zębami i tarmosi. Momentalnie mam uśmiech na twarzy- może wielkim fanem psów nie jestem, ale fajnie widzieć tyle energii skoncentrowane w tak niewielkim ciele :D

   Dwunastkę znajdujemy bez najmniejszego problemu, jednak trzeba usiąść i zastanowić się co dalej. Kapitulować i wracać do mety? Sam jestem zniechęcony po nocnych, burzowych przygodach i błądzeniu. Alicji dochodzi do tego rozdzierający ból w udzie.  Postanawiamy zatem udać się już do bay zawodów, poprzestając na dotychczasowo zdobytych punktach. Kwestią do rozstrzygnięcia pozostaje tylko czy biegnę samotnie na bazę i wracam autem po Alę, czy oboje lecimy na metę.

   Nie chcę stawiać tej sprawy arbitralnie, widzę, że nie jest dobrze i ledwo jest w stanie się przemieszczać. Z drugiej strony wiem, jak ambitna jest z Niej sztuka- totalna kapitulacja będzie bardzo ciężka do przyjęcia. Pozostawiam decyzję Ali. Ta decyduje się maszerować dalej. Szczerze mówiąc jestem z tego zadowolony.

   Wiedząc, że to już koniec robimy sobie ucztę...zjadamy całe zapasy zabrane na dalszą drogę :D Nic co dobre jednak nie trwa wiecznie- pora ruszać. Maszerujemy wzdłuż "30", docierając do Rybnicy. Tam jednak ten Blond Twardziel musi spasować. Zostaje na przystanku autobusowym- biegnę już sam do Jeleniej Góry. O godzinie 11:45 oddaję karty, melduję o Ali i po zrzuceniu butów pakuję się do auta. Zaliczyliśmy 12/24 PKT, pokonując 72km. Słabo ;)

   Odbieram Alę, wracamy na bazę. Tam widok jej pokaleczonych nóg wzbudza sensację ;) Ogarniamy się, wyciągamy kleszcze i żegnamy się...nie myślimy jednak o końcu przygody, który nastąpił tak niespodziewanie. Dlaczego? Ponieważ czeka na nas jeleniogórski SOR, gdzie postanawiamy się udać z Alowym mięśniem.

Krajobraz po bitwie- niestety zdjęcie słabo oddaję rzeczywisty stan :(
   Tam oczywiście zastajemy kolejkę- pozostaje siedzieć i czekać. Pokaleczone nogi wzbudzają sensację, u niejednego pacjenta i lekarza wywołując pytanie o naturę tych zniszczeń ;)

   Niestety czas oczekiwania jest zbyt długi, muszę spadać. Zostawiam Alicję samą na pożarcie lekarzom i jadę do domu. Widzimy się za miesiąc- Przejście dookoła Kotliny Jeleniogórskiej już niedługo :D

 Mapy:
Prolog
http://www.sudeckawyrypa.pl/wp-content/uploads/2017/03/TP100-cz1druk.pdf
Część 2
http://www.sudeckawyrypa.pl/wp-content/uploads/2017/03/TP100-cz2druk.pdf
Część 3
http://www.sudeckawyrypa.pl/wp-content/uploads/2017/03/TP100-cz3druk.pdf




 






 

środa, 9 sierpnia 2017

Górskie ultra w centrum Polski? Czemu nie :D Ultra Kamieńsk 2017


      Sobota, 5 sierpnia, godzina 22:45. Centrum sterowania wszechświatem w Katowicach Murckach wstrząsa potężny odgłos ulgi. To Mateo wrócił z pracy i sprawdził najnowsze prognozy pogody na jutrzejszy Ultra Kamieńsk. Po tygodniu afrykańskich upałów ma być wreszcie pochmurny dzień z temperaturami około 20 stopni Celsjusza. Cudowna wiadomość :D Teraz tylko spać, jutro pobudka o 5!

   Ultra Kamieńsk jest trochę nietypowym biegiem- reklamowany jako bieg o charakterze górskim w centralnej Polsce. Rozgrywany jest na górze Kamieńsk- powstałego na skutek działalności bełchatowskiej kopalni jedynego większego wzniesienia w okolicy. Wybierać można pomiędzy dystansami 25 i 50 km. Nie trzeba chyba mówić, że tylko 50 km trasa wchodziła w rachubę ;)

   To był dla mnie drugi start w tym biegu, poprzedni ukończyłem z czasem 6,5 h i 15 pozycją. W tym roku moim głównym zamiarem jest złamanie 5 h. Załapanie się do pierwszej 10 będzie dodatkową frajdą. 

   Przed 8:00 melduję się w biurze zawodów, odbieram pakiet startowy...i jestem  spokojny. Powoli odbębniam po kolei wszystkie składniki przedstartowej prozy. Wizyta w WC, przebrać się  w startowe ciuchy, Sudocrem i buty na stopy. Skompletować plecak. Gotów do działania :D Pozostaje lekka rozgrzewka i odprawa przed startem.

   Wydaje mi się, że zawodników jest więcej niż rok temu. Na starcie ustawiam się pośrodku stawki. Nie chcę dać się ponieść gonitwie na czele, a równocześnie nie mam zamiaru dać się zamknąć z tyłu od samego początku.

Sfora na starcie
źródło: www.belchatow.naszemiasto.pl

   Gdy wreszcie ruszamy grupa szybko się rozciąga, fragment zbiegu i następująca po nim wspinaczka wzdłuż wyciągu dokonuje wstępnej selekcji- część zawodników pędzi przed siebie, inni traktują podejście łagodnie, jako rozgrzewkę. Jeszcze inni mają problem już na tym etapie.

Początek i koniec każdego okrążenia- 125 m przewyższenia na 750 metrach.

      Po podejściu przychodzi czas na zbieg ku linii startu/mety i rozpoczynamy ponowną wspinaczkę ku górze, tym razem wąską ścieżką w lesie. Nie ma zbyt wiele miejsca do wyprzedzania, jednak nie to póki co jest moim celem. Czekam na szeroką, równą drogę zlokalizowaną na końcu podejścia, tam odpalę.
Wężykiem ;)
źródło: www.festiwalbiegowy.pl

   Wypadamy wreszcie na płaskie, patrzę na zegarek- średnie tempo oscyluje wokół 7:30 min/km. Dobrze, bez problemu się to nadrobi do zakładanego 5:45 min/km pod koniec okrążenia. Puszczam się pędem wyprzedzając współzawodników, delikatny zbieg sprzyja poddaniu się prawom natury i pozwoleniu grawitacji robienia tego, co do niej należy ;)

   Kolejne fragmenty szybko mijają i na 7 kilometrze zaczyna się podbieg- może nie będący z gatunku specjalnie stromych, ale zdecydowanie długich. Część ludzi przechodzi do marszu- ja powoli, aczkolwiek konsekwentnie truchtam wyprzedzając kolejnych zawodników. W pamięci gra mi tylko płyta z tego jaki dramat przeżywałem tutaj rok temu na drugim okrążeniu. Cóż...zobaczymy jak to będzie ;)

   Przemy dalej, wykonujemy nawrót i zbliżamy się ku szczytowi wzniesienia obok którego będziemy przebiegali. Pierwsze 10 km za nami, czas- 55 minut.  Biorąc pod uwagę to, że pozostała część pętli jest zdecydowanie mniej podbiegowa to jestem z tego czasu bardzo zadowolony.

   Mijamy turbiny wiatrowe, wypadamy na otwarty terenu, tam po przyjemnej dróżce dobiegamy pod fragment piaszczystego podbiegu, zakończonego równie piaszczystym zbiegiem i lądujemy na asfalcie. Jeszcze tylko parę kroków i melduję się na punkcie kontrolnym na 13 km.

   Tam czeka na zawodników chwila oddechu, napoje i przekąski podawane przez jak zawsze niezawodną obsługę punktu. Lubię uśmiechy tych ludzi gdy ktoś przybywa na punkt- zawsze dają kopa. Na swój sposób podziwiam wolontariuszy na punktach, niezależnie od imprezy- marzną lub grzeją się w słońcu niejednokrotnie po kilka, kilkanaście lub więcej godzin tylko po to, by podać coś do picia lub zjedzenia bandzie spoconych i ubrudzonych ludzi :D

   Z punktu ruszam przyjemnym, delikatnym asfaltowym zbiegiem, trzymam się z jeszcze jednym biegaczem. Ogólnie dużo więcej niż rok temu biegnę samotnie- nie wiem, czy to dobrze, czy źle :D Rozpędzamy się nawet do tempa poniżej 4 min/km, jednak nic co dobre, nie trwa wiecznie. Ostry łuk i lądujemy na piaszczystej ścieżce przez lasy. Robi się monotonnie.
 
   Leśny bieg, przez piaski, trawy, ścieżki i asfalty trwa przez 7 km, parę zdawkowych rozmów z innymi zawodnikami, oglądam też w biegu tablice informacyjne dotyczące kamieńskiej fauny i flory.

   Przeskakujemy  asfaltową drogę, i ponownie zagłębiamy się w las- z tego co pamiętam to ostatni leśny fragment przed długą prostą i oczekującą ponowną wspinaczką na Kamieńsk.

   Nie mylę się, 1200 m płaskiej drogi po opuszczeniu lasu i znów staję u stóp wyciągu- nie ma co myśleć, trzeba się wspinać! Podobnie jak moi towarzysze niedoli nie forsuję się zbyt mocno- tempo podejścia jest mocne, jednak bez szaleństwa. W połowie drogi pod górę mam czas 2 h 5 min, dużo zapasu jeszcze ;)  W końcu mijam metę pierwszego okrążenia, czeka mnie drugie- z bardzo demotywującym początkiem.

Na półmetku- może tego nie widać, ale byłem zadowolony :D
źródło: www.festiwalbiegowy.pl
   Ponownie rozpoczynam wspinaczkę wzdłuż wyciągu- samotnie, bo reszta chłopaków uciekła mi na zbiegu. Pokonuję wzniesienie po raz 3, zbiegam i melduję się na tym razem samoobsługowym punkcie z wodą i izotonikiem. Wybieram wodę, dosypuję do bukłaka swoje izo- nie ma co obciążać żołądka nieznanymi produktami.

   Zagłębiam się w lasek i jak rok temu wpadam w ścianę, 3 podejścia w tak krótkich interwałach znów zrobiły swoje. Czuję eksplozję zmęczenia i bólu w nogach. Cóż, nie
z takich tarapatów się wychodziło, wszystko siedzi w głowie.

   Wypadam na wypłaszczenie, rozglądam się wokół i czuję "samotność długodystansowca". Nic tylko pustka wokół a kilometry przede mną. Dobry film swoją drogą. Podobnie jak kawałek ulubionej kapeli- Iron Maiden :D

   Napieram na lekkim zbiegu z tempem oscylującym wokół 5 min/km. Kilometry zaczynają się powoli dłużyć. Zły znak przed podbiegiem- na ostrzejszych fragmentach jestem zmuszony przejść do marszu. To by było na tyle co mam do powiedzenia o pierwszej połowie tej pętli. Druga nadrobiła ilością zabawy ;)

   Melduję się w punkcie odżywczym na 38 km, przegryzam solone orzechy i dostaję dobrego newsa od obsady- jestem na 9 pozycji. Przy okazji odzyskuję swój składany kubeczek zgubiony na poprzednim okrążeniu :D Gawędzę chwilę z ludźmi i nagle mój spokój burzy kolejny zawodnik majaczący na horyzoncie. Koniec przerwy, pora pocierpieć dalej :D Na odchodne słyszę tylko:

"Nie martw się, my tu wszystkich tak długo przetrzymujemy"

   Zawsze jakieś pocieszenie ;) Napieram z górki, szybko dochodzę jednego z zawodników- widzę chłopak ma kryzys jeszcze większy niż ja. Wpadamy w znany już las, teraz piaszczysta ścieżka kosztuje jeszcze więcej sił.
Punkt 13/38km- było miło ;)
źródło: www.facebook.com/ultrakamiensk/

   Po fragmencie drogi udaje mi się wyprzedzić kolejnego biegacza, wdrapuję się na 7 lokatę. Zadowolony truchtam już sobie spokojnie ku mecie, myśląc że już niewiele się wydarzy. O ja naiwny :D

   Gdy tylko wypadamy w lesie na asfalt wyprzedza mnie jeden z dwóch mijanych wcześniej kolegów- morale minus milion. Nałożyło się to z protestem ud- od około 43 kilometra zaczynam pokonywać trasę w systemie 450 m biegu, 50 m marszu- krótkie epizody marszowe dużo dają. Mają jednak minus- tracę sporo na prędkości.

   El kryzyso w pełnej krasie. Zaciskam zęby walcząc o każdą przebiegniętą setkę metrów, niemal płacząc gdy trzeba się schylić i przeczołgać pod powalonym drzewem. Wreszcie ostatnia prosta przed finalnym podejściem i skulaniem się do mety. Łykam żel energetyczny, na batonik nie mam ochoty. Popijam obficie izotonikiem i nastawiam się psychicznie do wczołgania na Kamieńsk.

  Tuż przed samym wyciągiem dochodzi mnie kolejny zawodnik, pięknie spadam o kolejną pozycję. Wyprzedza mnie lekko i razem wdrapujemy się ku górze. Wtem, nie wiem jak za naszymi plecami pojawia się następny ultras. "No...to ładnie, parę kilometrów temu byłeś 7, teraz spadasz na 10"- myślę sobie. Mentalnie godzę się z dwucyfrową lokatą, skupiając się bardziej na walce z czasem- idzie dosłownie o minuty żeby zmieścić się  w 5 godzinach.

Medale- ładnie się prezentują ;)
źródło: www.facebook.com/ultrakamiensk/
   Kończymy podejście, jestem ostatni z naszej trójki, przechodzimy do zbiegu-  już tylko jakieś 600 m do mety. Teraz albo nigdy! Atakuję, jakimś cudem udaje mi się wyprzedzić współzawodników i odeprzeć ich ataki przed samą metą- kończę przygodę z Ultra Kamieńskiem na 8 pozycji z czasem 4:55:20. Oczywiście odbieram medal od uroczych harcerek- innych nie ma ;) Do zwycięzcy- Janusza Cłapińskiego tracę zawrotne 37 minut.


   Czy jestem zadowolony? I tak, i nie. Tak, ponieważ wykonałem oba założenia- czas poniżej 5 h i lokata w pierwszej 10.  A nie, ponieważ znów zobaczyłem jak wiele brakuje mi do ludzi poważnie zajmujących się tym sportem- ich prędkość, świeżość w biegu, sylwetki są póki co dla mnie odległe. Teraz parę dni oddechu i bierzemy się do pracy by stawać się lepszym i co najważniejsze czerpać radość z tego co robię ;)

    Pozostało tylko powiesić  kolejny, zachowany na pamiątkę numer startowy na Wrotach Bólu i Potępienia a następnie na spokojnie wszystko przemyśleć. Amatorskie Amen ;)

sobota, 15 lipca 2017

"Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na Ciebie" - rzecz o lodowcach i niespodziankach :)

 

    Trochę znów milczałem- chwilowy zastój w startach. Do sierpnia, Ultra Kamieńskiem mam nadzieję rozpocząć serię zakończoną petardą, ale póki co ciiii, nic nie zdradzamy ;)

    Korzystając z dwutygodniowego urlopu miałem okazję spędzić znów parę dni  w Alpach, mierząc się z tymi wspaniałymi górami. Wspaniałymi, lecz nie pozbawionymi wad. Jak wyglądał wypad? Zapraszam na relację :)

   Długo wyczekiwany dzień 17 czerwca, od samego rana nie mogłem usiedzieć na miejscu, może nie tyle z powodu samego wyjazdu, ale środka lokomocji. Tym razem padło na moją Skodzinkę, co w samo w sobie nie było by takie złe-  gdyby nie święcący w najlepsze check engine i ciężka do zlokalizowania awaria na tydzień przed wyjazdem. Na szczęście Pan Mareczek opanował sytuację i wieczorem zameldowałem się po chłopaków.
   
Tradycyjny rytuał pakowania i związane z nim modły ;)
    Napędzane paliwem bogów (lpg) 102 konie mechaniczne czeskiej mocy  niosły nas spokojnie ku granicy Niemiec, na której spotkała nas pierwsza niespodzianka. Kontrola, która na szczęście ograniczyła się tylko do zweryfikowania naszych dokumentów. Za to bracia Helweci już nie popuścili- samochód został bardzo dokładnie przeszukany na granicy, a gorliwość szwajcarskich funkcjonariuszy skłaniała nas ku rozegraniu partii Eurobiznesu zanim dostaniemy zgodę na dalszą jazdę. 

   Dzięki tym zabiegom i obowiązkowemu postojowi nad Jeziorem Genewskim zameldowaliśmy się w Zinal po prawie 15 h podróży. Rozbiliśmy nasze skromne obozowisko i ruszyliśmy rozeznać prognozy pogody.
Obóz w Zinal 
   Prognozy te były tak dobre, że postanowiliśmy nie zwlekać i następnego dnia od razu wykonać pierwszy etap podejścia na Bishorn- dojście do Cabane Tracuit. Samo podejście było długie i męczące, jednak schronisko jak i widoki z niego wszystko wynagrodziły.

Widok z sali jadalnej Cabane Tracuit, można podziwiać bez końca ;)
   Schronisko było jeszcze zamknięte i funkcjonowało na zasadzie schronu zimowego - można spać, jednak brak było udogodnień w postaci kuchni czy bieżącej wody. Szybko jednak zlokalizowałem "źródełko" nieopodal noclegu i  problem został rozwiązany. 

   Popołudnie spędziliśmy podziwiając fantastyczne widoki, analizując podejście na dobrze widoczny cel czy po prostu leniuchując.

Leniuchujemy- w końcu jesteśmy na wakacjach ;)

  Wieczorem piękna pogoda zaczęła się lekko psuć, co ogół wprawiło w lekki nastrój wyczekiwania,a zirytowało Darka, który bardzo chciał obfociać zachód słońca. Niestety, nie tym razem.

   W nastroju niepewności kładliśmy się spać. Pierwsza pobudka o 3 nie przyniosła poprawy- niebo zasnute ciężkimi chmurami i zero widoczności. Dopiero po 4 zaczęło powoli się przejaśniać i zapadła decyzja: ruszamy!

   Wychodzimy jeszcze w półmroku, po pokonaniu kilkuset metrów po skałach dochodzimy do skraju lodowca- zakładamy raki i łączymy się za pomocą lin. Wychodzimy na pełen szczelin lodowiec Turtmann. Posuwamy się powoli, omijając szerokim łukiem strefę szczególnie częstego występowania szczelin lodowcowych. Pomimo tego co jakiś czas przychodzi nam przeskakiwać nad miejscem, gdzie ciemniejsza pręga śniegu, czasem łącząca się z lokalnym obniżeniem terenu zwiastuje kryjącą się pod spodem otchłań.
 
Podczas podejścia na Bishorn

   W miarę posuwania się do przodu nachylenie rośnie, zaczynam pracować czekanem. Oddychanie utrudnia  mi trochę maska, którą mam na twarzy- jednak z racji trapiącego mnie schorzenia nie ma wyjścia, muszę ją założyć.

   Docieramy w końcu pod wierzchołek, który okazuje się bardziej niedostępny niż to wyglądało z dołu. Postanawiam zostać z Piotrem, natomiast Darek i Artur wdrapują się te 10 m wyżej i zdobywają szczyt.

Pod szczytem Bishornu
   Podziwiamy wspaniałe widoki, pogoda nam sprzyja. Nachodzi mnie parę refleksji- góry zawsze ku temu skłaniały. Stwierdziłem, że pomimo cudownych wrażeń to jednak nie jest miejsce dla mnie- zwłaszcza z moimi  szybko odmarzającymi stopami i dłoniami :D Zdecydowanie wolę pobiegać po górach. Trzeba coś wymyślić na przyszły rok ;)

   Przychodzi czas na zejście- początkowo posuwamy się szybko. Jednak po dotarciu do wypłaszczenia zwalniamy tempa. Prażące słońce zrobiło już swoje, śnieg zaczyna rozmakać i pokazuje się większa ilość domyślnych szczelin. Zaczynamy posuwać się skokami, asekurując się wzajemnie nad każdą potencjalną lodową otchłanią.

   Taki sposób podróżowania, przerywany co kilkadziesiąt metrów męczy zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Mnie w sumie bardziej psychicznie wyczerpał. Udaje się nam jednak bez nadmiernych przygód dostać do Tracuit i tam odpoczywamy.

   Uzupełniam nasze zapasy wody i po krótkiej drzemce, przerwanej przez wprowadzającą się właśnie obsługę schroniska schodzimy piękną trasą do Zinal. Piękną, choć lekko irytującą.

   Dlaczego irytującą? W naszych najróżniejszych górach, na ogół sprawa dystansu wygląda mniej więcej na zasadzie: widzisz coś- za godzinę tam jesteś. W Alpach natomiast widać cel podróży- po 3h intensywnego marszu mówisz sobie, że jeszcze tylko pół godzinki. Ta przestrzeń z jednej strony jest fascynująca, z drugiej natomiast potrafi nieźle dać w kość ;)

    Następny poranek, 21 czerwca upływa pod znakiem leczenia kaca i pakowania ;) Jedziemy do Tasch, które będzie naszą bazą wypadową do ataku na drugi szczyt- Alphubel. Rozbijamy się na znajomym polu namiotowym i urządzamy dzień relaksacyjny.

   Relaksacyjny tzn. Darek idzie w góry robić zdjęcia, Artur z Piotrkiem spacerują do Zermatt zobaczyć jak tam prognozy pogody a ja biegnę do schroniska Taschhutte spradzić, czy jest otwarte. Biegnę, ale nie dobiegam- nadchodzące ciężkie chmury i sms od Artura o grillu nakłaniają mnie do powrotu ;)

Dobry widok po powrocie z górskiego wybiegania ;)
   Darek wraca o 9 rano następnego dnia i urządzamy naradę- szczerze mówiąc średnio chciało się nam dreptać już w góry. Postanawiamy znów pozostać na dole, zmęczenie po Bishornie jest jeszcze zbyt duże. Chłopaki idą nad pobliskie jeziorko, ja natomiast postanawiam załatwić wczorajsze, niewyrównane rachunki z Taschhutte.

   Czeka mnie 1200m przewyższenia na niecałych 9 km, najpierw dusznym lasem, potem asfaltem i na końcu szutrową drogą prowadzącą do będącego celem schroniska. Na dokładkę czułem w mięśniach zmęczenie po dotychczasowym napieraniu na wyjeździe.

  Krótko mówiąc- bolało na każdym kroku. Jednak warto było. Upewniłem się, że pomimo zamkniętego schroniska udostępniono schron zimowy, a widoki niewiele ustępują Cabane Tracuit.

Dzień dobry Taschhutte ;)
   Następnego dnia postanowiliśmy lekko oszukać i podjechaliśmy wąską, krętą i nierówną drogą do miejscowości Ottavan. Pomimo serca w przełyku z racji obaw o Skodę opłacało się- oszczędziliśmy w ten sposób dobre 800 m przewyższenia.

Dzielna Skoda i widoki ;)

   Po dotarciu do Schroniska Artur z Darkiem robią rekonesans.  Wieczór spędzamy relaksując się przy butelczynie miodu pitnego i grze w kości oraz myśląc o jutrze. Jak to będzie tym razem?

  Ano, szybko się przekonaliśmy :D Jak zawsze szybko byliśmy w łóżkach i po 19 już grzecznie spaliśmy. W każdym razie kto mógł- podobno chrapałem :D

   Pobudka o 4- znów czekamy na wypogodzenie. Na szczęście przelotne opady szybko nas opuściły i mogliśmy spokojnie ruszać. Początkowo podejście prowadziło przez stosunkowo płaski, skalny teren. Stopniowo jednak nachylenie rosło, dochodząc do idealnego dla mnie. Uwielbiam strome podejścia. Tutaj jednak mieliśmy okazję widzieć w jak opłakanym stanie są alpejskie lodowce - w miejscu gdzie powinniśmy iść po lodowcu  nazwanym od szczytu Alphubel - dreptaliśmy po skałach lub cienkiej warstwie śniegu. W sumie były to miłe złego początki :D

   Piękna początkowo pogoda zaczynała się lekko psuć, w okolicach 3700 m.n.p.m. weszliśmy w strefę porywistego, zimnego wiatru. Było to dla mnie spore utrudnienie, gdyż pomimo założenia puchowych rękawic zaczęły mi marznąć  dłonie. To mój bardzo poważny problem, zawsze i wszędzie jako pierwszy w rękawiczkach.

   Wracając do sytuacji- dochodzimy do przełęczy Alphubeljoch i nagle Artur znika, ponad poziom śniegu wystaje tylko jego głowa i ramiona. Momentalnie odskakuję do tyłu wgryzając się czekanem w "glebę", a Darek podchodzi ostrożnie do Artura by pomóc mu wydostać się z szczeliny.

Artur i jego otchłań ;)

   Gdy już wszyscy, a zwłaszcza główny zainteresowany ochłonęli przeprowadziliśmy małe rozpoznanie - teren wokół był ze wszystkich stron poprzecinany potężnymi szczelinami. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy się wycofać- ryzyko było zbyt duże, a czas uciekał i nie mieliśmy możliwości spokojnego wyszukiwania przejścia. Z jednej strony decyzja mnie ucieszyła- ze względu na moje dłonie. Z drugiej czułem jednak potężny niedosyt- pomimo obniżenia poziomu moich ambicji wysokogórskich jednak chciałem zdobyć ten szczyt.

Podczas zejścia- widoki umilały smutną, aczkolwiek nieuniknioną czynność
  To by było na tyle alpejskiego relaksu...niestety. Po zejściu w dół poświęciliśmy dzień na błogie lenistwo i pamiątkowe zakupy, po czym udaliśmy się w drogę powrotną. Na sam koniec,gdy w Bytomiu wysadziliśmy Artura i ruszałem odwieźć Darka zapalił się "check engine"...:D


   Cóż, teraz  pora przygotować się do nadchodzących startów, trochę ich będzie ;)