piątek, 9 września 2022

Gary Moore i beskidzkie szczyty- czyli Beskidy Ultra Trail 60.

 

    Spazmatycznie łapię powietrze niczym ryba wyrzucona na brzeg, spoglądam na zegarek- wskazuje wysokość dochodzącą do 900m.n.p.m. "Do diaska, jeszcze ponad 300m pionu"- rzucam sam do siebie. Niestety wizualna obserwacja dobrze znanej ścieżki potwierdza dane. Niebieski szlak, którym wspinam się na Skrzyczne jeszcze jakiś czas będzie mi towarzyszył...

    Beskidy Ultra Trail, moja ulubiona impreza biegowa w Beskidzie Śląskim w tym roku okazała się dla mnie  dobrym sprawdzianem. Składało się na to kilka czynników. 

    Po ubiegłorocznym zwycięstwie na trasie 75 postanowiłem wystartować na najdłuższym dystansie... 60km :D Tak, w tym roku impreza była trochę skromniejsza. Co nie znaczy, że gorsza :) Chciałem udowodnić sobie, że zeszły rok nie był przypadkiem. Do tego dochodziła chęć powetowania Krynickiej Setki- w której nie wystartowałem z racji złapania urazu tuż przed startem.  Ostatnim z czynników była pogoda, w dniu startu niezbyt sprzyjająca bieganiu.

    Tak więc gdy stałem na starcie byłem kłębkiem nerwów, jeszcze większym niż normalnie. Lekko uspakajała mnie znajomość trasy- z racji tego, że jej większość jest moim standardowym poligonem byłem dobrze świadom co nas wszystkich czeka.

    Dobrze znane okolice Klimczoka, Szyndzielni, Błatniej, Malinowskiej Skały, Skrzycznego...same wspaniałości. W sumie 63 kilometry i 3400m przewyższeń. Dokładne info u orgów:


    Start dystansów 30,40 i 60 miał miejsce o godzinie 8:00, trochę za późno dla mnie... o jakieś 4 godziny :D Wolę ruszać na szlak w okolicach 4 rano, wtedy mój organizm naturalnie wkręca się na obroty. Nie wspominając o bardziej ludzkich temperaturach latem :D

    Spuszczam z siebie mentalne ciśnienie, uśmiecham do fotografa uwieczniającego wiekopomną chwilę i wio, poszedł przed siebie ;)


Początek wyzwania, standardowo uśmiech na twarzy...jeszcze :)
for. Paweł Zając


 Początek jak na Buciku standardowy- wspinamy się mozolnie drogą w kierunku  Sanktuarium na Górce, by tam wskoczyć na niebieski szlak. Ostatnie wskazówki od Ojca Dyrektora (tu rozchodzą się trasy poszczególnych dystansów) i już pozostaje przełączyć się w tryb cierpienia :)


    Od samego początku pracuję dość mocno- nauczyłem się już, że na tak krótkich dystansach nie można sobie pozwolić na zbyt dużo luzu z początku. Potem może braknąć czasu by gonić. 

    Biorąc sobie nauki do serca wysuwam się na czoło, wskakując na Siodło pod Klimczokiem nie widzę przed sobą nikogo- dobrze. Teraz ogień, uwielbiam fragment przez Magurę. Delikatny podbieg i ładne widoki, to co Tygryski lubią najbardziej :D

    Od samego początku biegu nie oglądam się za siebie- robię swoje, reagować będziemy na bieżąco. Tak nastawiony rozpoczynam zbieg w kierunku Bystrej. Czerwony szlak nosi ślady niedawnych intensywnych deszczy. Luźna, kamienista nawierzchnia lekko utrudnia napieranie- jednak bez dramatu. Kiedyś nienawidziłem tego zbiegu, teraz nauczyłem się go lubić. Są w Beskidach duuuuuuużo gorsze :D

    Przed samą Bystrą dogania mnie dwóch zawodników. Pomagają mi w ten sposób rozwikłać jakże istotną życiową zagwozdkę- zatrzymać się i usunąć uwierające kamyczki z butów, czy pozwolić im pracować i ryzykować uraz. Odpowiedź jest jedna- ogień i cała naprzód, martwić się będę później :D

    Tak więc w trzech przeskakujemy przez Bystrą i kierujemy się na Kozią Górę. Tam chwila zamieszania- prowadząc naszą trójkę sugeruję się oznakowaniem innych zawodów. Na szczęście znając trasę szybko naprawiamy błąd i przeskakujemy obok schroniska na Koziej. 

       Teraz przyjemny, lekko pofałdowany fragment w kierunku na Kołowrót. Żółty szlak jest gościnny, jednak wiem, że za chwilę czeka niemal kilometr intensywnego ataku na Szyndzielnię. Lubię to jak diabli :D Choć robi się gorąco i duszno równocześnie jestem pozytywnie nastawiony.

    Półtorej godziny na trasie, 14 kilometrów w nogach. Póki co- łogiiiiń ;) Wspinając się na Szyndzielnię lustruję współtowarzysza- mokry caluteńki. Ja- niemal suchy. Nie wiem, cieszyć się z tego czy martwić. 

    Chyba zostaliśmy we dwóch, nie słyszę nic za sobą a pozostaję wierny zasadzie niepatrzenia w tył. Docieramy do końca podejścia, pora- o dziwo :D- lecieć w dół. Do Wapienicy. W głowie wkręcił mi się Gary Moore- Over the Hills and Far Away, będzie mnie prześladował do końca biegu :D

    Na zbiegu pozostaję lekko w tyle. Jednak nie na tyle, by po uzupełnieniu płynów na punkcie kontrolnym nie dogonić towarzysza niedoli na stromym podejściu na Palenicę.

    Czuję, że zaczyna się robić nieprzyjemnie. Wysoka temperatura daje się we znaki. Robiąc jednak dobrą minę do złej gry zbieram się i podkręcam tempo ciągnąc naszą dwójkę w kierunku Błatniej. 

    Na szlaku napotykamy coraz więcej turystów, miło słyszeć doping ;) Gdy przeskakujemy przez Błatnią wypadamy na mocno eksponowany fragment trasy. Nie zwalniając tempa napieramy w kierunku Stołowa. Ludzi coraz więcej, wymieniam przyjacielskie pozdrowienia z zawodnikami z Treka. Z lekką nadzieją wypatruję Oli- czekając na mnie wybierała się na szlak, rozważała nawet ten kierunek. Miło by było ją zobaczyć :)

     Nic z tego jednak, mądrze przy tej pogodzie wybrała krótszy wariant. Ja natomiast lecę dalej. Mijam Stołów i kulam się ku Karkoszczonce. Tutaj mój towarzysz wyskakuje na prowadzenie, którego jak się okaże nie odda do samego końca.

Ciekawe co wtedy myślałem, pewnie coś w stylu "Panie, idź Pan w ch**" :D
fot. Paweł Zając


    Nie uprzedzając jednak biegu wydarzeń- wspinając się na Beskidek a potem na Hyrcę czuję, że nie jest dobrze. Słabnę, przyszedł standardowy Pan Kryzys.

    Krok za krokiem coraz mocniej walczę o utrzymanie tempa, zaczyna się spoglądanie na zegarek- 34km, 35, 36...Zostałem sam. Jakoś zawsze na Bucie mam momenty słabości przed Salmopolem.

    Mijając Grabową osuszam do końca flaski. Już niedługo PK, tam zatankuję i coś zjem. Wyczekuję tego jak zbawienia. Łykanie spakowanych ze sobą żeli nie przynosi jakoś takiego boosta jak zawsze. Może trzeba będzie je zmienić przed następnym startem? 

    Dywagacje przerywa mi doping w języku angielskim- You can do it! "Impossible is nothing"- odpowiadam, unoszę kciuk i niesiony tym małym zastrzykiem pozytywnej energii wpadam na Przełęcz Salmopolską.

    Tam  pomocna ekipa pomaga mi uzupełnić płyny. Najwyższy czas na to. Tym bardziej, że czeka teraz odrobina mocniejszej wspinaczki- przez Malinów, Gawlasi na Magurki Wiślańską i Radziechowską.

    Wsuwam arbuza na punkcie i medytuję nad niewesołymi perspektywami. Taka Magurka Wiślańska to tylko trochę ponad 200m przewyższenia w stosunku do Salmopolu. Ale. Zawsze jest jakieś "ale". Jestem tak wypompowany przez tą mieszankę upału i duchoty, że przez chwilę poważnie rozważam rezygnację. 

    Szybko przychodzi otrzeźwienie- odpuścić będąc drugim  po 40 z 60 kilometrów? Nigdy! Poza tam podświadomość się obudziła, niezawodnie strasząc mnie Garym :D Jeszcze jeden kawałek arbuza i nie tracę już czasu- mniej lub bardziej radośnie kicam po  czerwonym szlaku na Malinów.

    Lawiruję pomiędzy turystami, wyprzedzanie grupek ludzi przychodzi łatwo- nigdy nie zapomnę Chudego Wawrzyńca, pod koniec którego miałem z tym ogromne problemy. Dawne dzieje, trzeba się kiedyś z tym biegiem znów zmierzyć. 

    Jestem na mojej ulubionej grani w Beskidzie Śląskim, napieram. Może nie jakoś oszałamiająco- po około 7 min/kilometr. Jednak napieram! Przed sobą widzę wznoszący się masyw Magurki Wiślańskiej. To ostatnia większa przeszkoda dzieląca mnie od zbiegu na  Ostre. 

    Łykam żel, popijam solidną porcją izo. Mocy przybywaj! Kamieniste podejście szybko się kończy, znów mogę rozwinąć większą prędkość, czeka kolejna Magurka- tym razem Radziechowska.  Szybko się na niej melduję i wpadam na zielony szlak w kierunku Ostrego. 

    Przez moją głowę znów przelatuje milion myśli. To znak, że jest już ze mną lepiej.  Jestem w stanie rozkminiać coś innego niż po prostu "nie umrzyj". Komputer pokładowy kalkuluje międzyczasy, tempa i prędkości. Doskonała rozrywka w czasie biegu, lepsza od tej całej elektroniki która nie opuszcza teraz człowieka na krok.

Wracam do żywych
fot. Katarzyna Gogler

    Pięć kilometrów zbiegu nie było w moim wydaniu szczytem wirtuozerii, ale ciągle jestem drugi. Twardo nie obracam się za siebie. Co będzie to będzie. Asfaltuję kawałek i melduję się na ostatnim dzisiaj Punkcie Kontrolnym. 

    Tam wita mnie napierniczający z głośnika Sabaton. Podśpiewując "Swedish Pagans" napełniam flaski. Wpada izotonik i woda. Do tego mała porcja ziemniaczków- trzeba przyjąć jakieś konkretne żarcie. Podane w dodatku z uśmiechem na twarzy, to też ma znaczenie.

    Nic co dobre nie trwa jednak zbyt długo- pora zmierzyć się z Jego Wysokością. Skrzyczne czeka, a niecierpliwa z niego bestia. Prowadzący na niego niebieski szlak uważam za wymagający jak na warunki beskidzkie. Niemal 5 km stromego, kamienistego podejścia. 

    Entuzjazm wynikający z rozpoczęcia ostatniego etapu dzisiejszej podróży szybko wyparował. Pozostała tylko twarda, uporczywa praca. By się zmotywować powtarzam postanowienie z zeszłego roku- "poniżej godziny meldujesz się pod schroniskiem, albo Dupa Wołowa jesteś a nie biegacz". Nucę sobie przy tym pod nosem kawałek kryzysowy- "Róża i bez", to zawsze pomaga. Nie na długo, znów Gary mi się przypomniał :D

    Nieuchronnie jednak zmierzam ku temu, co przedstawiłem w pierwszym akapicie. Niestety, jakkolwiek wysokiego morale bym nie miał, ograniczenia fizyczne robią swoje. Pozostaje głowa i serce, tylko tym już napieram. 

    Stopniowo jednak, krok po kroku zbliżam się ku celowi- 56,8km, 56,9km, 57km...
W końcu mijam schronisko. Tam z głośników słyszę- "zamówienie 63, frytki". Na Bogów, zamordował bym teraz za frytałki. Spoglądam na zegarek, udało się o włos. Niecała minuta dzieliła mnie od zostania Dupą Wołową. Mijam platformę widokową i pora na ostatni akt tej tragikomedii, zbieg do Szczyrku ;)


    Przyznam się, że był to moment w którym odliczałem dosłownie każdy metr. Ledwo trzymając się na nogach truchtam w dół stokiem narciarskim. Poddałem się w końcu- oglądam się za siebie, czysto! Oby tylko tak zostało, jeszcze tylko 3 kilometry. 

    Przeskakuję na bardziej wypłaszczony fragment trasy, czerwony szlak poprowadzi mnie na Siodło. Jestem w stanie znów biec, korzystając z tego wyciskam ile fabryka dała. 

    Odejście szlaku zielonego, czuję już to-meta blisko! Odwracam się do tyłu, dalej czysto. Bosko. Mijam ostatnich turystów na Siodle i kieruję się na ikoniczny dla mnie fragment buta, finalny zbieg kamienistą ścieżką do Szczyrku. 

    Przeskakuję przez most  i wypadam na najcudowniejszy pod słońcem Deptak nad Żylicą. Ostatnia weryfikacja rejonu za plecami, można już spokojnie kulać się przez te ostatnie metry.

    Choć mięśnie płoną żywym ogniem i ledwo jestem w stanie przemieszczać się do przodu staram się wykrzesać coś uśmiechu z siebie, w końcu kończę kolejną przygodę :D 

    Wpadam na metę jako drugi, mija 8 godzin 12 minut od kiedy wyruszyłem na szlak. Bardzo trudne 8 godzin. Mimo wszystko jestem cholernie zadowolony, udało się przyzwoicie pobiec. 

    Najlepsza Narzeczona szybko przejmuje mnie z rąk organizatorów, prowadzi do bufetu gdzie wydają PIWO. Tego potrzebowałem :D 

Mała rzecz, a cieszy ;)
fot. Aleksandra Trzaskowska


     Miło było znów pobiec w Szczyrku. Choć na trasie człowiek często umiera lub przeklina cały świat i własne głupie pomysły to świetne wspomnienia pozostaną na długo.

   Jak zawsze ogromne podziękowania dla Organizatorów i wspierających ich Wolontariuszy, mam nadzieję widzimy się na Bucie za rok ;) 

    Gratulacje dla całej biegnącej ekipy, przy tej pogodzie samo ukończenie zawodów było wyzwaniem. Największy szacun dla Karola Matysska, który odsadził mnie na ponad pół godziny, czapki z głów.

    Ja tymczasem wykorzystałem chwilę na odpoczynek, teraz 2-3 tygodnie pracy przed ostatnim wyzwaniem w tym roku- Ultra Kotlina 180 czeka ;)


                                                                                                                                                                                                                                                      Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                            Ultraamator