sobota, 20 kwietnia 2019

W krainie głębokich jezior, czyli Ultra Hańcza



 Spoglądam na kalendarz. Potem na rozpiskę biegów. Znów na kalendarz.

      - Słońce, miałaś kiedyś okazję zwiedzić Podlasie?
      - Nie, a dlaczego pytasz?
      - No to Ultra Hańcza.

   Tak skrótowo wyglądała historia zapisu na bieg :) Muszę przyznać, że sam byłem zaintrygowany- nigdy wcześniej nie było mi dane zawitać na krajowym biegunie zimna. Najwyższa pora była to zmienić, wykorzystać  parę dni zeszłorocznego urlopu, uzupełnić braki w wiedzy i co najważniejsze- przeżyć kolejną biegową przygodę.

   Moja ciekawość narastała wraz z przyswajanymi informacjami, a zdjęcia i opisy Suwalskiego Parku Krajobrazowego tylko potęgowały chęć wyjazdu.

   Najważniejsze fakty, czyli te dotyczące biegu prezentowały się następująco:
     
    - dystans: 63 km,
    - przewyższenie: 1000 m,
    - czas  ubiegłorocznego zwycięzcy: 5:44:52.

Na potwierdzenie słów- profil wysokościowy  trasy
źródło: http://kierunekultra.pl/ultra-hancza

    Zapowiada się szybka impreza na otwarcie sezonu, wchodzę w to :D

    Gdy odpaliłem samochód by w sobotni poranek udać się z Suwałk na start w Turtulu termometr pokazał 5 stopni Celsjusza...na minusie. Pięknie, kufa, pięknie. Od samego początku miałem rozterki odzieżowe- nic co spakowałem ze sobą jakoś do końca mi nie pasowało gdy patrzyłem na prognozy pogody. W końcu postanowiłem lecieć na bardzo lekko- temperatura miała w czasie biegu podnieść się do 8-9 stopni, a mało jest gorszych rzeczy niż przegrzanie się. Postoje na przebieranki odrzuciłem na samym początku. Szkoda czasu na sprinterskim dystansie ;)

   Pomimo mrozu okoliczności przyrody były piękne- co widać na zamieszczonym obrazku.

Turtul i siedziba Suwalskiego Parku Krajobrazowego
fot. Aleksandra Trzaskowska
   Mrozik mrozi, łapki odmarzają, buff  ląduje na twarzy- niestety trzeba pilnować by znów połowa mojej i tak niezbyt atrakcyjnej facjaty nie podległa paraliżowi. Na szczęście organizatorzy stanęli na wysokości zdania i nieopodal linii startu zapłonęło ognisko. Aż przypomniał mi się start ubiegłorocznego Piekła Czantorii, gdzie Artur Kulesza musiał nas wyganiać od ognia. 

   Jak zwykle przed startem, zwłaszcza pierwszym po zimowej przerwie w głowię kłębi się milion myśli. Czy dam radę? Czy jestem gotów? Czy po drodze nic się nie stanie? Cóż, przyszłość pokaże. Tymczasem pamiątkowa fota, szybkie przemowy przed wyczekiwanym startem i odliczamy!

   Ruszamy na dźwięk pistoletu . Od razu plasuję się w czołówce, mój szumnie zwany "plan taktyczny" zakłada przez pierwsze 3 h trzymanie prędkości 12 km/h by potem zejść 10 km/h i zameldować się na mecie w okolicy czasu zeszłorocznego zwycięzcy. Plany planami, życie je często weryfikuje.

   Z początku jak zawsze bardzo raźnie i z przyjemnością- ku przygodzie :D W oddali widzę jednak sylwetki dwóch zawodników, którzy wystrzelili jak oparzeni do przodu. Nie wiem, nie znam gości, ja nie tutejszy. A tak w ogóle ja tu tylko sprzątam. 

Zamaskowany jeździec i sfora
fot. M. Łaskowska

     Początkowo martwi mnie tylko jedno- dłonie. Moje kochane łapki, które odmarzają już przy temperaturach poniżej 10 stopni. Pomimo założonych rękawiczek tracę w nich czucie. Nic, psychicznie przygotowuję się już na nadchodzący ból gdy tylko się rozgrzeją i krew zacznie w nich krążyć.

   Nie musiałem długo czekać, po kilku kilometrach lekkiego napierania zaczyna się- na szczęście  pojawiają się pierwsze podbiegi i nie ma czasu skupiać się na wątkach pobocznych  ;)

   Długo to nie zajmuje, po około 15, może mniej kilometrach na horyzoncie majaczy mi jeden z dwóch uciekinierów. Dodaje mi to trochę wiatru w żagle, tym bardziej że jestem też atakowany z tyłu. Wypadki tak się toczą, że zamiast walczyć postanawiamy współpracować i we 3 lecimy dalej. Mijamy bez zatrzymania pierwszy bufet w Wodziłkach, numer jeden jest gdzieś przed nami! Nie mam czasu nawet przyjrzeć się zlokalizowanej we wsi molennie staroobrzędowców.

Grupa pościgowa :)
fot. Katarzyna Karaszewska
   Pomimo szybkiego tempa w okolicy 4:20 min/km staram się rozglądać, bo jest po czym. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się takich widoków. Było chyba nawet  ładniej niż na Łemko! Podziwiając widoki docieramy do  Cisowej- najbardziej wyrazistego wzniesienia na trasie biegu. Podejście nie było zbyt długie, za to bardzo...ciekawe ;)
   
Niby równiny, a podejścia mogą zaboleć- końcówka ataku na Cisową
fot. Magdalena Sokół
   Gdy zbiegamy mijamy paru zawodników za nami, szału jednak nie ma- jest kilka minut przewagi. Dowiaduję się z jakimi weteranami dane mi napierać- aż mi głupio gdzie się pcham z tym moim mizernym doświadczeniem.

Widoki z Cisowej, całkiem całkiem ;)
fot. Magdalena Sokół
   Na następnym podbiegu postanawiam lekko odpuścić- czuję syndromy nadchodzącej ściany. Znów nie przypilnowałem odpowiedniego dostarczania kalorii do organizmu i teraz zaczynają się problemy. Nic, trzeba sięgnąć po żel,  przecierpieć swoje i napierać.

  Już samotnie mijam urokliwe jeziora Perty i Kojle i docieram do Smolnik- tu czeka drugi punkt odżywczy. Posilam się krakersem z masłem orzechowym i garścią rodzynek. Uzupełniam zapasy izo i niesiony dobrym słowem obsługi punktu pruję dalej. Czuję, że kryzys zaczyna powoli przechodzić.

   Mijają 3 h od  startu, pokonuję 35, 96 km. Do planu brakuje 40 metrów. Pomimo osłabienia jestem zadowolony i zaczynam sobie nucić "Różę i bez", chyba moja ulubiona piosenka na kryzysy ;) Maszyna zagłady zaczyna pracować jak powinna, wskakuję w założone tempo 5 min/km i się jego trzymam. Mijam Panią Fotograf. Raz. I drugi.

Byle do przodu ;)
fot. Agnieszka Koziak

   Lecąc samotnie przez las o mal nie wpadam pod...radiowóz. Szybka ucieczka do rowu, po czym równie szybki powrót na trakt. Tego się nie spodziewałem. Ale obstawa czujna, dobrze :D Staram się nie obracać do tyłu, już dosyć mam pilnowania żeby głowa nie chodziła zbyto mocno na boki od tych widoków ;)

   Trasa upływa mi spokojnie, na liczniku nabitych kilometrów wartość zaczyna dochodzić do 50. Zaczynam myśleć o zbliżającym się finiszu, a jeszcze bardziej o zlokalizowanym na 53 km punkcie odżywczym. Ale zanim do niego docieram wbiegam do miejscowości...czytam tabliczkę z nazwą: "Kłajpeda". Moment, zaraz, wróć.

    Tak jest, nie myliłem się. Kłajpeda- niewielka wioska ;) Niestety czasem w czasie długotrwałego wysiłku nie wszystko pod kopułą pracuje jak powinno i pewne, niejednokrotnie banalne rzeczy trzeba analizować dwa razy.

   Przefruwam przez Kłajpedę, jeszcze tylko chwila i wpadnę na punkt odżywczy w Starej Hańczy. Tam jak zwykle uśmiechnięte wolontariuszki- zdziwione, że pytam o słone jedzenie. Jednak żółty ser i krakers z masłem orzechowym były tym, czego w tym momencie potrzebowałem.

   Minąwszy punkt wpadam na przepiękną wąską ścieżkę nad brzegiem najgłębszego jeziora w kraju. Trzeba wręcz uważać, by się nie skąpać. Dzień jest cudowny, słoneczko świeci- ale mroźny. A wody Hańczy tak kuszą :D Żarty na bok, naprawdę jest pięknie!


Oto i tytułowa sprawczyni zamieszania- Hańcza
fot. Aleksandra Trzaskowska

    Jeszcze tylko szybki przelot asfaltem przez Błaskowiznę i Bachanowo, po drodze witam się z zawodnikami biegnącymi krótszy dystans. Zaczyna się ostatni trailowy fragment- znów bardzo ładny. Wąska ścieżka pozwala obserwować z góry Czarną Hańczę i jej otoczenie.

   Powoli, krok za krokiem zbliżam się ku mecie- jeszcze tylko zbieg w dół i już niesie człowieka doping kibiców z drugiego brzegu rzeki. Przyspieszam, w takich momentach zawsze znajdują się dodatkowe siły ;) Wpadam na metę i ogarnia mnie standardowe rozdwojenie jaźni- z jednej strony cieszę się, że już meta a z drugiej czuję smutek, że to koniec przygody ;) Kilka przybitych piątek z ludźmi oczekującymi na mecie i z biegowej euforii wybudza mnie mój najlepszy Pion Logistyki. Pora odpocząć.

Szczęśliwe dziecko wbiega na metę ;)
fot. Mariusz Rosół

   Podsumowując- trasa o dystansie 63 km zajęła mi 5:38:54 a na mecie zameldowałem się jako czwarty na 110 zawodników. Jestem zadowolony z biegu, choć można było uniknąć kryzysu na kilometrach 30+, zbyt mocno skupiłem się na napieraniu i olałem dostarczanie paliwa do organizmu. Swoją drogą ogromny szacunek dla Modestasa Bacysa- zwycięzca zniszczył wszystkich przybiegając na metę poniżej 5h!


   Spędzamy jeszcze trochę czasu na mecie- przyjemna atmosfera powoduje, że chce się posiedzieć w Turtulu i pooklaskiwać kolejnych finisherów. Skuszony zapachami odwiedzam nawet stoisko koła gospodyń wiejskich i raczę się kartaczem, tego trzeba mi było!

  Opuszczam siedzibę Suwalskiego Parku Krajobrazowego z uśmiechem na twarzy, bardzo fajna impreza. Równocześnie w głowie zaczyna kiełkować myśl o nadchodzącym Stumilaku...

                                                                                     
                                                                                                        Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                            Ultraamator