środa, 18 kwietnia 2018

Salamandra Ultra Trail Akt II i ostatni- Jaka piękna katastrofa




 Przyszedł wreszcie ten sądny dzień, pora znów wyruszyć na szlaki  i otworzyć biegowo rok 2018- wybór jak poprzednio padł na Salamandrę Ultra Trail. Swojski klimat, dobrze znane góry i wyzwanie, czyli suma wszystkiego dobrego ;)

   Przyznam, że byłem niespokojny jak diabli gdy jechałem do Goleszowa, w duchu ganiłem siebie za rzucenie się na 100 jako pierwszy start w roku. Niby zimę przepracowałem dosyć mocno jak na moje możliwości czasowe- sporo biegałem i ćwiczyłem na siłowni. Czy to wystarczy na beskidzkie szlaki? Zobaczymy. Pocieszające było to, że gdy tylko zobaczyłem dobrze znany masyw Czantorii mimowolnie wyskoczył mi uśmiech na twarzy. Znaczy przynajmniej morale jest ;)

  Standardowo melduję się w biurze zawodów, obieram pakiet i ogarniam się przed odprawą. Uspakajam nerwy dokonując zakupu w salamandrowym sklepiku :) Miłym akcentem przed startem był występ grupy Inferis Teatr Ognia- pozwolił on przez chwilę skupić się na czym innym.

   Zegar jednak nieubłaganie tykał i w końcu wybiła godzina "W"- 22:00. Sfora ruszyła, ruszyłem i ja. Chwila goleszowskiego asfaltu i już jesteśmy na leśnej ścieżce, nie ma nas zbyt dużo co skutkuje rozciągnięciem się stawki już na samym początku.

Poszli!
źródło: https://medium.com/@AdventureGlobe/ultra-salamandra-18-ultra-po-drugiej-stronie-lustra-93685360a40


   Na górze Tuł mam już przed sobą tylko jednego faceta, w oddali za mną majaczy samotna czołówka. No ładnie- samotność długodystansowca od samego startu :D

   Przyjemny zbieg do Lesznej Górnej, udaje mi się wyprzedzić gościa przede mną. Wszystko fajnie, czuję tylko ucisk  i promieniujące nieprzyjemne uczucie w żołądku. Myślę sobie, że przejdzie- może to jeszcze przedstartowe nerwy trzymają.

   Pora znów w górę, pohasać trochę między płotami na polsko- czeskiej granicy, wyprzedza mnie szczupły blondas z którym gadałem na parkingu. Jak ludzie to robią?! Przy nim nawet moje 63kg wygląda jak "Pudzian".

   Pora zaatakować Ostry, najpierw mocne podejście a potem ten psychopatyczny zbieg, cóż..raz się żyje :D Ostrożnie kulam się na dół i już jestem na płaskim, lecę w kierunku punktu kontrolnego.


Zbieg z Ostrego- przyznam, że w ciemności wyglądał lepiej ;)

    Gdy na pierwszym punkcie kontrolnym usłyszałem, że jestem trzeci nie wierzyłem swoim uszom. Owszem, naciskałem mocno- ale czułem się wręcz doskonale, zero zmęczenia, byłem w ogniu. Tylko ten przeklęty żołądek. Przypominające o sobie co jakiś czas bardzo złe uczucie nie napawało optymizmem.

   Na podejściu pod Małą Czantorię postanawiam zwolnić, jeszcze mnóstwo drogi mnie czeka a nie sztuką jest spalić się na starcie. Pozwalam się wyprzedzić zawodnikowi, który dochodzi mnie  chwilę wcześniej na punkcie.

   Dalej przeskok na Wielką Czantorię, tam znów w dół na Soszów i dalej ku Małemu Stożkowi. Odpieram na tym odcinku ataki, staram się jednak trzymać założonego tempa. Mijam punkt odżywczy z wodą, uzupełniam zapasy w bidonach i kulam się ku podejściu na Wielki Stożek. 

   Podejście mija dosyć szybko i po chwili w świetle czołówki okazuje się sylwetka, która niejedną osobę przyprawiła chyba o zawał w nocy. Plastikowa krowa Milki jest jednak nieszkodliwa ;)
 
   Tu zaczyna się etap trasy, który podczas rozpoznania najbardziej mi się podobał. Nie ukrywam, że po odpoczynku od Małej Czantorii chciałem tutaj nacisnąć. Coś się jednak zepsuło, na żołądku czuję co raz większy ciężar. Tuż przed Kiczorami dochodzi mnie trójka biegaczy, przepuszczam ich. Parę kroków dalej potykam się upadam.


Kiczory- początek agonii
źródło: http://www.beskidslaski.pl

   Oceniam straty- nic wielkiego, lekko poobijane kolano i delikatne otarcia na rękach. Korzystając z postoju postanawiam udać się w krzaki- może oddanie naturze tego, co do niej należy pomoże.

   Po chwili wracam na szlak, czuję się lepiej. Na jakiś czas przynajmniej. Starając się nadrobić stracony czas naciskam jak mogę na zbiegu na Kubalonkę, jednak problemy znów dają o sobie znać. Ponownie jestem zmuszony zrobić przerwę.

   Przełęcz jest zupełnie opustoszała, w przeciwieństwie do pełnego turystów dnia teraz nie ma żywego ducha. Przeskakuję przez drogę 941 i ruszam na fragment lekkiego podejścia, nie podoba mi się fakt przebywania niemal non stop samotnie.

   Lekko pod górkę zielonym szlakiem, potem żółtym i w dół na wyczekiwany punkt odżywczy w Kozińcach. Tam łykam dwa kubki zupy pomidorowej- przyjemne rozgrzewa wnętrze i liczę na to, że może ona uspokoi żołądek. Niestety nie mam racji, ból oraz konieczność przerw na wizyty w krzakach nie ustępują. Wyprzedza mnie kolejny zawodnik, przyjmuję to bez przejęcia- zaczynam się godzić z myślą, że tym razem niestety walczę nie o miejsce- raczej o to, by dokulać się do mety.

   Zbiegam czarnym szlakiem nad zaporę, chłodno tutaj od wody. Ale nie na długo, zaczyna się trudne, mające 8 km podejście na Gawlas. Choć mam siłę na bieg to maszeruję- to chyba boli mnie najbardziej. Mijam skocznię narciarską w Malince i pnę się dalej ku górze.

   Pomimo ładnych widoków i pięknego przedświtu moje morale siada. Nie pomaga nawet podśpiewywanie pod nosem "Always look on the bright side of life". Pnę się dalej ku górze, napotykam turystów, którzy pogubili szlak. Wymieniamy pozdrowienia i zanurzam się w las, będący ostatnią częścią podejścia.

    Ponownie robię przerwę, w między czasie dochodzi mnie kolejna grupka biegaczy- muszę wyglądać bardzo źle skoro od razu pytają czy wszystko w porządku. Niestety nie jest w porządku. Kolejna wizyta w krzakach i na Gawlasie podejmuję decyzję- pierwszy raz trzeba się poddać. Mam dopiero 48 km trasy za sobą a co chwila muszę się zatrzymywać, nie mówiąc o bólu. To koniec.

   Melduję się telefonicznie sędzinie- ustalamy punkt spotkania na Salmopolu i zaczynam schodzić z trasy. Życzę powodzenia wszystkim mijanym, choć muszę przyznać jestem wściekły. Nawigowany przez telefon schodzę w dół i podziwiam wschodzący dzień. Niezła patelnia się zapowiada.

   W aucie służącym do zbierania ofiar biegu spotykam ku mojemu zaskoczeniu nikogo innego tylko Wojtka Probsta- mastero skręcił kostkę na zbiegu i nie chce ryzykować jej całkowitego uszkodzenia na początku sezonu. Oby jak najszybciej wrócił do zdrowia ;)

   Kończę swoją przygodę z Salamandrą 2018, trudno powiedzieć żebym był zadowolony- nie tak wyobrażałem sobie pierwszy start w tym roku. Ochłonąłem już trochę, sportowa złość minęła i biorę się za przygotowania do prawdziwej masakry- Stumilak czeka!
 

 
  

niedziela, 1 kwietnia 2018

Salamandra Ultra Trail Akt I- Rozpoznanie przeciwnika

   Nieubłaganie nadeszła wiosna...przynajmniej kalendarzowa. Związany z tym jest początek mojego "sezonu startowego" jak to szumnie można nazwać, a skoro zaczynamy sezon to musi być Beskidzka 160 :)

   W tym roku zdecydowałem się nie bawić w półśrodki i rzuciłem się na dystans 100 km- czy słusznie? To się okaże :D Jako, że z  miesięcznym wyprzedzeniem  zarezerwowałem dwa dni urlopu to postanowiłem je wykorzystać na rozeznanie trasy. Pierwszego dnia chciałem zrobić ok 60 km i dotrzeć na Skrzyczne, tam spędzić noc w schronisku i nazajutrz dokończyć dzieła. Co z tego wyszło? Zobaczmy.

    Zameldowałem się w Goleszowie 28 marca po 8 rano i bezzwłocznie ruszyłem w trasę. Początek znany mi z ubiegłego roku- najpierw pnący się pod górę asfalt, przechodzący po chwili w leśną ścieżkę- czarny szlak z Goleszowa na Wielką Czantorię. Zwłaszcza leśny, zbiegowy fragment mi się podoba.

   Następnie asfaltem pod górę, znów w teren wspinając się na Tuł i przecinam zbocze docierając do wyłożonego płytami betonowymi (o ile mnie pamięć nie myli) zbiegu. Bardzo miłego zbiegu, na którym można zdrowo podgonić.

   W Lesznej Górnej znów zaczynamy podbieg. Uroki górskiego biegania ;) Niezbyt intensywny, stromy dopiero pod sam koniec wspinaczki na Wróżną. Tam znów przyjemny fragment szlaku, między innymi ścieżka pomiędzy płotami na granicy- polskim i czeskim. Dalej zdobywamy Ostry...a tam pamiętny chyba dla każdego fragment- stromy zbieg na przestrzał przez las ;) 
Z górki na pazurki...po mieszance śniegu, lodu i błota :D
   Po wariackim zbiegu przychodzi czas na atak na Małą Czantorię, z której radośnie zbiegam w kierunku dobrze znanego, wielokrotnie przeklinanego podczas Piekła Czantorii Poniwca i dalej wspinam się na większą z sióstr.

   Tam kulam się w dół, ale ostrożnie- pod warstwą śniegu czają się luźne, zdradliwe kamienie. Przyśpieszam gdy czerwony szlak się wypłaszcza, mijam Soszów i wspinam się na Wielki Stożek, podejście jest krótkie, ale dosyć intensywne.

   Za to na Stożku zaczyna się mój zdecydowanie ulubiony fragment trasy- zbieg czerwonym szlakiem na Kubalonkę. Udaje mi się tu mocno podgonić, nogi same niosą przed siebie ;) Tam znów całkiem fajny przeskok szlakami żółtym (dosyć mocno zawalonym powalonymi drzewami) i czarnym i ląduję w Wiśle.

   A tam...zaczyna się chyba najgorszy fragment trasy- 8 km wspinaczki na Gawlas. Nawet późniejsze Skrzyczne nie dało mi tak w kość. Co prawda szlak jest szeroki i wygodny, ale 8 km niemal non stop pod górę robi swoje.

   Z Gawlasu widać Skrzyczne, niestety tutaj trzeba obrócić się do niego plecami i pomykać w kierunku Magurki Wiślańskiej- jest nieprzyjemnie. O ile szlak znam i lubię to panujące warunki: mokry śnieg i mocny boczny wiatr utrudniają życie. Pod koniec, przed samą Magurką Radziechowską klnę już na czym świat stoi. Na szczęście graniowy odcinek nie jest długi, jakieś 3,5 km męczarni w tym wietrze i uciekam w dół- zielonym szlakiem ku Lipowej.

   Szlak prowadzący w dół nie jest zły, trochę fragmentów by pocisnać, trochę kamieniska, ot taki beskidzki standard. Wypadam na fragment asfaltu i pogoniony przez psy, które wybiegły z jednej z posesji docieram pod ostatni punkt programu na dzisiaj: Skrzyczne.

   Skrzyczne było już dla mnie męczarnią, jest zimno, wieje wiatr, panda śnieg, ponad 50 km w nogach. Ale w ciągu godziny wdrapuje się pod szczyt i docieram do schroniska. Reszta jutro- teraz jeść i spać ;)

   Po kiepsko przespanej nocy budzą mnie odgłosy wiatru uderzającego o budynek. Wstaję,  wyglądam za okno- nie jest dobrze :D Na tarasie schroniska leżą poprzewracane ławki, zdecydowanie nie jest dobrze.

Warun na Skrzycznym 

   Po krótkim wahaniu postanawiam jednak ruszyć dalej zgodnie z planem, w kierunku Malinowskiej Skały. Walcząc z czołowym wiatrem i śniegiem posuwam się do przodu- ten fragment trasy znam jako przyjemny i sprzyjający szybkiemu napieraniu, jednak nie w tych warunkach. Z grani uciekam czerwonym szlakiem, ku Przełęczy Salmopolskiej. Trasa jest niemal w całości pokryta śniegiem i lodem, które kończą się dopiero jakieś 500 m od przełęczy.

   Z Salmopola trasa początkowo wiedzie żółtym szlakiem, w kierunku Smrekowca- kolejny fragment do polajkowania- przyjemna mieszanka lekkich podbiegów i zbiegów przeprowadza mnie w deszczu przez Trzy Kopce, w kierunku Orłowej- tam czeka ostatnie podejście na tym fragmencie i już lecimy w dół do Ustronia. Zielonym szlakiem pomyka się całkiem przyjemnie, jednak jest kilka fragmentów lodu, na którym trzeba uważać. Poza tym jest to kolejne miejsce do podgonienia. Jedna uwaga- przy odbiciu w dół za Orłową można pokręcić ścieżki i łatwo dać się ponieść w dół nie tam, gdzie trzeba. Myślę jednak, że organizatorzy do tego nie dopuszczą ;)

   Wybiegam w Ustroniu Polanie, dalej pada. Tak szczerze mówiąc już mi się nie chce- patrzę na Czantorię, myślę o podejściu na nią. I o tym jak wspaniale będzie przy tej pogodzie w kamieniołomie. Postanawiam spasować, za chwilę jedzie pociąg i zabierze mnie do auta w Goleszowie.

   W sumie sprawdziłem 84 km trasy- są miejsca by wypluć płuca, są miejsca do szybkiego napierania, przyjemne zbiegi czy momenty by zatrzymać się i popatrzeć. Wiem jedno, zapowiada się doskonała zabawa. Byle przez najbliższe dwa tygodnie będzie dużo słońca ;)