sobota, 15 kwietnia 2017

Strumienie, błoto i stawy- czyli rzecz o Nadwiślanśkim Maratonie na Orientację.

 

   Marcowe popołudnie, w pewnym momencie telefon wpada w wibracje. Messenger. Ala. Jak zawsze milion krótkich wiadomości- tym razem rzuciła ideą zmierzenia się z duchami przeszłości i startu w Nadwiślańskim Maratonie na Orientację. Musiałem chwilę przemyśleć, będę tydzień po Beskidzkiej 160, nie ma szans żebym był w optymalnej dyspozycji. Nałożyły mi się jeszcze inne sprawy. Poprosiłem o czas do namysłu, ale w głębi duszy wiedziałem, że się zgodzę. 

   Przed myślami przewinął mi się film pełen bólu i cierpienia z startu w ubiegłorocznej edycji, rzucliśmy się na 100km trasę i ponieśliśmy sromotną porażkę. Moja finalna odpowiedź mogła być tylko jedna- jedziemy :D

   Nadwiślański Maraton na Orientację jest imprezą zaliczaną do Pucharu Polski w Maratonach na Orientację, w ramach zawodów można wystartować w trasach pieszych (20, 50 i 100km) oraz rowerowych (50 oraz 150km). Zdecydowaliśmy się na pieszą 50- można się już zmęczyć, a nie jest to ekstremum jak setka. Zawody polegają nie tylko na tym, aby jako pierwszym zameldować się na mecie, ale także należy znaleźć jak największą ilość punktów kontrolnych, niejednokrotnie dobrze schowanych w leśnych ostępach.

Standardowy punkt kontrolny.
Widoczny pomarańczowy perforator oraz kod do zeskanowania
w przypadku potwierdzania PK za pomocą aplikacji na telefon.

   Wróćmy jednak do biegu wydarzeń, jechałem nieśpiesznie do Rudzicy (lokalizacja bazy zawodów) w stugach deszczu, co pomimo nienajgorszych prognoz pogody nie napawało optymizmem. Mokro, zimno, wieje- święta trójca dobrodziejstw matki natury. Po zameldowaniu się w biurze zawodów i odebraniu pakietu startowego odszukałem Alę z Arielem i razem ogarnęliśmy sie do startu. Nie chciało się nam bardzo, wcale niegłupim pomysłem wydawał sie powrót do mnie i napicie się piwa.

   Na szczęście zanim zniechęciliśmy się do startu przyszedł czas na odprawę, po niej chwila na ostateczne przygotowanie i pora na moment chaosu. Rozdanie map z lokalizacją punktów kontrolnych. Nie chcę wiedzieć co czują te osóbki wystawione na atak kilkudziesięciu osób chcących jak najszybciej dostać mapę w swoje ręce :D Gdy każde z nas zdobyło swoją mapę odbywamy krótką naradę wojenną i na znak szefostwa zawodów ruszamy!

   Jak zawsze na początku zwarta masa ludzi rusza razem, stopniowo dzieląc się na odłamy. Generalnie każdy stara się ułożyć swój przelot tak, by punkty zdobywać po pętli, minimalizując kilometraż. Z tej przyczyny na ogół z początku panuje tłok. Lecimy więc do pierwszego obranego PK oznaczonego nr 40 (mapę przytaczam na końcu wpisu), dolot do niego jest dosyć oczywisty co dodatkowo potęguje wrażenie kumulacji wszystkich zawodników w jednym miejscu i czasie. Szybko go podbijamy i napieramy ku 31. Wybieramy wariant przełajowy zamiast początkowo planowanego asfaltowania. Przedzieramy się więc przez zaorane, kleiste po opadach deszczu pola, tutaj jest już nas zdecydowanie mniej. Po jakimś czasie słyszę po prawej chlupot wody i lekki bluzg- Ariel zaliczył pierwszą kąpiel w strumieniu. Zabawa się zaczyna! :D Docieramy w rejon PK 31 i pojawia się lekki problem, strumyk który należy przekroczyć jest szerszy niż myślałem, natomist jego brzegi niezbyt sprzyjają skakaniu. Na szczęście po chwili spostrzegam niewielką kłodę wystającą z wody i umożliwiającą suche przedostanie się na drugą stronę. Bez chwili namysłu pakuję się na nią... i po paru krokach objeżdżam lądując w lodowatej wodzie. Ja klnę, widząca to Ala ma za to ubaw. Drugi z 22 PK a ja już mokry niemal po witalne części ciała.

   Szybko się ogarniam, odbijamy PK 31, ruszamy ku 32. Początkowo w złym kierunku, jednak na szczęście Ariel naprawia błąd.  Lecąc już poprawnie przecinamy groble na stawach nieopodal Międzyrzecza Górnego, co ciekawe towarzyszą nam eksplozcje niewiadomego pochodzenia. Nie zagłębiając się w temat (oprócz Alowych stwierdzeń, że jest zbyt młoda by umierać :D) docieramy do rzeczki o nazwie Jasienica, którą przekraczamy "wpław". Zdejmując buty  fundujemy swoim stopom krioterapię. Odnajujemy punkt kontrolny, obijamy się i jazda dalej, czas ucieka.

W rejonie PK 32

   Napierajac dalej bez większych problemów zdobywamy Punkty 35, 36, 33, przed 17 zmuszony jestem tylko przypomnieć Ali znaczenie słowa "jar". Rozpoczynamy najdłuższy przelot pomiędzy punktami, z 17 do 11. Pędzimy asfaltami, pozwala to rozwinąć większą prędkość a korzyści z skracania na przełaj nie wyglądają obiecująco. Punkt opisany jest jako "koniec dróżki/ścieżki. W plątaninie leśnych ścieżek na wzniesieniu nieopodal Grodźca musieliśmy poświęcić trochę czasu na znalezienie właściwej lokalizaji. W końcu Ala znajduje jednak obiekt naszych poszukiwań,

  Wbrew porannej aurze zrobiło się ciepło i słonecznie a my nawigujemy ku punktowi oznaczonemu numerem 3. Przyjemna pogoda ma wpływ na nas-zagadaliśmy się z Alą schodząc o kilksaset metrów od PK. Na jego poszukiwanie tracimy niestety sporo czasu. Wyjątkowo nie psuje nam to jednak humorów, start wygląda wybitnie rekreacyjnie i treningowo, ważny jest sam fakt napierania w zespole po długiej przerwie. Mamy w nogach już przeszło połowę planowanego dystansu, 9/22 PK i 7 z 12h limitu czasowego w zapasie. Sprawa wygląda dobrze, więc nie spinamy się zbytnio.

   Maszerujemy przez Pogórze, przypominają mi się sceny z zeszłego roku na tej samej drodze, było wtedy znacznie gorzej :D Odnajdujemy doskonale widoczny PK zlokalizowany na pozostałościach bunkra. Dochodzi do dyskusji na temat dalszego planowania trasy, z czego wynika improwizowana droga ku 44. Dużo asfaltowania, rozwijamy przyzwoite tempo. Trochę obawy wzbudzał ten punkt kontrolny gdyż opisy w stylu:

                                Drzewo na NE skraju wału, na W od rozwidlenia potoków

zdecydowanie należą do moich ulubionych :D Na punkcie jednak ciężko nie zauważyć niewielkiej ekipy z lokalnej jednostki OSP, która startuje w swoim umundurowaniu. Będąc widoczna nawet w środku szalejącego kataklizmu doskonale ułatwia nam zlokalizowanie PK. Połowa za nami, teraz pójdzie z górki. W każdym razie taką mamy nadzieję ;)

Medytująca nad mapą Ala- plan działania to podstawa
   Ku kolejnemu punktowi drepczemy przecinając pola, w rejonie PK standardowo rodzielamy się szukając każdy w swoim sektorze. Czasem z uwagi na skalę mapy (1:50000) trzeba tak zrobić. Przeklęty paśnik narobił nam trochę problemów, ale i tak do tej pory nie ma tragedii- na innych imprezach zdarzało się nam szukać punktów dużo dłużej.

   Odwiedzając PK 42 rozpoczynamy etap naszej podróży, w którym towarzyszyć będą nam stawy- słowem będzie mokro :D Kierując się na NE docieramy do 43, odbijamy i dalej. Docieramy do kolejnej przeszkody wodnej- dopływu Iłownicy. Razem z Alą decydujemy się ponownie na tryb amfibii, zrezygnowany Ariel postanawia poszukać jednak jakiejś przeprawy.

Desant był, teraz buty z powrotem na nogi

   Po chwili dołącza jednak do nas, nie widząc żadnej innej rozsądnej opcji przeprawił się jak my. Tymczasem napotykamy kolejny, dosyć często spotykany problem. Wychodząc "z lasu" wbijamy komuś na tyły zabudowań. Rekacje bywają różne, od pozytywnego zainteresowania przez obojętność, po szczucie psami :D Tym razem obywa się bez atrakcji, mijamy Roztropnicę i odnajdujemy jar będący miejscem lokalizacji PK 21.

  Od tego miejsca prosta droga na północ, ku 41. podążamy wzdłuż kanału, który kiedyś trzeba przekroczyć. Nie, tym razem jednak suchą stopą :D Podczas gdy niespokojny duch Alicja przeskakuje po rurze, ja obieram drogę po oddalonym o 100m dalej mostku. Już jestem dostatecznie mokry, wysokościowych przygód mi nie trzeba. No....i tu się zaplątaliśmy. Szukanie PK 41 pochłonęło nam ładnych 20 minut. Błąkalismy się bezskutecznie po zagajniku porastającym brzegi kanałów aż wreszcie dokładnie przyjżeliśmy się mapie i przenieśliśmy poszukiwania o 200m, co poskutkowało szybkim odbiciem się na punkcie.

   Nadeszła pora na punkt, którego najbardziej się obawialiśmy- 13. Wyrzucony daleko poza "pętlę", zlokalizowany w lesie- słowem z gatunku tych, na których można wiele zdobyć lub stracić. Skracamy sobie drogę przez Porębiska, napierając skrajem lasu. Dochodzi tu do różnicy zdań- Podczas gdy Ariel i ja chcemy zanurzyć się w las by wygodnym traktem wbić się na Drogę Wieczną (epicka nazwa swoją drogą :D), Ala wolała jednak zminimalizować dystans dostając się na Wieczną odrobinę później. Wymieniając standardowe, zrezygnowane męskie spojrzenia w obliczu kobiecego uporu postanowiliśmy odpuścić.

   Droga Wieczna ma adekwatną nazwę, wydaje się nie mieć końca gdy ciągnie się w prostej linii przez las. Małym problemem wydaje się to, że występujące na mapie cieki wodne przecinające Wieczną nie mają pokrycia w rzeczywistości. Posługując się pomiarem dystansu postanawiamy skręcić w pierwszą pasującą dróżkę na NW. Próbuję pogonić za gościem z trasy rowerowej, który szuka tego samego punktu. Niestety enztuzjam niesie mnie zbyt daleko, wybiegam zbyt daleko w przód. Utknąwszy w plątaninie miliona strumyków miotam się od rozwidlenia cieków wodnych do rozwidlenia nie zauważając, że jestem nie w tym miejscu co powinieniem. Na szczęście reszta ekipy czuwa, dzięki czemu nie tracimy dużo czasu.

   Tutaj dopiero zauważam, że moja ekipa już mocno ucierpiała,  oboje kuleją. Pod względem fizycznym mi nic dolega, czuję się wręcz wybornie. Zaczynam czuć natomiast swoiste otępienie, to już prawie 9h napierania. Nie ma co się nad sobą rozczulać, zostało nam jeszcze 6 punktów do zlokalizowania. Wypadamy z lasu, wydaje się nam, że wiemy gdzie jesteśmy. Mamy rację- wydaje się nam :D Wchodzimy w cywilizację jakieś 300m bardziej na SW niż myśleliśmy, co powoduje konieczność obejścia stawu Młyńskiego. Plusem jest to, że PK 46 jest banalny do zlokalizowania, dobiegam do niego, odbijam się, po chwili dociera reszta.

PK 46, powoli zaczynamy wyczuwać już metę. Święty czas!

   Przed nami teraz seria blisko rozmieszczonych PK, z rozmysłem zostawiliśmy ten fragment na koniec. Krótkie przemarsze i częstsze odbicia dają boosta, który ułatwia napieranie gdy człowiek jest już zmęczony.

   Ponownie asfaltujemy w kierunku na Zagórz, kolejny raz punkt opisany jest jako rozwidlenie potoków. Zagłębiamy się w lasek i ponownie dzielimy się na kierunki poszukiwań. Tym razem szczęście sprzyjało mojej osobie, ściągam na punkt resztę i po serii kolejnych nieporozumień (różne koncepcje działania) jesteśmy już w Grabówce. Pora wrzucić czołowki- zapadł zmrok. Odszukanie ogromenego kikuta w zagajniku nie sprawia nam trudności. Jeszcze tylko 3!

   Mocno podbudowani koncówką znów asfaltujemy ku Rudzicy, zagłębiamy się w kolejny zagajnik i znajdujemy kapliczkę, PK 37 to historia. Postanawiamy teraz przejść na azymut, co udaje się jako tako, chwila poświęcona na odszukanie charakterystycznego kamienia a następnie drzewa z PK. Już tylko jeden.

  Lawirując pomiędzy polami, będąc oszczekiwani przez psy zmierzamy ku  PK 38. Zaczynam mieć powoli dosyć, czuję się odrobinę zmęczenia psychicznego. Fizycznie jest bez zarzutu. Docieramy do zabudowań, na których płocie ma być nasz ostatni PK. Początkowo bez sukcesu, wychodzimy z Alą na drogą by rzucić okiem na lokalizację obiektów względem mapy, jednak w międzyczasie Ariel odnajduje punkt. Finito! Teraz już tylko do mety.

   Docieramy po chwili marszu, zaliczając 11h39'. Meldujemy się, oddajemy karty startowe. Szybki posiłek i czas na pożegnanie, rano trzeba być w pracy.

    Sklasyfikowani jesteśmy w połowie stawki- nie wiedzieć dlaczego jestem sklasyfikowany kilka miejsc za Alą i Arielem. Z racji treningowego podejścia do startu olewam jednak sprawę- ważna była dobra zabawa, której było mnóstwo. Zwłaszcza w strumykach :D Pora zamknąć ten rodział i skupić się na największym wiosennym wyzwaniu dla mnie- Twardziel Świętokrzyski nadchodzi wielkimi krokami ;)

   Track:
http://www.movescount.com/moves/move150940799


   Obiecana mapa:






















niedziela, 2 kwietnia 2017

A jednak mam tę moc ;) Beskidzka 160 na raty- 50 km

   Gdy zadzwonił budzik miałem ochotę nie ruszać się z łóżka, wyłączyć go i spać dalej. Po chwili jednak się opanowałem, przecież zapłacić i nie wystartować- wszak to największa tragedia biegacza :D

  Co ważniejsze chciałem sobie udowodnić, że jeszcze nadaję się do czegokolwiek. Ostatnie miesiące leczenia, remontu mieszkania czy gorączkowego kończenia studiów podyplomowych spowodowały moje całkowite zniechęcenie. Sytuacji nie poprawił start w Ice Adventure Race- kompletnie dałem ciała i musieliśmy się z Alą wycofać z współzawodnictwa. 

   Z głową pełną myśli pędziłem Skodakampfwagen-em do Goleszowa, drogi były puste więc mogłem sobie na to pozwolić. Przedmiotem moich rozważań  było dzisiejsze wyzwanie, 50km górskiego biegu reklamowanego jako jeden z najtrudniejszych biegów górskich w kraju. Mając w pamięci 25km podczas jesiennej edycji (zwanej jakże adekwatnie- Piekłem Czantorii) wiedziałem z grubsza czego się spodziewać, Skrótowo- zero litości :D Już sam profil wysokościowy trasy zawierający dwa podbiegi na Wielką Czantorię nie pozostawiał złudzeń.

   Szybki odbiór pakietu startowego i za moment odprawa. Świętość podczas takiej imprezy. Organizator przypomina przebieg trasy, daje wskazówki co do jej fragmentów, przypomina
o obowiązkowym wyposażeniu, przedstawia prognozowane warunki pogodowe i życzy powodzenia. To teraz pozostało mi się ogarnąć na biegowo i udać na start.
   
Pełna sala podczas przedstartowej odprawy- punkt obowiązkowy
źródło: https://www.facebook.com/Beskidzka160NaRaty

   Po drodze wykonuję kilkusetmetrową przebieżkę i parę ćwiczeń, niech organizm nastawia się już na to co go czeka. W strefie startowej spotykam też znajomą twarz z jesiennej edycji- wymieniamy z Karolem kilka uwag, życzymy sobie wzajemnie powodzenia i po chwili, punktualnie o godzinie 8:00 ruszamy na trasę.

  Pniemy się chwilę ulicami Goleszowa by zanurzyć się w las na stokach Wygóry. Wbrew obawom od startu czuję się doskonale, nawet aż za. Wykorzystując lekko opadającą ścieżkę ruszam w pogoń za grupą prosów. Wiem, że to nie moje miejsce w stawce, ale cóż, żyje się raz :D Pędzimy, początkowo po stosunkowo płaskim terenie. Przeskakując pomiędzy leśną ścieżką i asflatem mijamy kamieniołom w Lesznej Górnej oraz Rezerwat Zadni Gaj. Patrzę na zegarek- średnie tempo oscyluje wokół 5min/km. O no no no mister, trzeba odpuścić. 

   Zwalniam tak czy inaczej, rozpoczynamy wspinaczkę na zbocze góry Tuł, które potem lekko trawersujemy. Sygnałem rozpoznawczym, że jestem wśród mocnej ekipy jest to, że uciekają mi na podejściu. Wśród ludzi na moim poziomie to się nie zdarza ;) Po krótkim trawersie rozpoczyna się mój ulubiony fragment trasy- zbieg do Lesznej Górnej. Znów tracę panowanie nad sobą i dajac się ponieść terenowi osiagam nawet tempo poniżej 4min/km.

Góra Tuł, początek ekstra zbiegu ;)
fot. Andrzej Szczot

   Na asfaltach nie spędzamy dużo czasu, gdyż po chwili znów wspinamy się do góry. Mijamy kolejny kamieniołom, przechodzę do marszu. Wiem, że trochę podejść nas jeszcze czeka a nie chcę zbyt wcześnie się wypalić, dosyć już poszalałem. Pociąg mi odskakuje, postanawiam sięgnąć po batonik. Ciężko przeżuwam próbując utrzymać przyzwoite tempo. Mijając dwie kapliczki i pokonując krótkie, ale strome podejście na Wróżną czuję na plecach oddech grupy pościgowej- niedoczekanie Wasze! Jesteśmy bowiem na kolejnym fragmencie trasy, który przypadł mi do gustu. Pofałdowana, wąska ścieżka na polsko-czeskiej granicy powoduje, że znów przyśpieszam.

   Jednak to co dobre to szybko się kończy i pora zaatakować Ostry. Udaje mi się nawet dojść dwóch ludzi, cóż z tego jednak gdy z Ostrego wiedzie w dół psychopatyczny, przeszło 40% zbieg. Co prawda dość mocno poprawiłem ten aspekt biegania, ale nie na tyle by czuć się swobodnie na takiej ścieżce w dół. Na szczęście chwilę za Ostrym, na 15km biegu zlokalizowany jest pierwszy punkt kontrolny i odżywczy. Wolontariusze jak zawsze uśmiechnięci i skorzy do pomocy, częstuję się kubkiem Kofoli, bananem i żurawiną. Wyciągam z plecaka kije, gdyż zaczyna się prawdziwie górskie bieganie- wdrapujemy się na Czantorię Małą by z niej atakować jej większą siostrę. Zaczynam się męczyć, ale jeszcze jakiś czas podłaczam się pod szybko prącą grupkę. Niestety za wyciągiem Poniwiec uciekają mi i zostaję sam.


Rejon wyciągu Poniwiec
fot, Grzegorz Pastwa
   Sięgam po drugi batonik i samotnie napieram dalej, Osiągam 1/3 trasy w lekko ponad 2h, co nastraja mnie optymistycznie. Do końca wspinaczki na Wielką Czantorię pozostało około 1,5km. Mija mi to nawet szybko i z przyjemnością zaczynam się opuszczać w kierunku Soszowa. Dobrze znany zbieg ma przyjemne nachylenie, jednak jest tak kamienisty, że nie ryzykuję szybkiego napierania. Mam świadomość utraty cennego czasu w ten sposób, ale niestety moje wrażliwe stawy skokowe nie pozwalają poszaleć. Kilometry mijają, znów zbijamy się w mały pociąg. Zostawiamy za sobą schronisko na Soszowie Wielkim i zaczynamy zbieg do Wisły Jawornika. Nie trwa on długo, gdyż fajne nachylenie powoduje, że szybko łykam kilometry. Zaczynam jednak czuć ciężar na żołądku- domyślam się, że to przez te nietestowane wcześniej batoniki.

                          A księga ultrasa mówi jasno- żadnych eskperymentów w dniu biegu!

   Ale nie, ja oczywiście musiałem być mądrzejszy. Zabrałem ze sobą żarcie bez wcześniejszego zapoznania się z jego działaniem na mój organizm. Sytuacji nie poprawia strome podejście w kierunku Krzysztówki. Jakby tego było mało to słońce zaczyna przypiekać naprawdę mocno, na odprawie usłyszeliśmy że temperatura może przekroczyć 30 stopni. Teraz w to uwierzyłem.

   Kumulacja powyższych czynników doprowadza do tego, że wpadam rozpędzony na pełnym gazie "w ścianę". Przyszedł Pan Kryzys. Gdzieś od 28 km trawersuję zbocza Czantorii z jedną myślą- dokulać się do punktu kontrolnego w Ustroniu Polanie, tam chwilę odsapnę. Punkt zlokalizwany był na 33km i trochę mi do niego brakowało. Widzę jednak, że nie tylko ja mam problemy. Wiem, człowiek nie powinien cieszyć się z  cudzych kłopotów, ale podnosi mnie na duchu fakt kryzysowania w większej grupie. Zauważam u siebie objaw agonii- spoglądam na zegarek co 200m, tak małe postępy frustrują mnie dodatkowo pogarszając moje osiągi.

   Gdy dotarłem na dolną stację kolejki na Polanie musiałem wyglądać naprawdę masakrycznie, gdyż jedna z dziewczyn obsługujących punkt odżywczy krzyknęła tylko:

                                                                       "Jaki biedny!"


   Motywacja 100%, nie ma co. Muszę chwilę odspanąć żeby nawet wydusić z siebie czego potrzebuję. Łykam kubek Kofoli, napełniam bukłak wodą i dosypuję do niej izotoniku. Pierwszy raz startowałem z izo od samego początku i muszę przyznać, że przypadło mi to do gustu. Nie mam ochoty na słodycze, za to z chęcią częstuję się kostkami zółtego sera i kiełbasą. Uzupełniam ćwiartką pomarańczy. Patrzymy z chłopakami na czekające na nas podejście na Czantorię i żaden z nas nie ma zbytnio ochoty zrobić pierwszego kroku w kierunku tego morderczego czerwonego szlaku.

   Przełamuję się w końcu i ruszam. Na ścieżce jest dosyć tłoczno. Nie ma co się dziwić- piękna, słoneczna sobota a Czantoria to jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w Beskidzie Śląskim. Lawirujemy na szlaku, czasem korzystając z uprzejmości turystów schodzących nam z drogi. Czuję się lepiej, nie na tyle jednak by podbiegać na tym zboczu. Tuż za górną stacją wyciągu słyszę nagle z lewej strony nasilając się szelest w karzkach. Po chwili, tuż za moimi plecami przebiega przez szlak sporych rozmiarów jeleń. No tak, w końcu na Czantorii jest rezerwat.

   Mijam wieżę widokową zlokalizowaną na szczycie i rozpoczynam zbieg powrotny w kierunku Czantorii Małej. 37km w nogach, jeszcze 13 napierania. Przebierając nogami łykam dwa żele energetyczne, zostawiam za sobą Chatę na Czantorii z której słychać doping. Na zbiegu trzymam tempo około 5:50min/km, co na tym etapie mnie satysfakcjonuje. Kilka kroków podejścia i mijam Małą, rozpoczynajac kolejny fajny zbieg aż do Cisownicy. Tutaj przełaczam się w zegarku na nawigację- podczas odprawy powiedziano nam, że w tej miejscowości podczas poprzednich edycji żartownisie zmieniali oznaczenia trasy. Trzeba pamiętać dodatkowo o pierwszym kwietnia, licho nie śpi ;)

   Zbijamy się ponownie w 4-ro osobową grupkę, przeskakujemy przez Cisownicę bez przygód
i wspinamy się na Machową, odczuwam skurcz w prawym udzie. Niedobrze. Widzę jednak, że nie ja jeden mam problemy. Gość, który przed chwilą na zbiegu mnie wyprzedził stoi teraz oparty o drzewo-odpoczywa.

   Wypadamy z Machowej i chwilę podążamy asfaltem, następnie zanurzając się w las. Pomimo płaskiego terenu  odpuszczam i maszeruję. Trzeba odpocząć przed kamieniołomem. Budzącym grozę kamieniołomem. W tym miejscu bieg nabiera charakteru iście tatrzańskiego, wspinamy się po wąskej ścieżce niemal pionowo w górę. Rezydujących tutaj dwóch fotografów podejrzewam o skłonności sadystyczne. Jednego z nich zagaduję o ilość mijających go zawodników z 50. Odpowiedź zaskakuje mnie bardzo mile- 20, maks 25 ludzi. Szaleństwo :D Wdrapuję się na Wyrgórę i rozpoczynam ostatni zbieg do mety. Puszczam jednak przodem jednego z współzawodników, mam po prostu dosyć i nie mam siły na walkę, chcę dokulać się do końca.

Ostatnie metry przed metą, moja niedoleczona jeszcze facjata próbuje się uśmiechać ;)
fot. Grzegorz Pastwa

   Wreszcie, po 6h24' docieram do celu, odbieram gratulacje i medal od ojca dyrektora biegu,  można paść na trawę i umrzeć :D Bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie wyniki,
w klasyfikacji męskiej na 120 zawodników byłem 24. Pozostało mi już tylko zjeść bardzo dobry posiłek, pooklaskiwać kolejnych finisherów i pora była zbierać się do domu.

 
Posiłek na mecie, bardzo przyzwoity jak na biegowe standardy :D
 
  Jakie wnioski po biegu? Przede wszystkim więcej długich, spokojniejszych wybiegań. Oraz żadnego jedzenia bez wcześniejszych testów. Poza tym optymistycznie patrzę w przyszłość, ukończenie Beskidzikiej 160 dało mi ogromną satysfakcję i  moralnego kopa. W kwietniu  czekają mnie jeszcze jeszcze Nadwiślański Maraton na Orientację i Świętokrzyski Twardziel, byle nie przesadzę z tym wszystkim ;)