niedziela, 2 kwietnia 2017

A jednak mam tę moc ;) Beskidzka 160 na raty- 50 km

   Gdy zadzwonił budzik miałem ochotę nie ruszać się z łóżka, wyłączyć go i spać dalej. Po chwili jednak się opanowałem, przecież zapłacić i nie wystartować- wszak to największa tragedia biegacza :D

  Co ważniejsze chciałem sobie udowodnić, że jeszcze nadaję się do czegokolwiek. Ostatnie miesiące leczenia, remontu mieszkania czy gorączkowego kończenia studiów podyplomowych spowodowały moje całkowite zniechęcenie. Sytuacji nie poprawił start w Ice Adventure Race- kompletnie dałem ciała i musieliśmy się z Alą wycofać z współzawodnictwa. 

   Z głową pełną myśli pędziłem Skodakampfwagen-em do Goleszowa, drogi były puste więc mogłem sobie na to pozwolić. Przedmiotem moich rozważań  było dzisiejsze wyzwanie, 50km górskiego biegu reklamowanego jako jeden z najtrudniejszych biegów górskich w kraju. Mając w pamięci 25km podczas jesiennej edycji (zwanej jakże adekwatnie- Piekłem Czantorii) wiedziałem z grubsza czego się spodziewać, Skrótowo- zero litości :D Już sam profil wysokościowy trasy zawierający dwa podbiegi na Wielką Czantorię nie pozostawiał złudzeń.

   Szybki odbiór pakietu startowego i za moment odprawa. Świętość podczas takiej imprezy. Organizator przypomina przebieg trasy, daje wskazówki co do jej fragmentów, przypomina
o obowiązkowym wyposażeniu, przedstawia prognozowane warunki pogodowe i życzy powodzenia. To teraz pozostało mi się ogarnąć na biegowo i udać na start.
   
Pełna sala podczas przedstartowej odprawy- punkt obowiązkowy
źródło: https://www.facebook.com/Beskidzka160NaRaty

   Po drodze wykonuję kilkusetmetrową przebieżkę i parę ćwiczeń, niech organizm nastawia się już na to co go czeka. W strefie startowej spotykam też znajomą twarz z jesiennej edycji- wymieniamy z Karolem kilka uwag, życzymy sobie wzajemnie powodzenia i po chwili, punktualnie o godzinie 8:00 ruszamy na trasę.

  Pniemy się chwilę ulicami Goleszowa by zanurzyć się w las na stokach Wygóry. Wbrew obawom od startu czuję się doskonale, nawet aż za. Wykorzystując lekko opadającą ścieżkę ruszam w pogoń za grupą prosów. Wiem, że to nie moje miejsce w stawce, ale cóż, żyje się raz :D Pędzimy, początkowo po stosunkowo płaskim terenie. Przeskakując pomiędzy leśną ścieżką i asflatem mijamy kamieniołom w Lesznej Górnej oraz Rezerwat Zadni Gaj. Patrzę na zegarek- średnie tempo oscyluje wokół 5min/km. O no no no mister, trzeba odpuścić. 

   Zwalniam tak czy inaczej, rozpoczynamy wspinaczkę na zbocze góry Tuł, które potem lekko trawersujemy. Sygnałem rozpoznawczym, że jestem wśród mocnej ekipy jest to, że uciekają mi na podejściu. Wśród ludzi na moim poziomie to się nie zdarza ;) Po krótkim trawersie rozpoczyna się mój ulubiony fragment trasy- zbieg do Lesznej Górnej. Znów tracę panowanie nad sobą i dajac się ponieść terenowi osiagam nawet tempo poniżej 4min/km.

Góra Tuł, początek ekstra zbiegu ;)
fot. Andrzej Szczot

   Na asfaltach nie spędzamy dużo czasu, gdyż po chwili znów wspinamy się do góry. Mijamy kolejny kamieniołom, przechodzę do marszu. Wiem, że trochę podejść nas jeszcze czeka a nie chcę zbyt wcześnie się wypalić, dosyć już poszalałem. Pociąg mi odskakuje, postanawiam sięgnąć po batonik. Ciężko przeżuwam próbując utrzymać przyzwoite tempo. Mijając dwie kapliczki i pokonując krótkie, ale strome podejście na Wróżną czuję na plecach oddech grupy pościgowej- niedoczekanie Wasze! Jesteśmy bowiem na kolejnym fragmencie trasy, który przypadł mi do gustu. Pofałdowana, wąska ścieżka na polsko-czeskiej granicy powoduje, że znów przyśpieszam.

   Jednak to co dobre to szybko się kończy i pora zaatakować Ostry. Udaje mi się nawet dojść dwóch ludzi, cóż z tego jednak gdy z Ostrego wiedzie w dół psychopatyczny, przeszło 40% zbieg. Co prawda dość mocno poprawiłem ten aspekt biegania, ale nie na tyle by czuć się swobodnie na takiej ścieżce w dół. Na szczęście chwilę za Ostrym, na 15km biegu zlokalizowany jest pierwszy punkt kontrolny i odżywczy. Wolontariusze jak zawsze uśmiechnięci i skorzy do pomocy, częstuję się kubkiem Kofoli, bananem i żurawiną. Wyciągam z plecaka kije, gdyż zaczyna się prawdziwie górskie bieganie- wdrapujemy się na Czantorię Małą by z niej atakować jej większą siostrę. Zaczynam się męczyć, ale jeszcze jakiś czas podłaczam się pod szybko prącą grupkę. Niestety za wyciągiem Poniwiec uciekają mi i zostaję sam.


Rejon wyciągu Poniwiec
fot, Grzegorz Pastwa
   Sięgam po drugi batonik i samotnie napieram dalej, Osiągam 1/3 trasy w lekko ponad 2h, co nastraja mnie optymistycznie. Do końca wspinaczki na Wielką Czantorię pozostało około 1,5km. Mija mi to nawet szybko i z przyjemnością zaczynam się opuszczać w kierunku Soszowa. Dobrze znany zbieg ma przyjemne nachylenie, jednak jest tak kamienisty, że nie ryzykuję szybkiego napierania. Mam świadomość utraty cennego czasu w ten sposób, ale niestety moje wrażliwe stawy skokowe nie pozwalają poszaleć. Kilometry mijają, znów zbijamy się w mały pociąg. Zostawiamy za sobą schronisko na Soszowie Wielkim i zaczynamy zbieg do Wisły Jawornika. Nie trwa on długo, gdyż fajne nachylenie powoduje, że szybko łykam kilometry. Zaczynam jednak czuć ciężar na żołądku- domyślam się, że to przez te nietestowane wcześniej batoniki.

                          A księga ultrasa mówi jasno- żadnych eskperymentów w dniu biegu!

   Ale nie, ja oczywiście musiałem być mądrzejszy. Zabrałem ze sobą żarcie bez wcześniejszego zapoznania się z jego działaniem na mój organizm. Sytuacji nie poprawia strome podejście w kierunku Krzysztówki. Jakby tego było mało to słońce zaczyna przypiekać naprawdę mocno, na odprawie usłyszeliśmy że temperatura może przekroczyć 30 stopni. Teraz w to uwierzyłem.

   Kumulacja powyższych czynników doprowadza do tego, że wpadam rozpędzony na pełnym gazie "w ścianę". Przyszedł Pan Kryzys. Gdzieś od 28 km trawersuję zbocza Czantorii z jedną myślą- dokulać się do punktu kontrolnego w Ustroniu Polanie, tam chwilę odsapnę. Punkt zlokalizwany był na 33km i trochę mi do niego brakowało. Widzę jednak, że nie tylko ja mam problemy. Wiem, człowiek nie powinien cieszyć się z  cudzych kłopotów, ale podnosi mnie na duchu fakt kryzysowania w większej grupie. Zauważam u siebie objaw agonii- spoglądam na zegarek co 200m, tak małe postępy frustrują mnie dodatkowo pogarszając moje osiągi.

   Gdy dotarłem na dolną stację kolejki na Polanie musiałem wyglądać naprawdę masakrycznie, gdyż jedna z dziewczyn obsługujących punkt odżywczy krzyknęła tylko:

                                                                       "Jaki biedny!"


   Motywacja 100%, nie ma co. Muszę chwilę odspanąć żeby nawet wydusić z siebie czego potrzebuję. Łykam kubek Kofoli, napełniam bukłak wodą i dosypuję do niej izotoniku. Pierwszy raz startowałem z izo od samego początku i muszę przyznać, że przypadło mi to do gustu. Nie mam ochoty na słodycze, za to z chęcią częstuję się kostkami zółtego sera i kiełbasą. Uzupełniam ćwiartką pomarańczy. Patrzymy z chłopakami na czekające na nas podejście na Czantorię i żaden z nas nie ma zbytnio ochoty zrobić pierwszego kroku w kierunku tego morderczego czerwonego szlaku.

   Przełamuję się w końcu i ruszam. Na ścieżce jest dosyć tłoczno. Nie ma co się dziwić- piękna, słoneczna sobota a Czantoria to jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w Beskidzie Śląskim. Lawirujemy na szlaku, czasem korzystając z uprzejmości turystów schodzących nam z drogi. Czuję się lepiej, nie na tyle jednak by podbiegać na tym zboczu. Tuż za górną stacją wyciągu słyszę nagle z lewej strony nasilając się szelest w karzkach. Po chwili, tuż za moimi plecami przebiega przez szlak sporych rozmiarów jeleń. No tak, w końcu na Czantorii jest rezerwat.

   Mijam wieżę widokową zlokalizowaną na szczycie i rozpoczynam zbieg powrotny w kierunku Czantorii Małej. 37km w nogach, jeszcze 13 napierania. Przebierając nogami łykam dwa żele energetyczne, zostawiam za sobą Chatę na Czantorii z której słychać doping. Na zbiegu trzymam tempo około 5:50min/km, co na tym etapie mnie satysfakcjonuje. Kilka kroków podejścia i mijam Małą, rozpoczynajac kolejny fajny zbieg aż do Cisownicy. Tutaj przełaczam się w zegarku na nawigację- podczas odprawy powiedziano nam, że w tej miejscowości podczas poprzednich edycji żartownisie zmieniali oznaczenia trasy. Trzeba pamiętać dodatkowo o pierwszym kwietnia, licho nie śpi ;)

   Zbijamy się ponownie w 4-ro osobową grupkę, przeskakujemy przez Cisownicę bez przygód
i wspinamy się na Machową, odczuwam skurcz w prawym udzie. Niedobrze. Widzę jednak, że nie ja jeden mam problemy. Gość, który przed chwilą na zbiegu mnie wyprzedził stoi teraz oparty o drzewo-odpoczywa.

   Wypadamy z Machowej i chwilę podążamy asfaltem, następnie zanurzając się w las. Pomimo płaskiego terenu  odpuszczam i maszeruję. Trzeba odpocząć przed kamieniołomem. Budzącym grozę kamieniołomem. W tym miejscu bieg nabiera charakteru iście tatrzańskiego, wspinamy się po wąskej ścieżce niemal pionowo w górę. Rezydujących tutaj dwóch fotografów podejrzewam o skłonności sadystyczne. Jednego z nich zagaduję o ilość mijających go zawodników z 50. Odpowiedź zaskakuje mnie bardzo mile- 20, maks 25 ludzi. Szaleństwo :D Wdrapuję się na Wyrgórę i rozpoczynam ostatni zbieg do mety. Puszczam jednak przodem jednego z współzawodników, mam po prostu dosyć i nie mam siły na walkę, chcę dokulać się do końca.

Ostatnie metry przed metą, moja niedoleczona jeszcze facjata próbuje się uśmiechać ;)
fot. Grzegorz Pastwa

   Wreszcie, po 6h24' docieram do celu, odbieram gratulacje i medal od ojca dyrektora biegu,  można paść na trawę i umrzeć :D Bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie wyniki,
w klasyfikacji męskiej na 120 zawodników byłem 24. Pozostało mi już tylko zjeść bardzo dobry posiłek, pooklaskiwać kolejnych finisherów i pora była zbierać się do domu.

 
Posiłek na mecie, bardzo przyzwoity jak na biegowe standardy :D
 
  Jakie wnioski po biegu? Przede wszystkim więcej długich, spokojniejszych wybiegań. Oraz żadnego jedzenia bez wcześniejszych testów. Poza tym optymistycznie patrzę w przyszłość, ukończenie Beskidzikiej 160 dało mi ogromną satysfakcję i  moralnego kopa. W kwietniu  czekają mnie jeszcze jeszcze Nadwiślański Maraton na Orientację i Świętokrzyski Twardziel, byle nie przesadzę z tym wszystkim ;)









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz