piątek, 1 października 2021

Na cztery kopyta- czyli Baran Trail Race 60


 


   Patrzę w ciemność- mroczna pustka oczekuje by zaoferować mi ostatnią biegową przygodę w  tym roku, wcześnie w tym roku kończę starty. W przyszłym sobie odbiję ;)

   Jeszcze chwila i wyruszę na trasę Baran Trail Race. Zdecydowałem się na dystans 60 kilometrów, wręcz sprinterski jak na moje upodobania. Co z tego wyjdzie- zobaczymy. Trasa wiedzie z Węgierskiej Górki na Baranią Górę, następnie powrót i pętla w drugą stronę na Halę Lipowską. Szczegóły na stronie orgów:

                                                     http://baranrace.pl/trasa-btr-60km/

   Stoję tak więc sobie na linii startu, słucham ostatnich informacji  i patrzę w ciemność przed sobą. W głowie jak zawsze kumulują się najróżniejsze myśli. Od samopoczucia i trasy po usunięcie kolejnej awarii samochodu. Nawet lekko się trzęsę- efekt zimna i przedstartowych nerwów. Z tego się chyba nie wyleczę. 

Ciemność czeka :D

   Wreszcie wybija 5, ruszamy! Wpadamy na czerwony szlak prowadzący na Baranią Górę. To fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego. Jeden z chłopaków leci do przodu nie oglądając się za resztą. Zastanawiam się jak zawsze w takich sytuacjach- kozak, czy nieświadomy. Obstawiam  to pierwsze :)

   Jak ostatnio na Bucie szybko wskakuję do czołówki, jednak tym razem czuję niepokój. Urlopowe lenistwo nie dawało mi spokoju- niby biegałem, ale z mniejszym natężeniem. Nawet dieta poszła w kąt. Otuchy dodawało ostatnie zwycięstwo,  dodatkowym napędem była aura- idealna do napierania. Poniżej 10 stopni i lekki deszcz. Bajka!

   Czerwony szlak wije się delikatnie, ale nieustannie pod górę. Podoba mi się to. Większą część podbiegu napieram biegnąc, przerwy na marsz robię tylko w najbardziej stromych fragmentach. Dodatkową motywacją była obecność zawodnika zaraz za moimi plecami- akurat podbiegi są moją mocną stroną i tu czuję się pewnie. Jeśli ktoś trzyma moje tempo to jest dobry. Gorzej na zbiegach, a wiadomo gdzie wygrywa się biegi górskie :D 

   Mając świadomość mocnego gieroja za plecami i chcąc wyrobić się w zakładanym czasie dotarcia na Baranią Górę napieram ile fabryka dała. Krótkie biegi ultra mają coś, za czym niezbyt przepadam- ogień od samego początku do końca. Nie ma czasu na oszczędzanie się i kalkulacje.

   Większość ataku na Baranią za mną, wypadam w rejon Glinnego- tutaj teren robi się bardziej płaski, co oznacza jeszcze większy ogień! Przyśpieszam i spoglądam na zegarek,  trochę ponad 6 km za mną. Jeszcze jakieś drugie tyle do Baraniej. Czas- 45 minut. Powinienem wyrobić w założonym limicie poniżej 1,5 h. 

  Teraz lekka wspinaczka na Magurki Radziechowską i Wiślańską, następnie azymut Barania. Nie obracam się za sobie, podświadomie wyczuwam pogoń bardzo blisko za plecami. W pierwszych promieniach pochmurnego dnia daję z siebie wszystko. 

   Mimo to zrobiło się całkiem chłodno, opuszczam podwinięte wcześniej rękawy koszulki. Wreszcie, pośród szarówki wyłania się szczyt. Mijam fotografa, patrzę na zegarek- 1h 28 min. Pierwsze zadanie wykonane.

   Przeskakuję teraz na czarny szlak w kierunku Fajkówki. Nie znam go,  jednak analiza mapy i profilu nie napawają mnie optymizmem. Może być mocno, kamieniście i mokro w dół. Nic, lecimy. 

   Rzeczywistość okazuje się przyjemniejsza, nie ma tragedii. Mimo to spadam o jedno oczko- wg. moich rachunków na trzecią pozycję. To teraz już koniec żartów, mam apetyt na podium!

Na zbiegu z Baraniej Góry
fot. Paweł Motyka


   Lecąc w dół i podziwiając nowy szlak docieram do Fajkówki- mijam pierwszy PK, szkoda czasu by się zatrzymywać. Przeskakuję na zielony szlak, przed powrotem do Węgierskiej Górki czeka mnie tylko jedno podejście- w rejonie Czerwieńskiej Grapy. Za nią fragment asfaltowego zbiegu, na którym można się wyluzować i poddać grawitacji.

   Szybki powrót na czerwony szlak, trzeba minąć budowę najlepszej drogi- S1 <3. Za nią już tylko parę kroków, postraszenie grzybiarzy i po 2h 40 min melduję się w PK. Pod halą sportową w Węgierskiej Górce uzupełniam wodę w flasku, porywam dwa ciastka i lecę dalej. 

  Ponownie towarzyszem wspinaczki będzie GSB- tym razem na Rysiankę. Ponownie jakieś 13 km podbiegu. Nawet mnie to cieszy. 

   Wypadam z Węgierskiej Górki i po chwili konsternacja- ślad gps ze strony organizatora mówi prosto, za szlakiem. Taśmy znakujące trasę- w lewo. Chwila wahania i lecę za taśmami. Spoglądam jeszcze na mapę- w sumie logiczne. Lecąc bokiem ominie się ruchliwą drogę, na której chyba nawet prowadzone są jakieś roboty.

   Napieram przez chwilę niepewnie, jednak pojawiające się taśmy znakujące trasę upewniają mnie, że jestem we właściwym miejscu. I faktycznie, po chwili znów jestem na czerwonym szlaku, pora cisnąć w górę!

   Po początkowym napieraniu biegiem przechodzę jednak do marszu, jestem już troszkę wypompowany. Atakuję tak na przemian maszerując i biegnąc i docieram do PK na 36 kilometrze. Tutaj czeka mnie małe zdziwienie- pytają się mnie, czy jestem pierwszy. Według moich jakże skomplikowanych wyliczeń trzeci, ale kto wie co się działo :D Lekko podbudowany cisnę dalej.

   Tym bardziej, że teren sprzyja- wykorzystuję długie wypłaszczenie by podgonić przed podejściem na Romankę. Nie trwa do jednak długo, trzeba wreszcie zaatakować pod górę. 

   Napieram spokojnym tempem, około 10 min/km i podziwiam pochmurny krajobraz. Swojego czasu miałem niskie mniemanie o  Beskidzie Śląskim i Żywieckim- błąd. Są piękne miejsca, trzeba tylko ruszyć troszkę dalej od zapełnionych szlaków wypchanych kolejkami orazi budkami z pamiątkami. 

   Po drodze korzystam z łańcucha- prawdziwa rzadkość w Beskidach. Uwielbiam ten fragment GSB, prowadzący granicą rezerwatu Romanka i dalej, ku Rysiance. Niestety nie ma dużo czasu się zachwycać, jest robota do zrobienia. Po chwilowym oddechu na ostrzejszym fragmencie podejścia przychodzi pora znów napierać. We mgle, deszczu oraz chmurach <3

   Mijając grupki turystów wypadam w końcu na ostatnie podejście na Rysiankę, tu znów przechodzę do marszu. Przyznam, że jestem już zdrowo zmęczony. Wariackie tempo, przyzwyczajony jestem do odrobinę spokojniejszych biegów ;)

   Na Rysiance żegnam się z gościnnym czerwonym szlakiem i przeskakuję na żółty- już za chwilę będę wcinał zupę na Lipowskiej. Czekam na nią. Troszeczkę się rozgrzeję, poza tym to głodny jestem.

   Przeskoczenie do schroniska na Lipowskiej zajmuje mi parę minut- to zaledwie kilometr od Rysianki. Tu czekają uczynne dziewczyny obsługujące PK i...Lisek <3. Nie marnuję jednak czasu na odwiedzenie tej cudownej mordki- polecam zajrzeć do schroniska. O ile jeszcze tam jest, wieki nie wchodziłem do środka- zwykle po prostu przebiegałem obok.

Schronisko na Hali Lipowskiej
źródło: www.lipowska.com.pl

   W czasie, gdy zajadam zupę na punkt wpada kolejny zawodnik- widząc mnie z zupą nie traci czasu i leci dalej. Ma siły. Kurde, trzeba gonić! Szybko kończę się posilać i pędzę dalej. 

   Mija 45 kilometrów, 5 godzin na trasie. Dziwnie myśleć, że jeszcze tylko 15 i meta :D Ale dobrze, dwugłowe już zaczynają dawać mi się we znaki. Niestety moja pogoń nie daje widocznych efektów- lecę w kierunku Boraczej sam, mijając tylko niewielkie grupki turystów.

   Nie poddaję się jednak i daję z siebie wszystko. Cieszę się, że nastąpiła we mnie swoista przemiana i już nie odpuszczam, tylko walczę ile mogę. Wreszcie docierając w rejon schroniska na Hali Boraczej widzę w oddali sylwetkę walczącą z podejściem na Prusów. 

   Machina zagłady uruchamia się ponownie i z odnowionymi siłami atakuję podejście. Niestety na próżno. Uciekający jest silniejszy ode mnie. Trzeba gonić, może podwinie mu się noga.

   Niebieski szlak przyjemnie wije się grzbietem, jednak daleko mi obecnie do sielankowego nastoju. Wypatruję mojego uciekiniera, niestety ciągle bez efektu. Równocześnie tęsknym okiem spoglądam na przyczajone w dole zabudowania- oznaczają one bliskość mety. To już ten etap gdzie trwa walka, zarówno z samym sobą, innymi zawodnikami i szlakiem. Rozpoczynając zbieg w kierunku Żabnicy odwracam się za siebie- na szczęście czysto!

   Szlak prowadzi w dół dosyć stromo, uważam na kamienistej z początku ścieżce. Jak zawsze pod koniec trasy włącza się mi się zwiększona uwaga by czegoś nie narobić. Wreszcie wypadam na asfalt. 

Kciuk w górę...dobra mina do złej gry ;)
fot. Mariusz Matuszek

  Asfalt, który ciągnie mi się niemiłosiernie. Spoglądam na zegarek- 56 kilometrów. Już niedługo. Ponownie obracam się za siebie. Pustka mnie uspokaja. Wypadam w Węgierskiej Górce, jeszcze tylko przeskok pod mostem i już jestem na bulwarach nad Sołą.

   Szukam wzrokiem sali sportowej, pod nią czeka na mnie meta. Jest! Ostatni rzut oka w tył i pora zebrać siły na finisz. Wpadam na skromnie obsadzoną metę- nic dziwnego, pogoda średnia do kibicowania ;) Odbieram gratulacje od Orgów i ciekawy detal- opaska zamiast medalu, coś innego ;)

   Ukończyłem bieg  z czasem 6:26:45 jako czwarty zawodnik, niby super- ale lekkie uczucie niedosytu gdzieś się przewijało. Równocześnie czuję podziw dla zwycięzcy- Bartosza Misiaka, który zdominował imprezę. Straciłem do niego 68 minut. 

   Z przyjemnością wciągam bezalkoholowego browarka, zjadam posiłek i z westchnieniem uznaję sezon startowy za zamknięty...

   Tego samego dnia, coś koło 16. Siedzimy z Olą i Szwagierką oglądając "Stawkę większą niż życie" (gdy odrzucić całą ideologiczną otoczkę i historyczne przekłamania zacny serial :D), dzwoni telefon. Odbieram:

   - Cześć, tu Michał. Organizator Baran Trail Race. Jesteś może w Węgierskiej Górce?
   - Hej, niestety nie. A co się stało?
   - Dzwonię, bo za chwilę dekoracja a wskoczyłeś na 3 miejsce...

   Takie telefony to rozumiem :D Niestety nie było czasu by dotrzeć, ale satysfakcja jest. Ogólnie pod kątem biegowym z tego roku jestem cholernie zadowolony, podsumowując:

    1. Goniacka. Mistrzostwa Polski w biegach górskich w stylu anglosaskim- 38 miejsce
    (falstart jak diabli :D)

    2. Łemkowyna Ultra Trail 150- 4 miejsce

    3. Beskidy Ultra Trail 75- 1 miejsce

    4. Baran Trail Race 60- 3 miejsce.

   Przyznam, że motywuje mnie to działania :D Pora zastanowić się nad przyszłorocznymi startami i ogarnąć trochę życie, a jest co ogarniać. Więc trzymajcie się ciepło ;)


                                                                                                         Do zobaczenia na szlaku!

                                                                                                                               Ultraamator


sobota, 4 września 2021

"Yes! Yes! Yes!"- czyli Beskidy Ultra Trail 2021.

       

   Parę lat mi to zajęło, dokładnie 4 zanim ponownie postanowiłem wyruszyć na trasę BUTa.  Dlaczego tak długo? Ciężko stwierdzić. Ważne, że decyzja podjęta, zgłoszenie poszło. Padło na dystans 75 kilometrów. Rozważałem setkę, ale po przemyśleniu sprawy odpuściłem. Wiosną było 150 na Łemko, jesień zrobimy krótszą. 

   Zgłoszenie, a po nim intensywne analizy trasy. Moje wcześniejsze doświadczenia z ekipą fundacji Aktywne Beskidy mówiły jedno- trzeba dobrze zapoznać się z szlakiem na którym przyjdzie rywalizować. Nie obce są im  nagłe przeskoki z szerokiej, równej autostrady na wąskiego single tracka w krzakach. Z jednej strony to piękne, z drugiej...trzeba być czujnym, nieraz to nawet i ślad GPS w zegarku nie pomoże :D

Profil trasy, pomimo jej "krótkości"  będzie co robić
źródło: https://www.beskidyultratrail.com/but-75

   Pierwsze nerwy poczułem jak zawsze przy odbiorze numeru startowego, jak to  powtarzam syndrom sztokholmski w pełnej krasie. Ola twierdzi, że będę źródłem dla jej badań na studia podyplomowe- analiza skłonności autodestrukcyjnych :D


324, oby szczęśliwy ;)

   Na start wyjątkowo wpadłem zdyszany, parę minut przed odliczaniem. Przyczyna- karygodny błąd w obliczeniach czasu potrzebnego na dotarcie do amfiteatru w Szczyrku. Miało to swój plus. Tym razem nie było życiowych rozkmin pt.: po co mi to, co ja tu robię, chcę do domu ;) Rozglądam się wokół siebie, poprawiam kamizelkę i jestem gotów. Chyba.

   Godzina 4 nad ranem 28 sierpnia, wśród aplauzu ekipy organizatorów i zgromadzonych kibiców banda pomyleńców rusza w góry. Razem startują trzy dystanse- 75, 100 i 140 kilometrów. Myślę chwilę o kozakach z Challenge, przeszło 300 kilometrów. Zaraz mi lepiej, że lecę coś krótszego :D 


Poszli!
fot.: Paweł Zając

   Ogólnie BUT to impreza z rozmachem. Każdy znajdzie coś dla siebie- od 20 km trekkingu, przez sprinterską biegową 10, po gigantycznego Challenge. 

   Wracając do sytuacji- wczesny poranek, jakieś 2 setki luda wspinają się niebieskim szlakiem w kierunku siodła pod Klimczokiem. Czuję się  wyjątkowo dobrze, nie mam typowego dla siebie po starcie uczucia słabości i ciężkiego oddechu. Jest wręcz śpiewająco!

   Lecę więc wyprzedzając innych zawodników- już po paru minutach plasuję się w pierwszej piątce. "Staaaary wyluzuj"- myślę sobie. Ale jak luzować jak nogi same niosą, nawet na tym męczącym podbiegu?

   Napieram więc dalej, po chwili zostajemy na czele we dwóch- trzymam się kawałek za innym zawodnikiem. Wrodzona nieśmiałość nie pozwala mi wyskakiwać na prowadzenie :D

   Jesteśmy na siodle, odbijamy w kierunku Magury- po drodze widzimy z lewej  pięknie rozświetloną Bielsko- Białą na tle powoli wstającego poranka. Nie ma jednak czasu na podziwianie.

   Zaczyna się pierwszy zbieg, czerwonym szlakiem. Zbieg, którego osobiście bardzo nie lubię. Tzn. pierwsza część- mi się podoba, natomiast od Lanckorony w dół do Bystrej mam uraz psychiczny. Jak ja się tam kiedyś wypie********. Ledwo do auta się potem dokulałem.

   W związku z moją fobią pozostaję lekko w tyle. Za mną nikogo, prowadzący uciekł. Fajnie- dopiero 10 km w nogach a już zaczyna się samotność długodystansowca. 

  Nic pozostaje nic innego tylko lecieć dalej.  Pozdrawiam ekipę z punku w Bystrej i nie zatrzymując się napieram ku Koziej Górze. Następnie dalej, by kawałek przed Kołowrotem odbić z żółtego szlaku i po fragmencie wypłaszczenia zbiec ku podejściu w stylu "never ending story". Ścieżka pod kolejką na Szyndzielnię już czeka by przytulić, przeżuć i wypluć zawodnika. 

   Na podejściu pojawia się światełko w tunelu- dosłownie i w przenośni. Lider przede mną :D Napieram pod górę trzymając się 20- 30 metrów za poprzedzającym zawodnikiem.  Zgrabnie poszło, około 18 minut i odbijamy na zbieg- czeka nas moim zdaniem najszybsze 6-7 km trasy. 

   Patrzę na zegarek- lecimy całkiem przyzwoicie, dobija 20 km w nogach a czuję się jakbym nic jeszcze nic nie zrobił. Podejrzane, ale trzeba brać co jest :D

  Przełamuję swoją nieśmiałość i postanawiam zaatakować. Kawałek za Dębowcem wychodzę na prowadzenie. W każdym razie tak mi się wydaje. :D 

   To co dobre szybko się jednak kończy, trzeba wspiąć się na Cyberniok. Oczy dookoła głowy bo miał tu być jakiś nieoczywisty zakręt- jest! Znakowanie trasy póki co dobre, ale trzeba być czujnym.

   Po chwili wpadam na zbieg ku Wapienicy, tu czeka punkt z jedzonkiem. Może głodny nie jestem, ale w sumie...niektórzy twierdzą, że biegi ultra to zawody w jedzeniu i piciu. W imię tego częstuję się piernikiem, uzupełniam płyny  w flaskach i żegnany wskazówkami od wolontariuszy napieram dalej.

   Zaczyna się fragment trasy, który ochrzciłem w głowie jako "Tryptyk". Wspinasz się do połowy Szyndzielni- zbiegasz, wspinasz się na Stołów- zbiegasz, wspinasz się na Błatnią- zbiegasz. "Czego Ty się właściwie spodziewasz po biegu górskim, pierwszy raz biegniesz?!"- besztam sam siebie i po prostu robię swoje. Lewa, prawa, lewa, prawa...

Lewa, prawa, lewa, prawa...za Stołowem
fot.: Jacek Deneka

   Zwłaszcza Stołów był dla mnie męczący. Ostro pnąca się w górę ścieżka dawała w kość. Łykam pierwszy żel, uśmiecham się do fotografa (aż się boję tych zdjęć :D) i nawet nie wiem, kiedy po ostatnim podejściu na tym fragmencie trasy mam w nogach 40 km. Pora zbiec z Błatniej do Brennej. Tam czeka kolejny punkt.

   Brenna przywitała  bardzo pomocną i radosną ekipą na punkcie. Pozytywna atmosfera dobrze na mnie wpływa. Czuję, że powoli się męczę, ale póki co banan z mordki nie schodzi. 

   

Wolontariusze- czasem tworzą PK, z których nie chce się ruszać dalej.
fot.: Leszek Pławecki

    Ekipa w Brennej potwierdza moje przypuszczenia- jestem na prowadzeniu. Ogień!  Zbieram się ku wspinaczce na Horzelicę i Stary Groń. Od punktu na Salmopolu dzieli mnie ledwie około 8 km. Luzik!

  Luzik czy nie, przyszedł jednak Pan Kryzys. Walnął z początku dosyć delikatnie, ale jest to niepokojące. Łykam żel. W tym samym momencie ktoś mnie wyprzedza - uff, chyba z 50 bo numer startowy taki inny jakiś :D 

   Ruch na szlaku coraz bardziej się zagęszcza, nic dziwnego- w końcu ostatni weekend wakacji. Dopingowany przez turystów wpadam na Salmopol. Tutejszy PK ma w ofercie ciepłe papu- postanawiam posilić się odrobiną makaronu. Może to poprawi moje samopoczucie.

   Ledwo co zacząłem zajadać pyszności dobiega dwóch zawodników z setki. Niedobrze, pogoń w drodze! Za chwilę może pojawić się ktoś z mojego dystansu. Nie dojadam i lecę za nimi. 

   Czeka nas teraz wspinaczka w kierunku Malinowskiej Skały. Pracuję mocno kijami, chcę maksymalnie dać odpocząć nogom przed fajnym zbiegiem. Podbiegam trochę za chłopakami z setki, mają ogień w nogach i mocno napierają.

   Przed samym grzbietem uciekają , wyprzedza mnie także ktoś z 50. "Uuu, faktycznie kiepsko" myślę sobie, ale to koniec wspinaczki.

   Pora na zbieg- początkowo żółtym szlakiem w kierunku Ostrego, by po chwili przeskoczyć na ścieżkę przez Kościelec. Staram się trzymać gościa z 50, ma ładne tempo,  jestem w stanie z grubsza nadążyć. 

Ku Kościelcowi!
fot.: Katarzyna Gogler

   Wypadając na asfalt oglądam się za siebie- na szczęście czysto. Nie mogę jakoś uwierzyć w to, że pomimo kryzysu nikt z mojej trasy jeszcze mnie nie dogonił. Zaczynam myśleć, że podium jest realne. Było by super!

   Tak bujając w obłokach potykam się i omal nie upadam na równej, asfaltowej drodze. "Ofiaro losu, skup się!"- ponownie besztam sam siebie. Na szczęście do punktu kontrolnego już blisko. 

   Wesoła ekipa pomaga się ogarnąć, proponując nawet przysłowiowego "jednego" :D Niestety, nie ma sił i chęci nawet na jednego. Nie ogarnąłem się jeszcze po kryzysie a czeka podejście na Skrzyczne.

Ostre- zmęczenie już doskonale widać. A tu jeszcze Skrzyczne czeka.
fot.: Paweł Zając

  Pośród wszystkich szlaków prowadzących na najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego niebieski z Ostrego uznaję za najbardziej męczący. A na nim właśnie się znajduję :D Rzucam sam sobie wyzwanie- "Jak poniżej godziny nie będziesz na szczycie to dupa wołowa jesteś, a nie biegacz". 

   Niesiony taką motywacją, mając przeszło 60 km w nogach rzucam się do przodu. Mocno pracuję, wyprzedzam turystów straszących mną swoje dzieci- "Jak nie będziesz grzeczny, to pójdziesz z panem, popatrz jak szybko idzie" :D 

   Nie chcąc zostać Dupą Wołową melduję się pod szczytem Skrzycznego w trochę ponad 50 minut. Akceptowalnie. Teraz pora w dół, na fragment trasy którego najbardziej się obawiałem. Łykam żel, spoglądam na leżący na wyciągnięcie ręki Szczyrk(tak blisko, a tak daleko!) i puszczam się w dół. Na ten wymysł niezłego sadysty. 

   Początkowo lawiruję pomiędzy turystami na niebieskim szlaku, na szczęście udaje się bez przeszkód i kolizji  wyskoczyć na otwartą przestrzeń. Uruchamiam całe posiadane rezerwy sił i odbijam ze szlaku w prawo, ku najdzikszej dla mnie części BUTa.

   Zbiegam dość ostrą ścieżką w kierunku Palenicy. Ostrożnie, nie chcę na parę kilometrów przed metą czegoś narobić. Szybko oglądam się za siebie- pusto. Dobrze! Radośnie korzystając z chwilowego wypłaszczenia napieram ostrzej. 

   Nie trwa to jednak długo, orientuję się że dawno nie widziałem taśm znaczących trasę. Kufa! W tym samym momencie widzę wyłaniającą się z naprzeciwka grupę chłopaków z 50. Nie jestem sam ;) Spoglądam na zegarek- na tak, skręt w lewo było chwilę wcześniej.

   Wspólnymi siłami szybko odnajdujemy zamaskowane odbicie trasy i pędzimy w grupie. Czuję, że tego trzeba mi było, napieram z nową energią.  Przeskakujemy przez potok Kalonka, wspinamy się stromym brzegiem jaru i wyskakujemy na drogę.

   Tylko po to, bo po chwili stanąć twarzą w twarz z firmowym znakiem BUTa- ostre, niemal pionowe podejście w krzaczorach na Niesłychany Groń. Walczę zawzięcie, jakaś górka mnie już nie zatrzyma! Pod nosem zaczynam sobie nucić swoją playlistę "Jugosławia 90's"- znak, że pora już kończyć :D

  Biegniemy we dwóch w dół, przed nami już tylko jeden atak pod górę- na Siodło. Zostaję ponownie za kolegą z 50, oszczędzam resztkę sił na ewentualne nawiązanie walki gdyby ktoś z 75 mnie dogonił. Lewa, prawa, lewa, prawa.... docieram na Siodło. 

   Spoglądam na zegarek, pokazuje 73 km. Jeszcze chwila! Zbiegam już w kierunku mety tylko po to, by wypaść na drogę prowadzącą do góry. Waaaaaaaagggghhhhh! Wspinam się już ten ostatni raz, słyszę nawet spikera z mety! 

   Ostatnie metry w dół, widzę już mostek nad Żylicą i Plac Świętego Jakuba. Meta! Wpadam na nią zadowolony. Patrzę na czas- 10 h 1 min. O jedną minutę ponad plan. Mniejsza z tym- jakimś cudem udało się wygrać :D

Marzenia się spełniają ;)
fot.: Paweł Zając

  Jestem cholernie zadowolony, zarówno z przeżytej przygody jak i wyniku. Pierwszy raz udało  się wskoczyć na pudło, satysfakcja ogromna! BUT zostanie w pamięci jako wymagające wydarzenie, ale w końcu hasłem przewodnim imprezy jest:

"Beskidy Ultra Trail- Bo nic co łatwe nie cieszy tak bardzo"

   Ogromne podziękowania dla Ojca Dyrektora i Spółki za organizację zawodów, oby tak dalej! Ja tymczasem chwilę odpocznę i biorę się do pracy- Baran Trail Race czeka.


                                                                                                   Do zobaczenia na szlaku!

                                                                                                                         Ultraamator 

 


niedziela, 30 maja 2021

Karma wraca, czyli Łemkowyna Ultra-Trail 2021

 


   Ciężko zacząć od czegoś mądrego po takiej przerwie, więc powiem coś oczywistego- cholernie się cieszyłem z powrotu do startów. Półtorej roku bez sportowej rywalizacji wywołane ogólnoświatowym bałaganem nie służyło mi w najmniejszym stopniu. Zamknięto wentyl bezpieczeństwa, a zmartwień tylko przez ten czas przybyło. 

   Byłem tak ucieszony, że nawet poważna awaria Fordkampfwagena nie zepsuła mi humoru- w końcu jechałem w Beskid Niski, jechałem na Łemko. Ostatnio gościłem w tych stronach przed rokiem, a na samej trasie Łemkowyny w 2018 roku. Biegłem wtedy 100km, tym razem startuję w najdłuższym, 150km dystansie. Fantazja poniosła, a co :D

   Nietypowa, wiosenna edycja zawodów była edycją przeniesioną z jesieni 2020 roku, kiedy to 2 fala Covidu pokrzyżowała wszystkim plany. Muszę przyznać, że błota Beskidu Niskiego w majowej, świeżej zieleni urzekły mnie jeszcze bardziej niż jesienna szata tego miejsca. Wiosna jak dla mnie strzał w  10. Ale przejdźmy do faktów, za bardzo się na wstępie rozpisuję. 

   Noc z 14 na 15 maja, godzina pierwsza. Zaczyna się :D Dostaję od Oli kopniaka na szczęście w cztery litery i ustawiam się w strefie startu- ruszamy co 30 sekund po 4 zawodników. Jest to jeden z wielu podjętych przez organizatorów środków bezpieczeństwa. I chwała im za to. Oprócz funkcji antycovidowej ma to dla mnie jeszcze jeden plus- jak imć Zagłoba fanem tłoku nie jestem.

Zwarty i gotowy, maskujący uśmiechem napięcie przed startem ;)
fot. Aleksandra Trzaskowska



   Linia startu, ostatnie sekundy odliczania. Myśli tłoczące się w głowie. Dam radę? Jeśli tak to w jakim stylu? Celem dla mnie jest przebycie 150km czerwonego szlaku z Krynicy-Zdrój do Komańczy w czasie poniżej 20h. Miejsce w pierwszej 10 mile widziane, ale przed startem w żadnym wypadku nie brałem tego za pewnik. Na liście startowej było sporo mocnych nazwisk, gdzie ja tam z tą amatorszczyzną :)

  Godzina 01:04:30, "moja" czwórka wypada z linii startu, truchtamy przez park na zboczach....Góry Parkowej. Po chwili zaczynają się pierwsze przetasowania, a linia czołówek wspina się na Huzary. Jestem spięty, jak zawsze na początku biegu. A tym bardziej przy nocnym starcie. Jakoś trudniej mam przestawić się na cieszenie tym wszystkim gdy startujemy nocą. 

   Wrzucam na luz przed Mochnaczką Niżną, gdy przychodzi przeprawiać się przez pierwszy tej nocy ciek wodny o małym znaczeniu strategicznym. Hop hop po desce nad wodą i buty zostaną jeszcze troszkę dłużej suche. 

   Słowo klucz, troszkę dłużej. Po ostatnich, obfitych opadach deszczu jest naprawdę mokro. Jak się później okaże ładnych kilkanaście razy będę brodził przez rzeczki oraz potoki,  o kałużach i połaciach błota nawet nie wspomnę. 

   Mochnaczka zostaje za plecami, zaczyna się podejście na Mizarne. Przechodzę na chwilę do marszu, nie chcę się wypalić już na samym początku- ledwie 8 km za nami
Na podejściu za Mochnaczką- w tle dawna cerkiew
pw. św. Michała Archanioła
fot. Karolina Krawczyk

   Pędząc dalej meldujemy się w Banicy a następnie przez przełęcz pod Wnykami kulamy się ku Ropkom i pierwszemu punktowi kontrolnemu. Tam, na 20 kilometrze czeka papu :) Przed punktem zgodnie z instrukcjami organizatorów- maska na mordkę i dezynfekcja rąk. Szybko pobrać potrzebne rzeczy, uzupełnić płyny i wio dalej, do strefy konsumpcji. Nie zatrzymuję się na długo, urok pierwszego PK- dużo ludzi i sił pod dostatkiem, szkoda tracić czasu.

   Wybiegam szykując się psychicznie na Kozie Żebro,  obok Cergowej chyba najmocniejsze podejście w czasie tej trasy. O dziwo aż się cieszę na myśl o nim- wiem, że ostre podejścia to mój atut, mam zamiar go wykorzystać :D

   Biegnąc w kierunku Hańczowej formujemy się w czwórkę, napieram  i czuję, że tego mi brakowało. Doładowany pozytywnymi emocjami wskakuję na ścieżkę prowadzącą ku Koziemu, wyciągam w biegu kije...i szok, zacięły się, chwilę muszę się z nimi szarpać by je rozłożyć. 

   No tak, dawno nie używane, a sprawdzić przed startem się nie chciało, szkolny błąd- pierwszy z paru popełnionych przeze mnie  w trakcie tych zawodów.

   Chwila szarpaniny i już rozłożone, mocno pracując wysuwam się na czoło naszej grupki. Metodycznie połykam kolejne metry podejścia, wiem że na ostrym zbiegu troszkę stracę. 

  Gdy kończyłem podejście na Kozie Żebro zaczęła się magiczna pora, ciemność nocy ustępuje pierwszym promieniom słońca przebijającym się przed liście. W tym momencie jestem już bardzo szczęśliwym żuczkiem, uwielbiam ten moment.

   Niesiony nowymi siłami przeskakuję przez szczyt i rozpoczynam zbieg na Regietów- początkowo spokojnie na ostrym, technicznym fragmencie przechodząc do  wariackiego pędu gdy teren odrobinę się wyrównuje. Ekipa za mną się zbliżyła, jednak za chwilkę kolejne podejście- na Rotundę.

    Tam, na szczycie wita mnie skąpany w mieszance ostatniej mgły i pierwszych promieni słońca cmentarz z czasów pierwszej wojny światowej- naprawdę magiczne i nastrajające do zadumy miejsce.

   Niestety nie ma na to czasu, zaczyna się fantastyczny zbieg w kierunku miejscowości Zdynia, to moment, który zapamiętam jako chyba najlepszy w całym biegu.

Perfekcyjny poranek
fot. Karolina Krawczyk

   Tutaj czeka na zawodników pierwszy punkt supportu- ze względu na ograniczony zakres punktów odżywczych orgowie pozwolili na  wsparcie własne zawodników w wyznaczonych strefach. Ola będzie czekała na mnie na następnym, nie tracąc czasu pędzę dalej niesiony dopingiem.

   Przyznam się, zaczynałem wietrzyć podstęp ze strony organizmu, 35km po górach zrobione w 4h a ja dalej czuję się jak młody bóg. Andrzeju, to je*nie- tyle że znienacka.

   Nie zwalniając tempa połykam kawałek podejścia na Popowe Wierchy i przyjemnym fragmentem szlaku truchtam w kierunku Wołowca, tu już tylko parę kilometrów dzieli mnie od drugiego punktu kontrolnego w Bartnem. Mimo to sięgam po batonik- zaczynam być głodny. 

   Na punkcie procedura przećwiczona już w Ropkach- maska, dezynfekcja, częstujesz się, robisz miejsce następnym. Dużo ich bezpośrednio za mną nie było, ale  zasada to zasada. Chwilę po mnie pojawia się dwóch wariatów z  setki, startowali godzinę po nas- szacun :D 

   Szybko posilam się pomidorówką z ryżem, poprawiam żelem i ruszam. Oczekuje mnie Magurski Park Narodowy. Miejsce gdzie 3 lata temu strasznie cierpiałem,  straciłem dużo sił i chęci do walki- tym razem musi być lepiej.

   Bojowo nastawiony wypadam z punktu. Po drodze daję znać Oli, że na punkcie supportu w Kątach będę szybciej niż rozpiska mówi. Taplam się w wodzie i błocie,  następnie tańczę taniec 1/3 dystansu by finalnie rozpocząć atak na Magurę. 

   Podejście nie jest zbyt strome, ale trwa troszeczkę- dlatego robię je spokojnie. Pod koniec widzę przed sobą siedzącego na skraju ścieżki zawodnika- jak się okazuje problemy żołądkowe. Ratuję go chusteczkami nawilżanymi, doskonale pamiętam co przeżywałem na Ultrakotlinie. Z jeszcze jednym zawodnikiem upewniamy się, że wszystko ok i lecimy dalej- jak się później okaże z Robertem będziemy współpracowali przez długi czas.

   Mijamy Magurę i biegniemy pofalowanym terenem w kierunku Świerzowej, a potem lekkim zbiegiem w kierunku Kolanina. Póki co samopoczucie rewelacyjne, zaczynam czuć lekki głód ale jakoś tym razem postanawiam czekać do z jedzeniem do punktu- najbliższy PK na przełęczy Hałbowskiej.

   Jak się okazuje był to błąd, za Kolaninem trochę osłabłem, na szczęście nie na tyle by działy się dramaty. Zjadam batonika i już na przyduszonych obrotach docieram na  Hałbowską. Swoją drogą jest tu zlokalizowana kolejna pamiątka bolesnej historii tych ziem- mogiła 1250 osób zamordowanych przez Niemców w 1942 roku.

Mogiła na Hałbowskiej
źródło: https://eksploratorzy.com.pl/


   Niestety popełniam kolejny błąd- najpoważniejszy ze wszystkich. Mając w świadomości spotkanie z supportem za jakieś 6km nie uzupełniam zapasu płynów. Chwytam tylko mieszankę słodyczy, żelek i paluszków- pochłaniam je w mgnieniu oka i atakuję podejście na Kamień. 

   Nie otrząsnąłem się jeszcze z małego kryzysu na ostatnich kilometrach więc biegnę spokojnie, by spokojnie wrócić do siebie.

   Początek ostrego zbiegu w dół z Kamienia oznacza kolejne spowolnienie- na szczęście nie trwa to długo i razem z wspomnianym już Robertem(jeżeli czytasz- pozdrawiam, świetnie się razem napierało!) i jeszcze jednym zawodnikiem pędzimy już do miejscowości Kąty. Za chwilę zobaczę się z Olą, uzupełnię płyny, przebiorę skarpety na suche(oj tak tak tak <3) i popędzę dalej.

   Pierwszy z naszej trójki wpadam na support, rozglądam się...Hondy nie widać. Robię karę kroków wzdłuż zaparkowanych samochodów, ludzie pokazują mi gdzie mam biec- ja jednak szukam Najlepszego Supportu. Nie widzę!

  Nerwowo spoglądam na telefon, nic. Dzwonię- brak zasięgu. CHOLERA! Co się stało? Do głowy przychodzą mi 3 opcje:
  1. podałem jej złe koordynaty,
  2. stało się coś na drodze,
  3. odpisała mi, że będzie wcześniej a potem zasnęła.
   KUFA, KUFA, KUFA...w mojej głowie kłębią się różne wizje- nic, i tak nie mam zasięgu- oceniam zapasy i postanawiam biec dalej. Tylko płyny trzeba będzie oszczędzać, wstaje ciepły dzień a do Chyrowej i następnego PK 10 kilometrów. Niby niedużo, ale sporo z tego po odsłoniętym terenie pod górę.

Kąty- miejsce tragikomedii
źródło: https://pl.wikipedia.org/


   Widząc moją nietęgą minę support innego zawodnika ratuje mnie wodą. Karma jednak wraca :) Chciałbym im serdecznie podziękować- nie zapamiętałem niestety zawodnika, którego wspierali. Tylko to, że mieli samochód na blachach z Dolnego Śląska. JESTEŚCIE WIELCY, a tak, pokrzyczę- tym razem w podziękowaniu :)

   Niesiony nową energią wspinam się w kierunku Łysej Góry, ciągle jednak w głowie rozkminiam co się stało, że Ola nie dotarła. Autentycznie się o nią martwię. Po około 20 minutach od kiedy opuściłem Kąty przychodzi sms- jest na punkcie. Schodzi ze mnie ciśnienie, nieważne z jakich przyczyn nie dotarła na czas- wszystko jest ok. Jedzie do Lubatowej, następnego supportu.

   Spadek napięcia trochę mnie osłabił- tempo spada i spokojnie dokulałem się do Chyrowej. Tam chwila oddechu, wspaniali wolontariusze ogarniają mnie. Zajadam makaron, poprawiam mieszanką ultrasa- jak ochrzciłem kubek słodyczy z słonymi paluszkami. Rozglądam się, biorę wdech i nie pozostaje nic innego niż cisnąć dalej. 

   Przeszło 80km w nogach, 70 do zrobienia. Lekko demotywujące :) Ale robię swoje, mijam piękną cerkiew i obserwowany przez spore stadko łaciatych, niekoniecznie zadowolonych Krasul wspinam się po zboczach Chyrowej. Po chwili dołącza do mnie wspomniany już Robert.

   Dalej nie kręcę zbyt mocno, przeszło 8 min/km. Słabo wręcz. Onieśmiela mnie trochę oczekująca Cergowa, oj mam z tą górą rachunki do wyrównania! Gdy jednak wybiegamy przy pustelni św. Jana z Dukli hamulce puszczają, swobodnie puszczam się w dół ciesząc się zbiegiem. Ze złych wieści- kopytka, zwłaszcza mięśnie czworogłowe ud zaczynają  doskwierać. 

   Pilotowani przez wolontariusza przeskakujemy przez ruchliwą DK19 i rozpoczynamy wejście na tą zdradliwą górę. Górę, która (idąc czerwonym szlakiem od Nowej Wsi) ze 4 razy daje człowiekowi nadzieję, że to już szczyt. A tu niespodzianka, napieraj dalej. W moim rankingu nielubianych szczytów zajmuje miejsce zaraz za Oszustem w Beskidzie Żywieckim.

   Zrobiło się ciepło, słoneczko świeci, ścieżka pnie się pod górę a ja klnę na czym świat stoi. Łykam żel i ze sportową złością pokonuję ostatnie metry podejścia. Pora na równie ciekawe zbieg :D Trwa on trochę, zbijamy się we 3 z Robertem i jeszcze jednym zawodnikiem, następnie zgodnie ciśniemy do Lubatowej. Tam czeka na nas support. 

   Wpadamy do miejscowości, wypatruję Oli- widzi mnie. Miło jest zobaczyć jej uśmiechniętą twarz, poza tym ma ze sobą żarcie, izotonik (dużo teraz piję- ciepło jest a nie chcę się odwodnić), no i SUCHE buty i skarpety. To straszne jak w tym momencie ułożyły się dla mnie priorytety :D

   Ogarniam się, przebieram i cisnę dalej- do Iwonicza Zdrój. Po drodze tańczę taniec 2/3 dystansu- tak, to już 100km przygody za nami! Czas- 13h. Szanse na złamanie 20 zachowane. 

   W Iwoniczu czekają  dwa miłe akcenty- niedaleko punktu kontrolnego trafiam na Piotra Hercoga, którego doping motywuje podwójnie. Dodatkowo trasa 150 wiedzie przez metę dystansu 100km, gdzie zgromadzona publiczność daje dodatkowego boosta. Pora napierać :D

   Z odnowionymi pokładami sił wracam do gry-  przeskakuję do Rymanowa Zdroju, gdzie kolejne tłumy kuracjuszy entuzjastycznie dopingują. Ile wigoru budzi się w tych starszych panach, niesamowite ;)

   Za Rymanowem szlak praktycznie pustoszeje. Zrobiło się ciepło- zakładam czapkę na głowę bo czeka teraz nasłoneczniony fragment. Miłą niespodzianką jest dla mnie punkt kibiców zorganizowany przez klub Finisz Rymanów- schodzenie u nich rozgrzanej głowy zimną wodą wspominam bardzo dobrze- dzięki!
 
Wesoła i pomocna ekipa klubu Finisz Rymanów
fot. Karolina Krawczyk

    Dalej kulamy się we dwóch- udało mi się na chwilę dogonić jednego z towarzyszy niedoli, odliczam już nieliczne kilometry do Studenckiej Bazy Namiotowej Wisłoczek. Tam kolejny support, Ola już czeka. 

  Pomaga mi w lekkim przepaku, łykam też Panadol- niestety ból w czworogłowych robi się zbyt dokuczliwy. Mam pełną świadomość, że nie jest to najlepsza rzecz. Tłumienie bólu spowoduje tylko poważniejsze straty później- jednak w obecnej sytuacji godzę się z tym.

   Szybko ruszam w dalszą drogę, asfaltując piękną doliną zaczynam wyprzedzać zawodników z 70. Budujące uczucie. A to podbudowanie się przyda- czeka mnie teraz podejście przez Puławy Górne na Skibce.

  Wyciągam kije i mocno pracując lecę do przodu, mijam coraz większe ilości ludzi z 70. Dobrze. Odwiedzam PK w Puławach i ruszam na odcinek, po którym wiele sobie obiecuję.

  Rok temu gdy byłem w Niskim pomimo zmęczenia bardzo dobrze napierało mi się w tym rejonie. Tak jest  i tym razem. Szybko i nawet z uśmiechem na pyszczku pokonuję podejście na Skibce, składam kije i odpalam. 

   Panadol już działa, ból w mięśniach zelżał. Umożliwia mi to ponowne cieszenie się szlakiem. Schodzę z tempem biegu poniżej 6 min/km, co może nie jest rewelacją ale po takim kilometrażu mnie satysfakcjonuje. 

   Mijam coraz większe ilości ludzi, w rejonie Wilczych Bud (świetni kibice!) udaje mi się wyprzedzić nawet dwóch zawodników z mojej trasy. Ogień! 

   Wypadam z lasu w rejonie Tokarni i widzę przed sobą w oddali Roberta, który uciekł mi już dłuższy czas temu. Gonimy. Niestety w zapale na chwilę wypadam z trasy i lecę nie tą ścieżką. Powrót kosztuje  kilka cennych minut. 

  Niezrażony napieram dalej, wkręcił mi się dobry humor i żartuję sobie z wyprzedzanymi ludźmi. Na pytanie o sekret lepszej prezencji ludzi z 150 niż 70 odpowiadam krótko:

                                                       "Lata praktyki w kontroli bólu" :)

   Tak w sumie to chyba coś w tym jest. Na późniejszych etapach to już bardziej walka ze sobą, swoimi słabościami niż z innymi zawodnikami.

   Rozkminiając życiowe filozofie wpadam na ostatni już punkt kontrolny w Przybyszowie. Nakręcony powrotem dobrego samopoczucia i końcowymi kilometrami uzupełniam tylko płyny i lecę gdzie chcę... a raczej tam, gdzie czerwony szlak prowadzi.

   Do mety zostało mi jakieś 14 kilometrów, Roberta chwilowo ani śladu ale wiem, że daleko nie uciekł. Pierwotny instynkt myśliwego się włączył :D Wymijając coraz więcej ludzi przeskakuję przez Spaloną Górę i napieram w stronę ostatniego wzniesienia- Wahalowski Wierch czeka. 


Wahalowski Wierch- teraz to już "tylko" z górki
źródło: http://footsteps.cba.pl/beskid-niski-wahalowski-wierch-666-m-npm/

   Maszerując wypadam na charakterystyczny, rozległy  szczyt. Zbieram siły na finalny zbieg. Zgromadzona na miejscu ekipa energicznie kibicuje, co zawsze dodaje dużo mocy.  Spoglądam na swoje czworogłowe, robię dwa głębokie wdechy i raz kozie śmierć- lecimy. 

      Powoli zaczynam czuć jakbym tracił kontrolę na swoimi kopytami, zagryzam wargi niemal do krwi   i cisnę w dół ile mogę. Zbieg do Komańczy ciągnie mi się masakrycznie. Razem z gościem z 70 klniemy na czym świat stoi przeskakując przez kolejne, ostatnie już kałuże i błota. Dobrze, że żadne dziecko mnie wtedy nie słyszało- miałbym wyrzuty sumienia. 

   Spoglądam na zegarek niecałe 149km, 18h49min. Już blisko! Zbieram się w sobie na ostatni wysiłek i przyśpieszam. Niemal płaczę z bólu na zbiegu. Wreszcie! Pośród drzew prześwituje klasztor i Leśna Willa. Za chwilę będę na płaskim!

   Wypadam z lasu i kierowany przez wolontariusza zmierzam ku mecie. Zostało mi około kilometra. W głowie jak zawsze zaczynają się kotłować myśli o właśnie przemierzonej drodze, było bosko.

   Wracam na ziemię, odwracam się za siebie- nikogo. Spokojnie już biegnąc skręcam obok kościoła w Komańczy, widzę czekającą Olę i wpadam na upragnioną metę. Jak zawsze wyczekiwany w moment- w glorii i chwale wbiec na metę, by chwilę później zmienić się w kuleczkę bólu.

   Łapię oddech i po chwili zwalam się na ziemie, pozycja leżąca jest obecnie bardzo przyjemna ;) Słyszę, że wbiegłem na metę jak 5 z mojego dystansu- co cieszy jak diabli. Tym bardziej czas- 19h05min. Prawie godzina zapasu od założonego limitu.

Nie ruszać, dać umrzeć.
fot. Aleksandra Trzaskowska


   Gdy tak sobie umieram otoczony troskliwą opieką Oli, podchodzi Robert. Wymieniamy uścisk dłoni dziękując sobie za współpracę oraz rywalizację na trasie. Nie udało mi się go dogonić, był na mecie chwilę wcześniej. Przypomina mi jednak o starcie- różnica w godzinie wyruszenia może wpłynąć na końcowe wyniki.

  I faktycznie, po przeliczeniu czasów zostaję sklasyfikowany na 4 pozycji spośród 211 startujących. Co najciekawsze- na 150km trasie wyprzedzam Roberta o 19 sekund! 

   To nie koniec, 2 miejsce przypadło ex aequo Rafałowi Kotowi i Łukaszowi Kubasikowi. Bieg cudów normalnie. Zwycięzca- Grzegorz Ziejewski pokonał ten wspaniały fragment GSB w 17h33min. Gratulacje i ogromny szacunek.

   Czy było warto? Zdecydowanie tak. Znaleźć się znów na szlaku pośród tych wszystkich wariatów, pięknej przyrody i poczuć nutę rywalizacji- coś wspaniałego. A medal z tego biegu będzie wśród tych bardziej eksponowanych ;)

Taka mała rzecz, a cieszy ;)

   Wiosenny Beskid Niski okazał się być cudowny, polecam odwiedzić każdemu, komu góry w duszy grają.

                                                                                                  Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                       Ultraamator