piątek, 23 listopada 2018

Gdy piekło zamarza- Piekło Czantorii 2018

 

  Rok niemal zleciał, nadszedł listopad. A z listopadem od 3 lat w moim życiu nierozerwalnie wiąże się jedno z bardziej traumatycznych biegowych przeżyć- jesienna edycja Beskidzkiej 160 na raty znana jako Piekło Czantorii.

   Dlaczego "Piekło"? Kto biegł, ten dobrze wie. Dla tych, którzy nie mieli okazji zapoznać się z tą trasą podstawowe dane:
 - długość - 63 km (dla dystansu ultra 3 pętle po 20,5 km+ 1200 m finalnego podejścia pod kolejką),
- przewyższenie - 5600 m,
- limit czasowy - 15 h

  Podstawową piekielnością tej trasy jest dla mnie naprzemienność podejść i zbiegów, bez chwili dla złapania oddechu na płaskim. Obrazu dopełniają strome beskidzkie ścieżki pełne kamieni, korzeni i liści występujących w różnych proporcjach, lecz zawsze w komplecie ;)

   Dokładny przebieg i profil wysokościowy możecie zobaczyć na stronie organizatora:


   Jechałem więc do Ustronia pogodzony z myślą o nieuniknionym cierpieniu, po raz n- ty zastanawiając się po jakiego diabła ja to robię. Nie wiem. Pewnego dnia zapadka w głowie przeskoczyła i rozpoczęła się moja przygoda z górskim bieganiem.

    Pocieszałem się tylko tym, że w tym roku na pewno nie będzie tak źle jak rok temu. Ten warun jest chyba nie do powtórzenia. Kumulacja gęstej mgły, mżawki, marznącego deszczu i ogólnego życiowego zła głęboko utkwiła w mej pamięci.

   Wracając do meritum, melduję się w biurze zawodów- standardowo wypełniam oświadczenia o stanie zdrowia etc, odbiór pakietu startowego i....no właśnie,  początek stresu. Nerwy związane z nieuchronnością cierpienia dały znać o sobie.

   Na stres najlepsze jest działanie! Przebieram się już do startu, pakuję depozyt na linię mety i w międzyczasie rozmawiam z Karolem- przekozakiem, który później zajmie 2 miejsce na dystansie maratońskim tego biegu.

   Po konkretnej odprawie nadszedł ten czas- udajemy się grupą na start. Tzn. zawodnicy woleli ogrzać się przy rozpalonych ogniskach, jednak Ojciec Dyrektor zagnał nas na linię startu :D Finałowe odliczanie i wataha rusza.

Kolorowy start, później nie było tak kolorowo :)
fot. Jacek Deneka

   Jak zawsze ustawiłem się na tyłach, czeka nas tyle przygód że nie trzeba być pierwszym, który ruszy naprzód.

   W każdym razie na początkowym podejściu tradycyjnie wyprzedzałem, tylko po to, by na pierwszym zbiegu stracić parę pozycji. Ale "spokój grabarza, wszystko będzie dobrze"- jak to Elektryczne Gitary śpiewają. Muszę się najpierw rozruszać zanim polecę na zbiegach niemal na równi z tymi wariatami. Niemal, bo chyba do końca nigdy tego nie przeskoczę, instynkt samozachowawczy czuwa.

   Zbiegamy w dół, tylko po to by znów się wspiąć, a następnie znów zaliczyć wariacki zbieg. I tak meandrujemy po zboczach masywu Czantorii. W końcu wpadam na żółty szlak prowadzący na Małą Czantorię- najdłuższe podejście całej pętli. Naciskamy mocno 4 czy 5 osobową grupką.

   Mając chwilę czasu kminię nad warunkami- świetna widoczność, trasa sucha, tylko pizga jak diabli, temperatury minusowe. Idealny warun dla Probsta i spółki by kręcić rekordy. Nim jednak skończyłem dywagacje ukazał się szczyt Małej Czantorii i zbieg na Poniwiec. Nawet go lubię, zwłaszcza jego początkową, mniej kamienistą część.

   Na dolnej stacji wyciągu jak zawsze zlokalizowany jest punkt kontrolny i odżywczy. Przytulny kawałek nieba w tym mroźnym i mrocznym świecie. Bez wahania wchodzę na chwilę się ogrzać i coś zjeść- częstuję się kawałkiem pysznego ciasta, na którym jak się okaże polecę cały bieg.

Cholerny kubek nie chciał wyjść, a Kofola już czeka :D
fot. Magdalena Sedlak
   Delektując się chwilą spoglądam na czekające podejście na Poniwiec. Chyba najbardziej bolesny moment na całej pętli, ba gorszy nawet od finałowego podejścia pod wyciągiem na Czantorię.

   Nie pozwalam sobie jednak na zbyt dużo, część zawodników olała postój i napiera dalej, trzeba gonić. W końcu "napieraj albo giń"- to motto pasuje jak ulał do tej imprezy. Próbuję gonić jednak coś  się we mnie zacina. Ale jak to? Że już? Starzejesz się chłopie.

   Odnośnie starości- podchodzę pod górę ze starszym gościem, na oko w wieku mocno emerytalnym a robi mnie jak chce, no załamka. Usiąść, zapłakać i stwierdzić że pie*dolę, nie robię. Wlokę się aż do szczytu Wielkiej Czantorii, tutaj udaje się odżyć, lecę całkiem przyzwoicie na zbiegu. Nawet tym fragmencie obsesyjnie nienawidzonym przeze mnie. Tym po nawrocie i odbiciu z czerwonego szlaku.

   Jeszcze tylko szybka wspinaczka pod Faturką i wspaniały zbieg na dolną stację kolejki na Czantorię. Spoglądam na zegarek i nie wierzę, 2 h 53'. Jednak tak źle ze mną nie jest!

   Wizyta w bufecie i wio, pętla numer dwa czeka. Nabrałem trochę wiatru w żagle, ciekawe na jak długo. Teraz bieg przybrał trochę inny charakter- towarzystwo jest już rozciągnięte na trasie i jest dużo więcej przestrzeni. Zaczynają się pojedynki rodem z westernów- "w samo południe", czy goniący dojdzie zwierzynę, czy uciekający obroni pozycję.

   Mieszamy się tak co chwila z paroma chłopakami, ja ich na podbiegach, oni mnie na zbiegach. I tak do znudzenia. Ale tu nie ma mowy o nudzie. Trzeba niestety być czujnym, zwartym i gotowym cały czas, tyle upadków to dawno nie widziałem, ba sam się wyglebiłem- na szczęście obyło się bez strat.

   Przed podejściem na Małą Czantorię łykam pierwszy żel i odpalam- czuję się jakbym dopiero zaczął zawody i napieram niczym mały samochodzik. wyprzedzam znów paru gości i niedługo melduję się ponownie na Poniwcu. Tu czeka pomidorówka. Na bogów Asgardu, wejść zmęczonym i zmarzniętym do ciepłego pomieszczenia, dostać w łapę kubek ciepłej pomidorowej... polecam każdemu.
Kubek pomidorowej, zaparowane okulary i rozkmina nad sensem życia :D A wszystko to o 5 nad ranem w sobotę.
fot. Jacek Deneka
   Dzięki tej przerwie znów tracę parę pozycji, ale pal to licho. Nawet ostro napierając czuję zimno i po prostu trzeba było chwilę się ogrzać.

   Znów cierpienie na Poniwcu, wejście na Czantorię i droga w dół, z przeskokiem przez Faturkę ku końcowi drugiej pętli. Czuję się całkiem nieźle, zaczynam wierzyć, że może jednak w tym roku uda się ukończyć ten bieg bez nadmiernych dramatów.

   Z uśmiechem na ustach wbijam do Miśków obstawiających punkt na dolnej stacji kolejki na Czantorię, rozpoczyna się ostatnia pętla! Wstaje dzień, robi się jasno. Czuję ulgę, zdecydowanie łatwiej napiera się za dnia. Zwłaszcza po tak trudnej trasie.

   Wspinam się po stoku na Czantorię po raz ostatni, ale niestety nie po raz ostatni na tą górę . W głowie pulsuje myśl o finiszu, będzie źle.

   Tzn. bardziej niż teraz :D Po pierwszym zbiegu uświadamiam sobie, że zaczynają mnie boleć czworogłowe.  Nie jest dobrze, ale patrząc na to z drugiej strony...rok temu bolały już na drugiej pętli :D

   Wyprzedzają mnie zawodnicy z maratonu, w sumie jak się spodziewałem, początek ostatniej pętli. Chłopaki wyglądają o niebo lepiej niż ja, pozazdrościć. Powoli lecz stabilnie napieram do przodu, wiecznie się z kimś wzajemnie wyprzedzamy- fajnie, dramaturgia wyścigu rośnie ;)

    Gdy rozwidniło się na dobre można nawet na chwilę pozwolić sobie na podziwianie widoków, ale tylko na chwilę. Pamiętaj- napieraj albo giń!

Ładnie, prawda?
fot. Magdalena Sedlak
  Lecimy jakiś czas z Krzyśkiem, kolejnym z ludzi poznanych na szlaku. Pod wiatą u wlotu na szlak na Małą Czantorię widzimy postać zawiniętą w folię NRC. Na nasze wołania wystawia tylko dłoń z kciukiem uniesionym do góry. To dobrze, można ze spokojnym sumieniem lecieć dalej.

  Doganiamy kolejnego desperata i w niewielkich odległościach od siebie meldujemy się po raz ostatni w punkcie na Poniwcu. Z przyjemnością biorę znów kubek zupy i po dorzuceniu kawałka ciasta cisnę dalej.

   Trzecie starcie z Poniwcem i atak na szczyt Wielkiej Czantorii już nieźle dają w kość, nie mam już siły porządnie zbiegać. Dogania mnie paru innych zawodników i na podejściu pod Faturką rozgrywa się całkiem ciekawa walka o miejsca- udało mi się odeprzeć ataki.

Faturka po raz trzeci. Wbrew pozorom trwa zacięta rywalizacja :D
fot. Magdalena Sedlak

    Na zbiegu ku dolnej stacji daję już z siebie wszystko, to już nie pora na trzymanie rezerw. Zaraz się rozpadnę ale cisnę, aż jakiś wyprzedzany maratończyk pyta jak to robię. Poddaję się grawitacji, tyle :D

   Pora na coup de grace...finalne podejście pod trasą wyciągu. Cholernie bolesne 1200 metrów, 400 m przewyższenia. Podejście to jest owiane baaaardzo złą sławą, każdy kto startuje w tym biegu przedstawia je jako jeden z najgorszych, o ile nie najgorszy punkt programu.

   Mijając dziewczyny wskazujące mi odpowiedni kierunek i życzące powodzenia wpadam na ścieżkę. Na plecach czuję oddech pogoni- dosyć miejsc już oddałem. Na szczęście podejścia to coś, w czym mogę konkurować z najmocniejszymi. Krok za krokiem, metr za metrem zostawiam za sobą współzawodników i bardzo szczęśliwy wpadam na metę! Czas  10:33:05 i 13 pozycja.

   Na mecie jak zawsze, gratulacje, medal i uśmiechy ekipy organizatorów. Oraz mój własny. Szczerze mówiąc chyba nigdy, w żadnym starcie nie czułem się tak dobrze psychicznie (nie licząc krótkiego kryzysu na Poniwcu podczas pierwszego okrążenia). Ba, uśmiech nie schodził mi niemal z mordki. Na trzeciej pętli potrafiłem żartować z fotografami na temat swojej fotogeniczności- jakby jakakolwiek występowała :D I to chyba najbardziej mnie cieszy na koniec sezonu.

   Właśnie, koniec sezonu. Jestem umiarkowanie zadowolony- przypominając sobie tegoroczne starty:
1. Salamandra Ultra Trail 100- DNF, wykończył mnie żołądek i biegunka,
2. Stumilak- 7 miejsce,
3. Łemkowyna Ultra Trail 100- 9 miejsce,
4. Piekło Czantorii Ultra- 13 miejsce.

   Jeszcze tylko odwiedzić wodza depozytu- pełnego humoru Jędrka ("Od grubasa do ultrasa" na fejsie), tam odbieram najlepszą z najlepszych nagród-  piwo warzone specjalnie na tą okazję, niebo w gębie!

   Teraz chwila odpoczynku i znów do pracy, by przyszły rok był lepszy.

                                                                                            Do zobaczenia na szlakach!
                                                                                                                     Ultraamator


 


 


niedziela, 21 października 2018

Przygoda w bajecznej krainie- Łemkowyna Ultra Trail 100

     
     Beskid Niski fascynował mnie od kiedy o nim usłyszałem- kraina małych wiosek rozsianych pomiędzy górskimi pasmami, zagmatwane losy żyjących tam ludów i bogata spuścizna historyczna tych ziem spowodowała, że musiałem się tam wybrać. Dodatkowym atutem jest dla mnie niewielkie "skomercjalizowanie" tych gór. Można tu odpocząć od Tatr czy bliskich mi Beskidów- Śląskiego i Żywieckiego- pięknych, ale jednak zatłoczonych oraz gwarnych. 

     A skoro odwiedzić Beskid Niski to najlepiej w nim pobiegać. Jeśli pobiegać to w ramach Łemkowyny Ultra Trail ;) 

     Sama impreza organizowana jest z dużym rozmachem i dbałością o szczegóły, spośród kilku dostępnych długości tras wybrałem 100 km- po Stumilaku nie miałem już w tym roku ochoty na ekstremalne przeżycia ;) Jednak nie było to takie proste, Łemko zasłużenie cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem i trzeba było mieć odrobinę szczęścia w losowaniu- tutaj akurat wyjątkowo się udało, umieszczono mnie na liście startowej.

      No, i tu trzeba było w końcu dokładniej spojrzeć w co ja się tak właściwie wpakowałem :D Długość trasy wynosiła 103 km,  przewyższenia +4460/-4660. Bieg, na wszystkich dostępnych dystansach prowadzony jest Głównym Szlakiem Beskidzkim- taka była idea organizatorów i mi osobiście bardzo się to podobało. Setka startowała w Krynicy-Zdroju, natomiast meta zlokalizowana była w Iwoniczu-Zdroju. Czyli z uzdrowiska do uzdrowiska, ścieżka zdrowia proszę Państwa :D Tylko proszę pamiętać o zabraniu skierowania na zabiegi!

       Po profil trasy i więcej detali zapraszam na stronę organizatora ;)



    Sierpniowe rozeznanie fragmentu areny zmagań spowodowało mój wzrost fascynacji tym rejonem- było pięknie. Dodatkowo wyobraźcie sobie, że człowiek leci sobie w sezonie przeszło 30 km szlakiem i spotyka na trasie dosłownie 2 ludzi. Dwóch! Bajka.

     Czas szybko upływał i nadszedł  12 październik, zameldowaliśmy się z moim najlepszym Działem Logistyki w Krynicy, gdzie w Pijalni Głównej odebrałem pakiet startowy.

Pijalnia Główna, źródło: www.krynica.pl

     Zawartość pakietu jest standardowa: numer startowy, trochę makulatury, odrobina kalorii w postaci batonika, bony zniżkowe do sklepu, mapa i pamiątkowy gadżet- metalowy kubek ;)

     Jako, że start zaplanowany był na godzinę 01:00 to miałem dosyć czasu by się trochę postresować, dopingować startującą godzinę wcześniej ekipę z 150 i na kwadrans przed wyznaczoną godziną byłem już skontrolowany w strefie startowej. Wydawało mi się, że byłem już spokojny, ale Ola fachowym okiem doskonale widziała jakim kłębkiem nerwów jestem. Nie wiem, czy kiedykolwiek to opanuję. 

   
Na chwilę przed startem- jeszcze uśmiechnięty, czysty i pachnący. Jeszcze ;)
   Ruszyliśmy gdy tylko wybiła pierwsza w nocy. Początek trasy to asfaltowy podbieg, delikatny i bez stromizn, po chwili jednak przeskakujmy na ścieżkę prowadzącą na Huzary. Tam zaczynają się pierwsze przetasowania, początkowo lecimy w kilku na przedzie, bardzo luźno w niewielkich odległościach od siebie.

   Zbieg z Huzarów jest gładki i przyjemny, szybko melduję się w Mochnaczce Niżnej, przeskakuję przez odrobinę asfaltu i zaczynam podbieg pod Mizarne. Wszystko jest chyba ok, z małym wyjątkiem. Lewa łydka nie daje mi spokoju od półmaratonu z ubiegłego tygodnia- zachciało mi się choroba efektownych finiszy. Nic, ciśniemy. Na podbiegu dołącza do mnie Łukasz, jak się okazało gość z którym będę współpracował prawię połowę trasy. Lubię to randomowe poznawanie ludzi w biegu. Człowiek nigdy nie wie kogo napotka na swojej drodze :D

     Wracając do meritum sprawy- lecąc dalej mijamy Banicę i wspinamy się na przełęcz pod Wnykami,  Łukasz jest szybki, ciekaw jestem jak długo wytrzyma to tempo- sam lekko odpuszczam i zostaję parę kroków z tyłu. Podbiegam do przodu gdy tylko teren lekko się wypłaszcza i razem zbiegamy w kierunku pierwszego punktu kontrolnego w Ropkach. Minęliśmy już sporo zawodników z trasy 150, na punkcie zastajemy ich całe mnóstwo. Nic dziwnego, startowało ich przeszło 400- będziemy ich mijać aż do samego Iwonicza.

   Lekko powyżej 2h, 20km w nogach i póki co jest dobrze, nawet łydka jakby mniej bolała. Asfaltując lecimy ku Hańczowej i dalej ku stromemu podejściu na Kozie Żebro-z gatunku moich ulubionych. Pędzę przed siebie wyprzedzając pokaźne ilości zawodników, jednak nikogo z 100. Elita daleko uciekła, reszta z tyłu. 

   Zbieg w kierunku Regietowa jest równie ciekawy, podoba mi się tutaj mała kamienistość szlaków- można sobie pozwolić na więcej, biegając po "swoich" Beskidach raczej bardziej uważam.

     W Regietowie przeskakujemy obok bazy namiotowej i wspinamy się na Rotundę. Na jej szczycie znajduje się jedno z najbardziej frapujących miejsc jakie miałem okazję odwiedzić- Cmentarz Wojenny nr 51. Powstał on podczas I wojny światowej i pochowani są na nim żołnierze CK armii oraz rosyjscy. Teraz spoczywają w spokoju a wieże cmentarza nadawały miejscu tajemniczości- nawet gdy tylko szybko przemykało się obok niego pośród nocy.

   
Cmentarz na Rotundzie, źródło: www.polskiekrajobrazy.pl

    Z Rotundy ciągnę mocnym zbiegiem ku Ługowi i dalej, przez Popowe Wierchy w kierunku Wołowca. Gdzieś pod drodze rozłączam się z Łukaszem, któremu we znaki daje się mocne tempo. Napieram sam póki mogę. W końcu w Wołowcu czeka drugi punkt odżywczy-  przyznam szczerze, że miałem ogromną chęć na zjedzenie czegoś innego niż żele czy batonik.

    Na szczęście punkt nie zawodzi- pieczone ziemniaki z ogniska, wolontariusze na punkcie- kocham Was :D. Do tego rosołek. Dziecko szczęśliwe, może by tak tu pozostać? :D Niestety nic z tego, uzupełniam tylko zapasy płynów, pozuję do zdjęcia Janowi Nyce i lecę dalej.

   Zimno jak diabli, powoli wstaje dzień. Lecąc ostatnich kilka km bez rękawiczek mocno wymroziłem sobie dłonie- teraz po ich włożeniu zaczyna wracać czucie i wiąże się z tym paskudny ból. Przynajmniej odciąga on moją uwagę od łydki :D

    Luźną grupą wspinamy się w kierunku Bartnego i dalej na Magurę. Wbiegliśmy na teren Magurskiego Parku Narodowego. Widoki o poranku są miejscami tak spektakularne, że banda facetów przystaje w biegu i podziwia. Jeden z tych surrealistycznych momentów, które tak lubię w biegach ultra- niby człowiek jest na zawodach, ściga się z innymi ludźmi, własnymi słabościami i dystansem a zawsze znajduje się czas by po prostu zatrzymać się na chwilę by popatrzeć na piękno otaczającego świata.

     Na Magurze przystaję i zrzucam bluzę- jest już zbyt ciepło, słońce zaczęło dawać się we znaki. Niestety nie tylko słońce utrudniło mi życie, przyszła pora na kryzys. Zwalniam tempa, na 50 km trasy nawet wyprzedza mnie dwóch zawodników- próbuję nawiązać z nimi walkę, ale niestety nie teraz. Kulam się powoli przez zbiegi i podbiegi by po niecałych 8 h drogi zameldować się w punkcie na Przełęczy Hałbowskiej.

  Zajadam się kanapkami i standardowo uzupełniam płyny- czeka mnie teraz przeskok do Chyrowej, ostatniego punktu kontrolnego na trasie. Plusem jest to, że niedługo wpadnę na teren rozpoznany w sierpniu- w znanych okolicznościach przyrody biega mi się łatwiej.

   Po niezbyt stromym podejściu przychodzi czas na przyjemny zbieg do miejscowości Kąty, a następnie wspinaczka w słońcu na Łysą Górę. Idzie mi ona całkiem sprawnie, wyprzedzam znów paru ludzi- chyba odzyskałem trochę sił. GSB na tym odcinku jest dosyć płaski. I zalesiony, a cień dzisiaj jest na wagę złota. Łykam znów żel i prę przed siebie. Nie jestem sam, 150 widocznie też przyśpieszyła. W mojej głowie kiełkuje zgubna myśl...chcę piwa :D Najczęstsze marzenia ultrasa: meta i piwo.

    W Chyrowej czeka kolejny, wspaniale zaopatrzony punkt. Wcinam obfitą porcję makaronu z warzywami i po złapaniu oddechu ruszam dalej. Przyznam szczerze, że już wiele sił mi nie zostało. Truchtem przelatuję płaski fragment i zaczynam podejście po zboczu Chyrowej. Podejście to boli, siły się kończą a i słoneczko przygrzewa. Na szczęście nie trwa ono zbyt długo i już lawiruję między drzewami trawersując zbocza Kamiennej Góry. Tutaj dość mocno uderzam w wystający korzeń- efektem jestem nadłamany paznokieć dużego palca u stopy.

     Nie przeszkadza mi to w szybkim zbiegu w kierunku pustelni św. Jana, gdzie twarze modlących się ludzi nie kryją zdziwienia. Jeszcze tylko kawałek w dół i jestem w Nowej Wsi. Tutaj wspaniałe wolontariuszki czuwają nad bezpiecznym przekroczeniem ruchliwej DK19, za którą czeka najgorszy przeciwnik tego biegu- Cergowa.

Cergowa, źródło: www.beskidzkiewedrowanie.pl


    Góra z gatunku dosyć wrednych, początkowo szlak jest stromy- co mi odpowiada. Szybko jednak lądujemy na wypłaszczeniu, wspinamy się na pierwszy, "fałszywy szczyt" z którego zbiegamy. Dopiero później wspinamy się na właściwy wierzchołek.  Czuję już zapach mety. Oraz piwa :D

    Zbieg z Cergowej jest wredny jak i podejście, najpierw mieszanka zbiegów i podbiegów, potem zbieg o wariackim jak na mój obecny stan nachyleniu i następnie wypłaszczająca się ścieżka ku ostatecznemu asfaltowi. Na ostatnim odcinku zbiegu z Cergowej miejsce miały dwa fakty, które trochę obniżyły moje morale. Pierwszym było wyprzedzenie mnie przez zawodniczkę z setki. W sumie to od startu ( nie licząc wariatów, którzy polecieli na samym początku) wyprzedziło mnie  3 ludzi- niezły wynik.

    Drugi zdarzenie było dużo gorsze. W końcowym etapie zbiegu z Cergowej mijam grupkę panów stojących i popijających PIWO. Moje pragnienie sięgnęło zenitu, izotonik już nie smakował. A tu jeszcze trzeba wytrzymać 4-5 km do mety.

    Dla zabicia pragnienia wymieniam parę zdań z kolejnym gościem z 150, ale nie trwa to długo. Zbiegając do Lubatowej zostawiam go w tyle, asfaltowy odcinek w pełnym słońcu nie zachęca do długiego pozostawania na trasie. Wspinając się na ostatnie podejście co chwila odwracam się w tył wypatrując pogoni- nie zamierzam już oddawać miejsca. Zaciskam zęby i pomimo piekącego bólu w nogach napieram co sił. Wreszcie- osiągam koniec przewyższenia i zaczynam zbieg do Iwonicza.

     W miarę zbliżania się do centrum Iwonicza wzrasta ilość mijanych ludzi i zapytań o to, skąd tak biegniemy. Reakcje są różne, najczęściej niedowierzanie :) Wreszcie w polu mojego widzenia ukazuje się deptak i pijalnia, a wraz z nimi meta :D Mimo zmęczenie wrzucam jeszcze wyższy bieg  i staram się jakoś wyglądać na finiszu. Jestem tak skupiony na zadaniu i taśmach znakujących drogę do mety, że nie zauważam Oli, która cierpliwie na mnie czekała.

Wreszcie na mecie! Pora na ostatni wysiłek- ukłonić się przed wolontariuszką rozdającą medale ;)
źródło: www.nowiny24.pl

     Linię mety przekraczam po 13h50'40". Jak się okazało na 9 pozycji- jestem z tego umiarkowanie zadowolony. Mogło być lepiej ale nie oszukujmy się- jak na moje bieganie pierwsze dziesiątki to bardzo dobre wyniki. Na mecie  pora jeszcze na wspaniały prysznic, zjedzenie czegoś i można napić się wreszcie wymarzonego piwa :)
Zimny Kozel, jakie to było dobre ;)

   Jak mogę podsumować Łemkowynę? Od strony organizacyjnej nie powiem złego słowa- piękna i bardzo dobrze oznakowana trasa, świetnie zaopatrzone punkty żywieniowe, bardzo zaangażowani wolontariusze i klimat dużego wydarzenia. Czy warto- zdecydowanie tak ;)

   Jeśli idzie natomiast o mnie samego...cóż, mogło być lepiej. Niepotrzebnie tak szalałem na finiszu przebiegniętego tydzień wcześniej półmaratonu- czułem go jeszcze w nogach. Poza tym jak zawsze powiem, że czeka mnie jeszcze całe mnóstwo pracy by doszlusować do najlepszych, może kiedyś ;)

   A teraz idę katować się przed Piekłem Czantorii,  do usłyszenia!
 


czwartek, 7 czerwca 2018

Na koniec świata i jeszcze dalej! Stumilak 2018.


   Po raz kolejny powiedziałem sobie "nigdy k*rwa więcej", mantra ostateczna biegacza krążyła w mojej głowie non stop. Tak,  start w Stumilaku zdecydowanie nie należy do imprez które będę wspominał tylko z uśmiechem na twarzy- pomimo świetnej zabawy i ukończenia biegu na dobrej, 7 pozycji to jednak poważnie się zastanowię czy chcę to robić jeszcze raz. Dlaczego? Już śpieszę z wyjaśnieniami ;)

   Na początek standardowo garść faktów i liczb. Stumilak, jak sama nazwa wskazuje rozgrywa się na dystansie 100 mil, pomiędzy Zawoją a Szczyrkiem. Przewyższenie natomiast wynosi 9200 m. Równolegle z głównym biegiem startowali zawodnicy na krótszych dystansach- 50 mil i 100 km. Poniżej możecie zapoznać się z trasą:



  Baza zawodów umieszczona była w Szczyrku, skąd po odprawie przewieziono nas autobusem na start. Już w busie dawały znać o sobie emocje, a hasło "NO STRESS" dominowało we wszystkich rozmowach. Sam byłem o dziwo bardzo spokojny, poszedłem spać i mentalnie mnie nie było ;)

NO STRESS i klima w autobusie- idziemy spać :D

   Godzina "W" wybiła o 16 i stado ruszyło. Początkowo zwartą masą, jak zawsze. Wąski, pnący się pod górę szlak utrudnia ściganie się. Dobrze- przynajmniej ułatwi mi to trzymanie się opracowanego planu. Który tym razem istnieje :D

   Wspinaczka mija dosyć leniwie i po ponad godzinie mijam Cyl Hali Śmietanowej. Rozpoczynam zbieg- jak go określam "grawitacyjny". Daję się po prostu nieść w dół siłom przyrody minimalizując zaangażowanie mięśni. Dzięki temu docieram na Krowiarki po 1h 35'- jestem wypoczęty i nie czuję zmęczenia. Póki co ;) Obowiązkowo uzupełniam do pełna  izo w bidonach- gorąca i duszna aura powoduje, że szybko ubywa ich zawartości. Sprawdzony zostaje mój tracker- organizatorzy nie mają mnie odhaczonego na liście wydanych czarnych skrzynek.

   Szybko zostaję jednak puszczony dalej, rozpoczynam wspinaczkę na Babią Górę. Założyłem sobie tutaj średnią prędkość podejścia 4km/h. Grań wita mnie o dziwo piękną, niemal bezwietrzną pogodą. Ewenement na Babiej.  Przeskakuję przez szczyt, robię pamiątkowego selfika i lecę dalej, ku przełęczy Glinne.

Zbiegając z Babiej. Dziwnie dobry warun na niej panował
fot. Karolina Krawczyk
    Po jakimś czasie zbijamy się we 3 w pociąg i nękani przez szalejącą nad nami burzę pędzimy przed siebie. Czuję tą cudowną biegową euforię, jedyne co mnie niepokoi to pojawiający się co jakiś czas kłujący ból w prawym barku.

   Swoją drogą po raz kolejny naszła mnie refleksja o tym, że bieganie długich dystansy uczy radości z małych rzeczy. Widok trzech kompletnie się nie znających facetów, którzy cieszą się do siebie z powodu padającego deszczu musiał być bezcenny.

   Tak docieramy na przełęcz i odwiedzamy drugi punkt kontrolny. Tam katastrofa! Chcąc poprawić pasek od czołówki szarpię zbyt mocno i "Houston, mamy problem". Poświęcam parę minut na opanowanie sytuacji i lecę dalej- na Pilsko.

   Wspinaczka idzie świetnie, wyprzedzam 5 zawodników na tym krótkim odcinku. Mijam wzniesienie i rozpoczynam przyjemny zbieg przez Trzy Kopce i Grubą Buczynę w kierunku przełęczy Glinka. Lubię być w lesie nocą...wszystko jest bardziej intensywne. Nie mówiąc już o pracy zmysłów podczas biegu, gałęzie, korzenie i kamienie tylko czekają na moment nieuwagi ;)

   Przełęcz Glinka, na tym końcu świata czeka na nas kolejny punkt odżywczy, oznaczony numerem 4. W nogach mam 55 km i czuję się wybornie- niestety nie miało to długo trwać. Odcinek pomiędzy Glinką a Przegibkiem jest jedynym z całej trasy całkowicie mi nie znanym. Profil nie wygląda źle, jedynie Oszust i Rycerzowa wystają trochę ponad ogól- choć i tak daleko im do Babiej czy Pilska.

   Początkowo wszystko idzie rewelacyjnie, napieram z gościem, który okazało się podczas rozmowy mieszka parę km ode mnie. Świat jest mały ;) Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i przychodzi pierwszy kryzys. Wywołuje go Oszust. Nazwa tego szczytu jest diabelnie adekwatna. Strome, podzielone na kilka etapów podejście mocno nie wyczerpuje. Co najlepsze to nie koniec! Po dłuższym wypłaszczeniu przychodzi czas na ostateczny atak. Jakoś podłamało mnie to tak, że odpuszczam i zwalniam. Na szczycie nie jest lepiej, droga w dół jest stroma i nieprzyjemna!. Zbiegając zaliczam upadek i staczam się parę metrów. Szczęściem kończy się na otarciach i poobijanym łokciu.

   To podłamuje mnie ostatecznie, zbieram się i już powoli truchtam w kierunku Rycerzowej, rozmyślając o zasłyszanych plotach na temat hasającego tam miśka. Cóż, co ma być to będzie ;) Krótki moment załamania gdy widzę podejście na Rycerzową, dłuższy moment wspinaczki i bez przygód melduję się na szczycie rozpoczynając zbieg, a raczej już zejście w kierunku Przegibka. W między czasie na dobre już wstaje dzień i pokazuje się słońce, którego bardzo się obawiam

   Po chwili dochodzi mnie jednak inny zawodnik- pociąga mnie on za sobą i razem zbiegamy na przełęcz. Dopiero na punkcie rozpoznaję w nim Roberta, którego próbę pobicia rekordu pokonania GSB obserwowałem w zeszłym roku. Miło było poznać ;)

Dobiegając do Przegibka
fot. Karolina Krawczyk

   Punkt odżywczy ugaszcza nas ciepłym bulionem, coś cudownego. Łykam ochoczo dwa kubki i zbieram się dalej. Robert niestety zmuszony jest odpuścić- problemy żołądkowe uniemożliwiają przyjmowanie jakiegokolwiek pożywienia. Niestety jest to dyscyplina sportu, w której każdy najmniejszy detal potrafi mieć decydujące znaczenie.

Bulionik! Widać już zmęczenie, a tu jeszcze 100 km przede mną
fot. Sebastian Łebek
   Ruszam więc samotnie do Zwardonia, zapowiada się jakieś 27 km samotności. Cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz. Gdy docieram na Wielką Raczę robi się już gorąco, zagryzam mocniej zęby starając się oszczędzać płynów w bidonach. Przed Kikulą na horyzoncie majaczy mi inny zawodnik, jednak nie daję rady go dojść na zbiegu.


   Docieram do punktu w Zwardoniu, 104 km w nogach. Pora na kluczową decyzję- biegnę dalej, czy zostaję i jestem klasyfikowany na dystansie 100 km. Odpowiedź jest oczywista, "show must go on" :D Posilam się pysznościami, przebieram w świeże rzeczy pozostawione w przepaku. Jest nawet miska i woda by umyć nogi, cudowne uczucie :D

   Kolejny raz opuszczam gościnny punkt odżywczy by ruszyć dalej w drogę, tym razem ku Przysłopowi. Z początku dużo asfaltu, co w połączeniu z intensywnie świecącym słońcem oraz stromymi podejściami daje iście morderczą mieszankę. Niestety, nawet po zanurzeniu się w las nie jest lepiej- upał doskwiera. Jednak szybko na niebie pojawiają się bardzo ciemne chmury i ostatnich kilkaset metrów do schroniska na Przysłopie pod Baranią Górą pokonuję w deszczu.

   W schronisku mnóstwo ludzi, Babia Góra i jej okolice są licznie odwiedzane przez turystów. Częstuję się dwoma talerzami pysznej pomidorówki, jak zawsze uczynna obsługa punktu stara się by niczego nie brakowało. Po chwili dreptam na szczyt Baraniej, nie lubię tego szlaku ale cóż, trzeba ;) Następnie melduję się na Magurkach- Wiślańskiej a następnie Radziechowskiej. Kolejnym zaliczonym szczytem jest Ostry, na którym chciało mi się płakać- ostre podejście, po którym czeka nieprzyjemny, kamienisty zbieg.

   Na szczęście nie trwa to zbyt długo i wypadamy na asfalty w Lipowej - Ostre, a tam punkt odżywczy i czekający na mnie najlepszy kibic- Ola ;) Obsługę punktu stanowi gromada wesołych miśków, więc wszystko nagle poprawia mi kiepski po Ostrym nastrój. Szczęścia dopełniają naleśniki i wygazowana cola :D A dużo szczęścia się teraz przyda, czeka atak na Skrzyczne- w nim przeszło 700 m przewyższenia. Ruszam niechętnie, zaraz za ekipą która przybiegła chwilę po mnie na punkt.

   Podejście idzie sprawnie, początkowo wręcz je połykam. Generalnie biegając po górach jestem lepszy pod górę niż w dół. Dzięki temu Skrzyczne mijam po 1h09'- co na niemal 140 km napierania jest dobrym wynikiem. Teraz pora na przyjemniejszy fragment, zbieg ku Malinowskiej Skale, następnie przez Malinów na Salmopol. I tu punkt przed ostatnim dłuższym przeskokiem- 23 km do Bystrej. Znów wsuwam naleśnika i poganiany przez obsadę punktu niechętnie ruszam dalej.

Znów jem :D
fot. Sebastian Łebek

 Zdecydowanie mam już dosyć- a zapada zmrok i czuję, że nadchodząca noc będzie baaaaardzo ciekawa. Początkowo po płaskim terenie, lekkie podejście prowadzi na Kotarz, dalej już w ciemnościach w kierunku Karkoszczonki. Zaczynają się uroki drugiej nocy napierania- halucynacje :D Zaczynam wiedzieć ludzi, których nie ma. Jednak dopóki nie jedzie na mnie Meleks (jak mi się przywidziało podczas pierwszego Przejścia dookoła Kotliny Jeleniogórskiej) to nie będę narzekał- zawsze jakieś urozmaicenie :D

   Z przełęczy trasa wiedzie na Stołów, ileż ja się naprzeklinałem podchodząc pod tą przeklętą górę. W świetle czołówki każdy zakręt był już ostatnim, niestety! Musiałem te 4 km jakoś przetrwać. Mijam zawodnika śpiącego na kamieniu- czuję, że mnie też to może czekać. Łykam ostatni żel z kofeiną i kulam się w dół, by minąć potok Barbara i zacząć podejście w kierunku Szyndzielni.

   Zasypiam już podczas marszu, jestem niestety zmuszony odszukać sobie w lesie miejsce na chwilę drzemki. Kładę się na kamieniu, nastawiam budzik na 15 min i zapadam w sen. Drzemka dużo daje, w całkiem przyzwoitym nastroju ruszam w kierunku górnej stacji kolejki na Szyndzielnię, gdzie przez chwilę poziom mojej irytacji rośnie niesamowicie :D

   Nie widzę ani oznaczeń trasy, ani ścieżki. Nie wiem, czy ich tam nie było, czy to wina mojego stanu. Improwizując i kontrolując co chwila ślad na zegarku udaje mi się w końcu dostać do zielonego szlaku w kierunku Bystrej, której wyczekuję jak zbawienia. Wreszcie! Docieram do cywilizacji jednak jestem już tak słaby, że pomimo świadomości punktu odżywczego za paręset metrów kładę się na przystanku autobusowym i ponownie urządzam sobie 15 min drzemki.

   Wstaję zmarznięty- przed świtem to najzimniejsza pora dnia, w dodatku ciągnie od rzeki. Ubieram kurtkę i truchtam do punktu. Tam częstuję się tylko kawą i żelem na drogę, nie chcę zwlekać i mieć to już za sobą, do mety dzieli mnie nędzne 8 km,  drobny detal przyrównując do całości.

   Podczas podejścia pod Magurę zaczyna się oberwanie chmury, cieszę się z założonej wcześniej kurtki. Z nieba leci dosłownie ściana wody, przez którą naprawdę niewiele widzę. A podejście jest strome, gdyby nie świadomość bliskości mety mógłby tu być kryzys. Wreszcie docieram do końca wspinaczki i zaczynam zbieg, nie zważam już na nic tylko cisnę w kierunku Szczyrku tak mocno, jak to jeszcze możliwe. Mijam zabytkowe sanktuarium Na Górce i już strzała w dół, na centrum. Strzała...chciałbym widzieć z boku te moje próby szybkiego rozkulania się, dosłownie każdy mięsień i staw w nogach płoną  żywym ogniem, a i stopy nie pozostają obojętne.

   Wreszcie, po 37h 31' w drodze melduję swoją obecność na mecie. Wita mnie zmarznięty 3 -osobowy komitet, który chroni się przed potopem jak tylko może ;) Odbieram gratulacje, pamiątkową klamrę do pasa zamiast medalu,  zapewniam że nie jestem głodny- w tym momencie akurat żołądek nie przyjmie już nic. I już jestem wolny, koniec przygody ze Stumilakiem. Jeden minus- zwycięzca tak przykozaczył, że był na mecie ponad 8 h przede mną, pełen szacun dla Gniewomira.

   Muszę przyznać, że dla mnie osobiście samo ukończenie tego biegu jest powodem do ogromnej satysfakcji, wpakowanie się do pierwszej 10 tym bardziej. Epicka przygoda, super ludzie, piękne widoki, ale kurczę...czy chcę jeszcze raz to przeżyć- nie wiem. Po paru dniach wracam już do normalnego funkcjonowania, mięśnie nie bolą, stopy już nie są opuchnięte, odcisk zszedł. Po Stumilaku zaczynam patrzeć na 100 km biegi jak na biegi szybkie- o czymś to świadczy. Choć pewnie i tak będę czatował jak zaczną się zapisy, to cholerstwo uzależnia!

                                                                               Z amatorskim pozdrowieniem
                                                                                                           Ultraamator


 

   

środa, 18 kwietnia 2018

Salamandra Ultra Trail Akt II i ostatni- Jaka piękna katastrofa




 Przyszedł wreszcie ten sądny dzień, pora znów wyruszyć na szlaki  i otworzyć biegowo rok 2018- wybór jak poprzednio padł na Salamandrę Ultra Trail. Swojski klimat, dobrze znane góry i wyzwanie, czyli suma wszystkiego dobrego ;)

   Przyznam, że byłem niespokojny jak diabli gdy jechałem do Goleszowa, w duchu ganiłem siebie za rzucenie się na 100 jako pierwszy start w roku. Niby zimę przepracowałem dosyć mocno jak na moje możliwości czasowe- sporo biegałem i ćwiczyłem na siłowni. Czy to wystarczy na beskidzkie szlaki? Zobaczymy. Pocieszające było to, że gdy tylko zobaczyłem dobrze znany masyw Czantorii mimowolnie wyskoczył mi uśmiech na twarzy. Znaczy przynajmniej morale jest ;)

  Standardowo melduję się w biurze zawodów, obieram pakiet i ogarniam się przed odprawą. Uspakajam nerwy dokonując zakupu w salamandrowym sklepiku :) Miłym akcentem przed startem był występ grupy Inferis Teatr Ognia- pozwolił on przez chwilę skupić się na czym innym.

   Zegar jednak nieubłaganie tykał i w końcu wybiła godzina "W"- 22:00. Sfora ruszyła, ruszyłem i ja. Chwila goleszowskiego asfaltu i już jesteśmy na leśnej ścieżce, nie ma nas zbyt dużo co skutkuje rozciągnięciem się stawki już na samym początku.

Poszli!
źródło: https://medium.com/@AdventureGlobe/ultra-salamandra-18-ultra-po-drugiej-stronie-lustra-93685360a40


   Na górze Tuł mam już przed sobą tylko jednego faceta, w oddali za mną majaczy samotna czołówka. No ładnie- samotność długodystansowca od samego startu :D

   Przyjemny zbieg do Lesznej Górnej, udaje mi się wyprzedzić gościa przede mną. Wszystko fajnie, czuję tylko ucisk  i promieniujące nieprzyjemne uczucie w żołądku. Myślę sobie, że przejdzie- może to jeszcze przedstartowe nerwy trzymają.

   Pora znów w górę, pohasać trochę między płotami na polsko- czeskiej granicy, wyprzedza mnie szczupły blondas z którym gadałem na parkingu. Jak ludzie to robią?! Przy nim nawet moje 63kg wygląda jak "Pudzian".

   Pora zaatakować Ostry, najpierw mocne podejście a potem ten psychopatyczny zbieg, cóż..raz się żyje :D Ostrożnie kulam się na dół i już jestem na płaskim, lecę w kierunku punktu kontrolnego.


Zbieg z Ostrego- przyznam, że w ciemności wyglądał lepiej ;)

    Gdy na pierwszym punkcie kontrolnym usłyszałem, że jestem trzeci nie wierzyłem swoim uszom. Owszem, naciskałem mocno- ale czułem się wręcz doskonale, zero zmęczenia, byłem w ogniu. Tylko ten przeklęty żołądek. Przypominające o sobie co jakiś czas bardzo złe uczucie nie napawało optymizmem.

   Na podejściu pod Małą Czantorię postanawiam zwolnić, jeszcze mnóstwo drogi mnie czeka a nie sztuką jest spalić się na starcie. Pozwalam się wyprzedzić zawodnikowi, który dochodzi mnie  chwilę wcześniej na punkcie.

   Dalej przeskok na Wielką Czantorię, tam znów w dół na Soszów i dalej ku Małemu Stożkowi. Odpieram na tym odcinku ataki, staram się jednak trzymać założonego tempa. Mijam punkt odżywczy z wodą, uzupełniam zapasy w bidonach i kulam się ku podejściu na Wielki Stożek. 

   Podejście mija dosyć szybko i po chwili w świetle czołówki okazuje się sylwetka, która niejedną osobę przyprawiła chyba o zawał w nocy. Plastikowa krowa Milki jest jednak nieszkodliwa ;)
 
   Tu zaczyna się etap trasy, który podczas rozpoznania najbardziej mi się podobał. Nie ukrywam, że po odpoczynku od Małej Czantorii chciałem tutaj nacisnąć. Coś się jednak zepsuło, na żołądku czuję co raz większy ciężar. Tuż przed Kiczorami dochodzi mnie trójka biegaczy, przepuszczam ich. Parę kroków dalej potykam się upadam.


Kiczory- początek agonii
źródło: http://www.beskidslaski.pl

   Oceniam straty- nic wielkiego, lekko poobijane kolano i delikatne otarcia na rękach. Korzystając z postoju postanawiam udać się w krzaki- może oddanie naturze tego, co do niej należy pomoże.

   Po chwili wracam na szlak, czuję się lepiej. Na jakiś czas przynajmniej. Starając się nadrobić stracony czas naciskam jak mogę na zbiegu na Kubalonkę, jednak problemy znów dają o sobie znać. Ponownie jestem zmuszony zrobić przerwę.

   Przełęcz jest zupełnie opustoszała, w przeciwieństwie do pełnego turystów dnia teraz nie ma żywego ducha. Przeskakuję przez drogę 941 i ruszam na fragment lekkiego podejścia, nie podoba mi się fakt przebywania niemal non stop samotnie.

   Lekko pod górkę zielonym szlakiem, potem żółtym i w dół na wyczekiwany punkt odżywczy w Kozińcach. Tam łykam dwa kubki zupy pomidorowej- przyjemne rozgrzewa wnętrze i liczę na to, że może ona uspokoi żołądek. Niestety nie mam racji, ból oraz konieczność przerw na wizyty w krzakach nie ustępują. Wyprzedza mnie kolejny zawodnik, przyjmuję to bez przejęcia- zaczynam się godzić z myślą, że tym razem niestety walczę nie o miejsce- raczej o to, by dokulać się do mety.

   Zbiegam czarnym szlakiem nad zaporę, chłodno tutaj od wody. Ale nie na długo, zaczyna się trudne, mające 8 km podejście na Gawlas. Choć mam siłę na bieg to maszeruję- to chyba boli mnie najbardziej. Mijam skocznię narciarską w Malince i pnę się dalej ku górze.

   Pomimo ładnych widoków i pięknego przedświtu moje morale siada. Nie pomaga nawet podśpiewywanie pod nosem "Always look on the bright side of life". Pnę się dalej ku górze, napotykam turystów, którzy pogubili szlak. Wymieniamy pozdrowienia i zanurzam się w las, będący ostatnią częścią podejścia.

    Ponownie robię przerwę, w między czasie dochodzi mnie kolejna grupka biegaczy- muszę wyglądać bardzo źle skoro od razu pytają czy wszystko w porządku. Niestety nie jest w porządku. Kolejna wizyta w krzakach i na Gawlasie podejmuję decyzję- pierwszy raz trzeba się poddać. Mam dopiero 48 km trasy za sobą a co chwila muszę się zatrzymywać, nie mówiąc o bólu. To koniec.

   Melduję się telefonicznie sędzinie- ustalamy punkt spotkania na Salmopolu i zaczynam schodzić z trasy. Życzę powodzenia wszystkim mijanym, choć muszę przyznać jestem wściekły. Nawigowany przez telefon schodzę w dół i podziwiam wschodzący dzień. Niezła patelnia się zapowiada.

   W aucie służącym do zbierania ofiar biegu spotykam ku mojemu zaskoczeniu nikogo innego tylko Wojtka Probsta- mastero skręcił kostkę na zbiegu i nie chce ryzykować jej całkowitego uszkodzenia na początku sezonu. Oby jak najszybciej wrócił do zdrowia ;)

   Kończę swoją przygodę z Salamandrą 2018, trudno powiedzieć żebym był zadowolony- nie tak wyobrażałem sobie pierwszy start w tym roku. Ochłonąłem już trochę, sportowa złość minęła i biorę się za przygotowania do prawdziwej masakry- Stumilak czeka!
 

 
  

niedziela, 1 kwietnia 2018

Salamandra Ultra Trail Akt I- Rozpoznanie przeciwnika

   Nieubłaganie nadeszła wiosna...przynajmniej kalendarzowa. Związany z tym jest początek mojego "sezonu startowego" jak to szumnie można nazwać, a skoro zaczynamy sezon to musi być Beskidzka 160 :)

   W tym roku zdecydowałem się nie bawić w półśrodki i rzuciłem się na dystans 100 km- czy słusznie? To się okaże :D Jako, że z  miesięcznym wyprzedzeniem  zarezerwowałem dwa dni urlopu to postanowiłem je wykorzystać na rozeznanie trasy. Pierwszego dnia chciałem zrobić ok 60 km i dotrzeć na Skrzyczne, tam spędzić noc w schronisku i nazajutrz dokończyć dzieła. Co z tego wyszło? Zobaczmy.

    Zameldowałem się w Goleszowie 28 marca po 8 rano i bezzwłocznie ruszyłem w trasę. Początek znany mi z ubiegłego roku- najpierw pnący się pod górę asfalt, przechodzący po chwili w leśną ścieżkę- czarny szlak z Goleszowa na Wielką Czantorię. Zwłaszcza leśny, zbiegowy fragment mi się podoba.

   Następnie asfaltem pod górę, znów w teren wspinając się na Tuł i przecinam zbocze docierając do wyłożonego płytami betonowymi (o ile mnie pamięć nie myli) zbiegu. Bardzo miłego zbiegu, na którym można zdrowo podgonić.

   W Lesznej Górnej znów zaczynamy podbieg. Uroki górskiego biegania ;) Niezbyt intensywny, stromy dopiero pod sam koniec wspinaczki na Wróżną. Tam znów przyjemny fragment szlaku, między innymi ścieżka pomiędzy płotami na granicy- polskim i czeskim. Dalej zdobywamy Ostry...a tam pamiętny chyba dla każdego fragment- stromy zbieg na przestrzał przez las ;) 
Z górki na pazurki...po mieszance śniegu, lodu i błota :D
   Po wariackim zbiegu przychodzi czas na atak na Małą Czantorię, z której radośnie zbiegam w kierunku dobrze znanego, wielokrotnie przeklinanego podczas Piekła Czantorii Poniwca i dalej wspinam się na większą z sióstr.

   Tam kulam się w dół, ale ostrożnie- pod warstwą śniegu czają się luźne, zdradliwe kamienie. Przyśpieszam gdy czerwony szlak się wypłaszcza, mijam Soszów i wspinam się na Wielki Stożek, podejście jest krótkie, ale dosyć intensywne.

   Za to na Stożku zaczyna się mój zdecydowanie ulubiony fragment trasy- zbieg czerwonym szlakiem na Kubalonkę. Udaje mi się tu mocno podgonić, nogi same niosą przed siebie ;) Tam znów całkiem fajny przeskok szlakami żółtym (dosyć mocno zawalonym powalonymi drzewami) i czarnym i ląduję w Wiśle.

   A tam...zaczyna się chyba najgorszy fragment trasy- 8 km wspinaczki na Gawlas. Nawet późniejsze Skrzyczne nie dało mi tak w kość. Co prawda szlak jest szeroki i wygodny, ale 8 km niemal non stop pod górę robi swoje.

   Z Gawlasu widać Skrzyczne, niestety tutaj trzeba obrócić się do niego plecami i pomykać w kierunku Magurki Wiślańskiej- jest nieprzyjemnie. O ile szlak znam i lubię to panujące warunki: mokry śnieg i mocny boczny wiatr utrudniają życie. Pod koniec, przed samą Magurką Radziechowską klnę już na czym świat stoi. Na szczęście graniowy odcinek nie jest długi, jakieś 3,5 km męczarni w tym wietrze i uciekam w dół- zielonym szlakiem ku Lipowej.

   Szlak prowadzący w dół nie jest zły, trochę fragmentów by pocisnać, trochę kamieniska, ot taki beskidzki standard. Wypadam na fragment asfaltu i pogoniony przez psy, które wybiegły z jednej z posesji docieram pod ostatni punkt programu na dzisiaj: Skrzyczne.

   Skrzyczne było już dla mnie męczarnią, jest zimno, wieje wiatr, panda śnieg, ponad 50 km w nogach. Ale w ciągu godziny wdrapuje się pod szczyt i docieram do schroniska. Reszta jutro- teraz jeść i spać ;)

   Po kiepsko przespanej nocy budzą mnie odgłosy wiatru uderzającego o budynek. Wstaję,  wyglądam za okno- nie jest dobrze :D Na tarasie schroniska leżą poprzewracane ławki, zdecydowanie nie jest dobrze.

Warun na Skrzycznym 

   Po krótkim wahaniu postanawiam jednak ruszyć dalej zgodnie z planem, w kierunku Malinowskiej Skały. Walcząc z czołowym wiatrem i śniegiem posuwam się do przodu- ten fragment trasy znam jako przyjemny i sprzyjający szybkiemu napieraniu, jednak nie w tych warunkach. Z grani uciekam czerwonym szlakiem, ku Przełęczy Salmopolskiej. Trasa jest niemal w całości pokryta śniegiem i lodem, które kończą się dopiero jakieś 500 m od przełęczy.

   Z Salmopola trasa początkowo wiedzie żółtym szlakiem, w kierunku Smrekowca- kolejny fragment do polajkowania- przyjemna mieszanka lekkich podbiegów i zbiegów przeprowadza mnie w deszczu przez Trzy Kopce, w kierunku Orłowej- tam czeka ostatnie podejście na tym fragmencie i już lecimy w dół do Ustronia. Zielonym szlakiem pomyka się całkiem przyjemnie, jednak jest kilka fragmentów lodu, na którym trzeba uważać. Poza tym jest to kolejne miejsce do podgonienia. Jedna uwaga- przy odbiciu w dół za Orłową można pokręcić ścieżki i łatwo dać się ponieść w dół nie tam, gdzie trzeba. Myślę jednak, że organizatorzy do tego nie dopuszczą ;)

   Wybiegam w Ustroniu Polanie, dalej pada. Tak szczerze mówiąc już mi się nie chce- patrzę na Czantorię, myślę o podejściu na nią. I o tym jak wspaniale będzie przy tej pogodzie w kamieniołomie. Postanawiam spasować, za chwilę jedzie pociąg i zabierze mnie do auta w Goleszowie.

   W sumie sprawdziłem 84 km trasy- są miejsca by wypluć płuca, są miejsca do szybkiego napierania, przyjemne zbiegi czy momenty by zatrzymać się i popatrzeć. Wiem jedno, zapowiada się doskonała zabawa. Byle przez najbliższe dwa tygodnie będzie dużo słońca ;)