niedziela, 30 maja 2021

Karma wraca, czyli Łemkowyna Ultra-Trail 2021

 


   Ciężko zacząć od czegoś mądrego po takiej przerwie, więc powiem coś oczywistego- cholernie się cieszyłem z powrotu do startów. Półtorej roku bez sportowej rywalizacji wywołane ogólnoświatowym bałaganem nie służyło mi w najmniejszym stopniu. Zamknięto wentyl bezpieczeństwa, a zmartwień tylko przez ten czas przybyło. 

   Byłem tak ucieszony, że nawet poważna awaria Fordkampfwagena nie zepsuła mi humoru- w końcu jechałem w Beskid Niski, jechałem na Łemko. Ostatnio gościłem w tych stronach przed rokiem, a na samej trasie Łemkowyny w 2018 roku. Biegłem wtedy 100km, tym razem startuję w najdłuższym, 150km dystansie. Fantazja poniosła, a co :D

   Nietypowa, wiosenna edycja zawodów była edycją przeniesioną z jesieni 2020 roku, kiedy to 2 fala Covidu pokrzyżowała wszystkim plany. Muszę przyznać, że błota Beskidu Niskiego w majowej, świeżej zieleni urzekły mnie jeszcze bardziej niż jesienna szata tego miejsca. Wiosna jak dla mnie strzał w  10. Ale przejdźmy do faktów, za bardzo się na wstępie rozpisuję. 

   Noc z 14 na 15 maja, godzina pierwsza. Zaczyna się :D Dostaję od Oli kopniaka na szczęście w cztery litery i ustawiam się w strefie startu- ruszamy co 30 sekund po 4 zawodników. Jest to jeden z wielu podjętych przez organizatorów środków bezpieczeństwa. I chwała im za to. Oprócz funkcji antycovidowej ma to dla mnie jeszcze jeden plus- jak imć Zagłoba fanem tłoku nie jestem.

Zwarty i gotowy, maskujący uśmiechem napięcie przed startem ;)
fot. Aleksandra Trzaskowska



   Linia startu, ostatnie sekundy odliczania. Myśli tłoczące się w głowie. Dam radę? Jeśli tak to w jakim stylu? Celem dla mnie jest przebycie 150km czerwonego szlaku z Krynicy-Zdrój do Komańczy w czasie poniżej 20h. Miejsce w pierwszej 10 mile widziane, ale przed startem w żadnym wypadku nie brałem tego za pewnik. Na liście startowej było sporo mocnych nazwisk, gdzie ja tam z tą amatorszczyzną :)

  Godzina 01:04:30, "moja" czwórka wypada z linii startu, truchtamy przez park na zboczach....Góry Parkowej. Po chwili zaczynają się pierwsze przetasowania, a linia czołówek wspina się na Huzary. Jestem spięty, jak zawsze na początku biegu. A tym bardziej przy nocnym starcie. Jakoś trudniej mam przestawić się na cieszenie tym wszystkim gdy startujemy nocą. 

   Wrzucam na luz przed Mochnaczką Niżną, gdy przychodzi przeprawiać się przez pierwszy tej nocy ciek wodny o małym znaczeniu strategicznym. Hop hop po desce nad wodą i buty zostaną jeszcze troszkę dłużej suche. 

   Słowo klucz, troszkę dłużej. Po ostatnich, obfitych opadach deszczu jest naprawdę mokro. Jak się później okaże ładnych kilkanaście razy będę brodził przez rzeczki oraz potoki,  o kałużach i połaciach błota nawet nie wspomnę. 

   Mochnaczka zostaje za plecami, zaczyna się podejście na Mizarne. Przechodzę na chwilę do marszu, nie chcę się wypalić już na samym początku- ledwie 8 km za nami
Na podejściu za Mochnaczką- w tle dawna cerkiew
pw. św. Michała Archanioła
fot. Karolina Krawczyk

   Pędząc dalej meldujemy się w Banicy a następnie przez przełęcz pod Wnykami kulamy się ku Ropkom i pierwszemu punktowi kontrolnemu. Tam, na 20 kilometrze czeka papu :) Przed punktem zgodnie z instrukcjami organizatorów- maska na mordkę i dezynfekcja rąk. Szybko pobrać potrzebne rzeczy, uzupełnić płyny i wio dalej, do strefy konsumpcji. Nie zatrzymuję się na długo, urok pierwszego PK- dużo ludzi i sił pod dostatkiem, szkoda tracić czasu.

   Wybiegam szykując się psychicznie na Kozie Żebro,  obok Cergowej chyba najmocniejsze podejście w czasie tej trasy. O dziwo aż się cieszę na myśl o nim- wiem, że ostre podejścia to mój atut, mam zamiar go wykorzystać :D

   Biegnąc w kierunku Hańczowej formujemy się w czwórkę, napieram  i czuję, że tego mi brakowało. Doładowany pozytywnymi emocjami wskakuję na ścieżkę prowadzącą ku Koziemu, wyciągam w biegu kije...i szok, zacięły się, chwilę muszę się z nimi szarpać by je rozłożyć. 

   No tak, dawno nie używane, a sprawdzić przed startem się nie chciało, szkolny błąd- pierwszy z paru popełnionych przeze mnie  w trakcie tych zawodów.

   Chwila szarpaniny i już rozłożone, mocno pracując wysuwam się na czoło naszej grupki. Metodycznie połykam kolejne metry podejścia, wiem że na ostrym zbiegu troszkę stracę. 

  Gdy kończyłem podejście na Kozie Żebro zaczęła się magiczna pora, ciemność nocy ustępuje pierwszym promieniom słońca przebijającym się przed liście. W tym momencie jestem już bardzo szczęśliwym żuczkiem, uwielbiam ten moment.

   Niesiony nowymi siłami przeskakuję przez szczyt i rozpoczynam zbieg na Regietów- początkowo spokojnie na ostrym, technicznym fragmencie przechodząc do  wariackiego pędu gdy teren odrobinę się wyrównuje. Ekipa za mną się zbliżyła, jednak za chwilkę kolejne podejście- na Rotundę.

    Tam, na szczycie wita mnie skąpany w mieszance ostatniej mgły i pierwszych promieni słońca cmentarz z czasów pierwszej wojny światowej- naprawdę magiczne i nastrajające do zadumy miejsce.

   Niestety nie ma na to czasu, zaczyna się fantastyczny zbieg w kierunku miejscowości Zdynia, to moment, który zapamiętam jako chyba najlepszy w całym biegu.

Perfekcyjny poranek
fot. Karolina Krawczyk

   Tutaj czeka na zawodników pierwszy punkt supportu- ze względu na ograniczony zakres punktów odżywczych orgowie pozwolili na  wsparcie własne zawodników w wyznaczonych strefach. Ola będzie czekała na mnie na następnym, nie tracąc czasu pędzę dalej niesiony dopingiem.

   Przyznam się, zaczynałem wietrzyć podstęp ze strony organizmu, 35km po górach zrobione w 4h a ja dalej czuję się jak młody bóg. Andrzeju, to je*nie- tyle że znienacka.

   Nie zwalniając tempa połykam kawałek podejścia na Popowe Wierchy i przyjemnym fragmentem szlaku truchtam w kierunku Wołowca, tu już tylko parę kilometrów dzieli mnie od drugiego punktu kontrolnego w Bartnem. Mimo to sięgam po batonik- zaczynam być głodny. 

   Na punkcie procedura przećwiczona już w Ropkach- maska, dezynfekcja, częstujesz się, robisz miejsce następnym. Dużo ich bezpośrednio za mną nie było, ale  zasada to zasada. Chwilę po mnie pojawia się dwóch wariatów z  setki, startowali godzinę po nas- szacun :D 

   Szybko posilam się pomidorówką z ryżem, poprawiam żelem i ruszam. Oczekuje mnie Magurski Park Narodowy. Miejsce gdzie 3 lata temu strasznie cierpiałem,  straciłem dużo sił i chęci do walki- tym razem musi być lepiej.

   Bojowo nastawiony wypadam z punktu. Po drodze daję znać Oli, że na punkcie supportu w Kątach będę szybciej niż rozpiska mówi. Taplam się w wodzie i błocie,  następnie tańczę taniec 1/3 dystansu by finalnie rozpocząć atak na Magurę. 

   Podejście nie jest zbyt strome, ale trwa troszeczkę- dlatego robię je spokojnie. Pod koniec widzę przed sobą siedzącego na skraju ścieżki zawodnika- jak się okazuje problemy żołądkowe. Ratuję go chusteczkami nawilżanymi, doskonale pamiętam co przeżywałem na Ultrakotlinie. Z jeszcze jednym zawodnikiem upewniamy się, że wszystko ok i lecimy dalej- jak się później okaże z Robertem będziemy współpracowali przez długi czas.

   Mijamy Magurę i biegniemy pofalowanym terenem w kierunku Świerzowej, a potem lekkim zbiegiem w kierunku Kolanina. Póki co samopoczucie rewelacyjne, zaczynam czuć lekki głód ale jakoś tym razem postanawiam czekać do z jedzeniem do punktu- najbliższy PK na przełęczy Hałbowskiej.

   Jak się okazuje był to błąd, za Kolaninem trochę osłabłem, na szczęście nie na tyle by działy się dramaty. Zjadam batonika i już na przyduszonych obrotach docieram na  Hałbowską. Swoją drogą jest tu zlokalizowana kolejna pamiątka bolesnej historii tych ziem- mogiła 1250 osób zamordowanych przez Niemców w 1942 roku.

Mogiła na Hałbowskiej
źródło: https://eksploratorzy.com.pl/


   Niestety popełniam kolejny błąd- najpoważniejszy ze wszystkich. Mając w świadomości spotkanie z supportem za jakieś 6km nie uzupełniam zapasu płynów. Chwytam tylko mieszankę słodyczy, żelek i paluszków- pochłaniam je w mgnieniu oka i atakuję podejście na Kamień. 

   Nie otrząsnąłem się jeszcze z małego kryzysu na ostatnich kilometrach więc biegnę spokojnie, by spokojnie wrócić do siebie.

   Początek ostrego zbiegu w dół z Kamienia oznacza kolejne spowolnienie- na szczęście nie trwa to długo i razem z wspomnianym już Robertem(jeżeli czytasz- pozdrawiam, świetnie się razem napierało!) i jeszcze jednym zawodnikiem pędzimy już do miejscowości Kąty. Za chwilę zobaczę się z Olą, uzupełnię płyny, przebiorę skarpety na suche(oj tak tak tak <3) i popędzę dalej.

   Pierwszy z naszej trójki wpadam na support, rozglądam się...Hondy nie widać. Robię karę kroków wzdłuż zaparkowanych samochodów, ludzie pokazują mi gdzie mam biec- ja jednak szukam Najlepszego Supportu. Nie widzę!

  Nerwowo spoglądam na telefon, nic. Dzwonię- brak zasięgu. CHOLERA! Co się stało? Do głowy przychodzą mi 3 opcje:
  1. podałem jej złe koordynaty,
  2. stało się coś na drodze,
  3. odpisała mi, że będzie wcześniej a potem zasnęła.
   KUFA, KUFA, KUFA...w mojej głowie kłębią się różne wizje- nic, i tak nie mam zasięgu- oceniam zapasy i postanawiam biec dalej. Tylko płyny trzeba będzie oszczędzać, wstaje ciepły dzień a do Chyrowej i następnego PK 10 kilometrów. Niby niedużo, ale sporo z tego po odsłoniętym terenie pod górę.

Kąty- miejsce tragikomedii
źródło: https://pl.wikipedia.org/


   Widząc moją nietęgą minę support innego zawodnika ratuje mnie wodą. Karma jednak wraca :) Chciałbym im serdecznie podziękować- nie zapamiętałem niestety zawodnika, którego wspierali. Tylko to, że mieli samochód na blachach z Dolnego Śląska. JESTEŚCIE WIELCY, a tak, pokrzyczę- tym razem w podziękowaniu :)

   Niesiony nową energią wspinam się w kierunku Łysej Góry, ciągle jednak w głowie rozkminiam co się stało, że Ola nie dotarła. Autentycznie się o nią martwię. Po około 20 minutach od kiedy opuściłem Kąty przychodzi sms- jest na punkcie. Schodzi ze mnie ciśnienie, nieważne z jakich przyczyn nie dotarła na czas- wszystko jest ok. Jedzie do Lubatowej, następnego supportu.

   Spadek napięcia trochę mnie osłabił- tempo spada i spokojnie dokulałem się do Chyrowej. Tam chwila oddechu, wspaniali wolontariusze ogarniają mnie. Zajadam makaron, poprawiam mieszanką ultrasa- jak ochrzciłem kubek słodyczy z słonymi paluszkami. Rozglądam się, biorę wdech i nie pozostaje nic innego niż cisnąć dalej. 

   Przeszło 80km w nogach, 70 do zrobienia. Lekko demotywujące :) Ale robię swoje, mijam piękną cerkiew i obserwowany przez spore stadko łaciatych, niekoniecznie zadowolonych Krasul wspinam się po zboczach Chyrowej. Po chwili dołącza do mnie wspomniany już Robert.

   Dalej nie kręcę zbyt mocno, przeszło 8 min/km. Słabo wręcz. Onieśmiela mnie trochę oczekująca Cergowa, oj mam z tą górą rachunki do wyrównania! Gdy jednak wybiegamy przy pustelni św. Jana z Dukli hamulce puszczają, swobodnie puszczam się w dół ciesząc się zbiegiem. Ze złych wieści- kopytka, zwłaszcza mięśnie czworogłowe ud zaczynają  doskwierać. 

   Pilotowani przez wolontariusza przeskakujemy przez ruchliwą DK19 i rozpoczynamy wejście na tą zdradliwą górę. Górę, która (idąc czerwonym szlakiem od Nowej Wsi) ze 4 razy daje człowiekowi nadzieję, że to już szczyt. A tu niespodzianka, napieraj dalej. W moim rankingu nielubianych szczytów zajmuje miejsce zaraz za Oszustem w Beskidzie Żywieckim.

   Zrobiło się ciepło, słoneczko świeci, ścieżka pnie się pod górę a ja klnę na czym świat stoi. Łykam żel i ze sportową złością pokonuję ostatnie metry podejścia. Pora na równie ciekawe zbieg :D Trwa on trochę, zbijamy się we 3 z Robertem i jeszcze jednym zawodnikiem, następnie zgodnie ciśniemy do Lubatowej. Tam czeka na nas support. 

   Wpadamy do miejscowości, wypatruję Oli- widzi mnie. Miło jest zobaczyć jej uśmiechniętą twarz, poza tym ma ze sobą żarcie, izotonik (dużo teraz piję- ciepło jest a nie chcę się odwodnić), no i SUCHE buty i skarpety. To straszne jak w tym momencie ułożyły się dla mnie priorytety :D

   Ogarniam się, przebieram i cisnę dalej- do Iwonicza Zdrój. Po drodze tańczę taniec 2/3 dystansu- tak, to już 100km przygody za nami! Czas- 13h. Szanse na złamanie 20 zachowane. 

   W Iwoniczu czekają  dwa miłe akcenty- niedaleko punktu kontrolnego trafiam na Piotra Hercoga, którego doping motywuje podwójnie. Dodatkowo trasa 150 wiedzie przez metę dystansu 100km, gdzie zgromadzona publiczność daje dodatkowego boosta. Pora napierać :D

   Z odnowionymi pokładami sił wracam do gry-  przeskakuję do Rymanowa Zdroju, gdzie kolejne tłumy kuracjuszy entuzjastycznie dopingują. Ile wigoru budzi się w tych starszych panach, niesamowite ;)

   Za Rymanowem szlak praktycznie pustoszeje. Zrobiło się ciepło- zakładam czapkę na głowę bo czeka teraz nasłoneczniony fragment. Miłą niespodzianką jest dla mnie punkt kibiców zorganizowany przez klub Finisz Rymanów- schodzenie u nich rozgrzanej głowy zimną wodą wspominam bardzo dobrze- dzięki!
 
Wesoła i pomocna ekipa klubu Finisz Rymanów
fot. Karolina Krawczyk

    Dalej kulamy się we dwóch- udało mi się na chwilę dogonić jednego z towarzyszy niedoli, odliczam już nieliczne kilometry do Studenckiej Bazy Namiotowej Wisłoczek. Tam kolejny support, Ola już czeka. 

  Pomaga mi w lekkim przepaku, łykam też Panadol- niestety ból w czworogłowych robi się zbyt dokuczliwy. Mam pełną świadomość, że nie jest to najlepsza rzecz. Tłumienie bólu spowoduje tylko poważniejsze straty później- jednak w obecnej sytuacji godzę się z tym.

   Szybko ruszam w dalszą drogę, asfaltując piękną doliną zaczynam wyprzedzać zawodników z 70. Budujące uczucie. A to podbudowanie się przyda- czeka mnie teraz podejście przez Puławy Górne na Skibce.

  Wyciągam kije i mocno pracując lecę do przodu, mijam coraz większe ilości ludzi z 70. Dobrze. Odwiedzam PK w Puławach i ruszam na odcinek, po którym wiele sobie obiecuję.

  Rok temu gdy byłem w Niskim pomimo zmęczenia bardzo dobrze napierało mi się w tym rejonie. Tak jest  i tym razem. Szybko i nawet z uśmiechem na pyszczku pokonuję podejście na Skibce, składam kije i odpalam. 

   Panadol już działa, ból w mięśniach zelżał. Umożliwia mi to ponowne cieszenie się szlakiem. Schodzę z tempem biegu poniżej 6 min/km, co może nie jest rewelacją ale po takim kilometrażu mnie satysfakcjonuje. 

   Mijam coraz większe ilości ludzi, w rejonie Wilczych Bud (świetni kibice!) udaje mi się wyprzedzić nawet dwóch zawodników z mojej trasy. Ogień! 

   Wypadam z lasu w rejonie Tokarni i widzę przed sobą w oddali Roberta, który uciekł mi już dłuższy czas temu. Gonimy. Niestety w zapale na chwilę wypadam z trasy i lecę nie tą ścieżką. Powrót kosztuje  kilka cennych minut. 

  Niezrażony napieram dalej, wkręcił mi się dobry humor i żartuję sobie z wyprzedzanymi ludźmi. Na pytanie o sekret lepszej prezencji ludzi z 150 niż 70 odpowiadam krótko:

                                                       "Lata praktyki w kontroli bólu" :)

   Tak w sumie to chyba coś w tym jest. Na późniejszych etapach to już bardziej walka ze sobą, swoimi słabościami niż z innymi zawodnikami.

   Rozkminiając życiowe filozofie wpadam na ostatni już punkt kontrolny w Przybyszowie. Nakręcony powrotem dobrego samopoczucia i końcowymi kilometrami uzupełniam tylko płyny i lecę gdzie chcę... a raczej tam, gdzie czerwony szlak prowadzi.

   Do mety zostało mi jakieś 14 kilometrów, Roberta chwilowo ani śladu ale wiem, że daleko nie uciekł. Pierwotny instynkt myśliwego się włączył :D Wymijając coraz więcej ludzi przeskakuję przez Spaloną Górę i napieram w stronę ostatniego wzniesienia- Wahalowski Wierch czeka. 


Wahalowski Wierch- teraz to już "tylko" z górki
źródło: http://footsteps.cba.pl/beskid-niski-wahalowski-wierch-666-m-npm/

   Maszerując wypadam na charakterystyczny, rozległy  szczyt. Zbieram siły na finalny zbieg. Zgromadzona na miejscu ekipa energicznie kibicuje, co zawsze dodaje dużo mocy.  Spoglądam na swoje czworogłowe, robię dwa głębokie wdechy i raz kozie śmierć- lecimy. 

      Powoli zaczynam czuć jakbym tracił kontrolę na swoimi kopytami, zagryzam wargi niemal do krwi   i cisnę w dół ile mogę. Zbieg do Komańczy ciągnie mi się masakrycznie. Razem z gościem z 70 klniemy na czym świat stoi przeskakując przez kolejne, ostatnie już kałuże i błota. Dobrze, że żadne dziecko mnie wtedy nie słyszało- miałbym wyrzuty sumienia. 

   Spoglądam na zegarek niecałe 149km, 18h49min. Już blisko! Zbieram się w sobie na ostatni wysiłek i przyśpieszam. Niemal płaczę z bólu na zbiegu. Wreszcie! Pośród drzew prześwituje klasztor i Leśna Willa. Za chwilę będę na płaskim!

   Wypadam z lasu i kierowany przez wolontariusza zmierzam ku mecie. Zostało mi około kilometra. W głowie jak zawsze zaczynają się kotłować myśli o właśnie przemierzonej drodze, było bosko.

   Wracam na ziemię, odwracam się za siebie- nikogo. Spokojnie już biegnąc skręcam obok kościoła w Komańczy, widzę czekającą Olę i wpadam na upragnioną metę. Jak zawsze wyczekiwany w moment- w glorii i chwale wbiec na metę, by chwilę później zmienić się w kuleczkę bólu.

   Łapię oddech i po chwili zwalam się na ziemie, pozycja leżąca jest obecnie bardzo przyjemna ;) Słyszę, że wbiegłem na metę jak 5 z mojego dystansu- co cieszy jak diabli. Tym bardziej czas- 19h05min. Prawie godzina zapasu od założonego limitu.

Nie ruszać, dać umrzeć.
fot. Aleksandra Trzaskowska


   Gdy tak sobie umieram otoczony troskliwą opieką Oli, podchodzi Robert. Wymieniamy uścisk dłoni dziękując sobie za współpracę oraz rywalizację na trasie. Nie udało mi się go dogonić, był na mecie chwilę wcześniej. Przypomina mi jednak o starcie- różnica w godzinie wyruszenia może wpłynąć na końcowe wyniki.

  I faktycznie, po przeliczeniu czasów zostaję sklasyfikowany na 4 pozycji spośród 211 startujących. Co najciekawsze- na 150km trasie wyprzedzam Roberta o 19 sekund! 

   To nie koniec, 2 miejsce przypadło ex aequo Rafałowi Kotowi i Łukaszowi Kubasikowi. Bieg cudów normalnie. Zwycięzca- Grzegorz Ziejewski pokonał ten wspaniały fragment GSB w 17h33min. Gratulacje i ogromny szacunek.

   Czy było warto? Zdecydowanie tak. Znaleźć się znów na szlaku pośród tych wszystkich wariatów, pięknej przyrody i poczuć nutę rywalizacji- coś wspaniałego. A medal z tego biegu będzie wśród tych bardziej eksponowanych ;)

Taka mała rzecz, a cieszy ;)

   Wiosenny Beskid Niski okazał się być cudowny, polecam odwiedzić każdemu, komu góry w duszy grają.

                                                                                                  Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                       Ultraamator