sobota, 30 listopada 2019

Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie- Czyli Piekło Czantorii 2019

   Znów przyszedł listopad. W moim biegowym życiu z tym miesiącem nierozłącznie łączy się upodlenie, walka o każdy krok i ciężkie kryzysy- słowem pora na Piekło Czantorii!

   Czwarty rok z rzędu popełniam ten sam życiowy błąd startując tutaj. Tym razem jest jednak odrobinę inaczej, moje trzecie podejście do dystansu ultra upłynie pod znakiem zmian na trasie. Wymuszone one zostały punktacją ITRA- chcąc utrzymać dotychczasową wycenę biegu organizatorzy po przeprowadzonych  konsultacjach społecznych postanowili...dołożyć dystansu i przewyższeń :)

   Skutkiem tego zamieszania trasa tegorocznego Przepierona składa się z trzech pętli po 23 km i finałowego, liczącego 1,4 km podejścia. Podejścia, które samo w sobie może być areną osobnych zawodów. Sumarycznie ponad 71 km i 5800 m przewyższeń. Szczegóły u orgów:


   Przyznam szczerze, że gdy w dzień startu opuszczałem podziemia swojego zakładu pracy byłem zestresowany jak diabli. Podświadomie niemalże bałem się tych stromych, kamienistych zbiegów i wymagających podejść. Luz przyszedł dopiero na linii startu- gdy dostałem kopniaka na szczęście od najlepszego Pionu Logistyki i nie było już odwrotu. Chciałem przede  wszystkim ukończyć ten bieg, myśląc o tym by zrobić to w pierwszej dziesiątce. 

    Finalnie wybiła 21:00, pomyleńcy ruszyli na spotkanie kręgów Piekła, niczym w Boskiej Komedii.

Poszli!
fot.: Andrzej Szczot
    Na początku zachęcający, krótki fragment zbiegu by stanąć twarzą w twarz z Czantorią. Dobrze znaną ścieżką wiodącą skrajem stoku wspinamy się do góry, nie trwa to jednak długo i wpadamy w las. 

Świetliki na stoku :)
fot.:UltraLovers
    Tam po chwili czeka nas pierwszy zbieg- zaczyna się weryfikacja. Niestety ostatnimi czasy zaniedbałem ćwiczenia na tego typu stromych, kamienistych zbiegach. Skutkiem tego są moje dwa upadki gdy chcę utrzymać tempo grupy ucieczkowej. Powodują one zapalenie lampki ostrzegawczej w głowie i większą ostrożność w takim terenie.

   Wybiegamy znów na podejście, tym razem krótka wspinaczka na Kończyn. Po niej  kolejny, mocny, kamienisty zbieg. Stawka szybko się rozciąga, chyba będzie szybko. Nie dziwię się- warunki są wręcz wymarzone. Kilka stopni powyżej zera, doskonała widoczność oraz sucho jak na listopadowy Beskid. 

   Wariacki zbieg, przeskoczyć strumień, kawałek asfaltu i znów w las. Motywacji tutaj dodaje obecność kamery śledzącej nasze poczynania.  Czeka teraz na mnie mocne podejście, takie jakie lubię. Pracuję mocno, gdyż kawałek przede mną widzę  światła czołówek. Trzeba gonić! 

   Sprzyja mi to, że najbliższy zbieg jest z gatunku lubianych- niezbyt stromy i szeroki. 

   Piekło nie było by piekłem, gdyby natychmiast po zbiegu nie zabrakło...podbiegu. Żółty szlak prowadzi w kierunku Małej Czantorii. Nie jest nam jednak dane stanąć tak szybko na jej szczycie. W połowie podejścia odbijamy i zbiegamy w dół, na nowy fragment trasy. 

   Światła lampek rozcinają ciemność, ja ochłonąłem z pierwszego szoku po starcie. Zaczynam się dobrze bawić. Tym bardziej, że nowość na trasie przypadła mi do gustu. Kończy się on podejściem zielonym szlakiem z Podlesia na Małą Czantorię. Teraz już tylko skulać się na dolną stację wyciągu.

    Poniwiec, dolna stacja. Synonim błogiego spokoju, chwili oddechu i poczucia bezpieczeństwa. Tym razem nie goszczę długo w bufecie. Uzupełniam izotonik w flaskach, biorę kawałek czekolady i lecę dalej- zmierzyć się z tą paskudną ścianą Poniwca.

Myśl przewodnia podczas zabijania czasu w biegu- żarcie w bufecie :D
fot.: IdeaPhotography

   Światła górnej stacji kolejki migoczą w oddali, a te 900 m podejścia po stoku narciarskim niesamowicie się ciągnie. Chyba jeden z najtrudniejszych momentów dla psychiki w tych zawodach.

   Na szczęście za rogiem czeka już Wielka Czantoria...a tam zbieg, którego druga część jest moim arcywrogiem tutaj. Kurczę, sam nie wiem dlaczego zapisuję się na ten bieg- ciężko mi wskazać lubiane momenty, nienawidzonych natomiast jest całe mnóstwo. Biegowy syndrom sztokholmski w pełnej okazałości. 

   Kulam się więc w dół odczuwając przy tym niepokoje- dziwnie mało jest nas na trasie. Pytanie- wiąże się to z moją wysoką, czy niską pozycją :D Jakoś pogubiłem rachubę. Nic, ciśniemy. jeszcze tylko Faturka i już zbiegam ku Polanie. Pierwsza pętla z czasem 3h 9min. Dobrze!

   Czas wstąpić głębiej w odmęty potępienia, najpierw jednak wizyta u wesołej ekipy obsługującej bufet na Polanie. Trzeba coś zjeść, bo na samych żelach daleko nie zajadę. Oceniam straty- oprócz potłuczonej na pierwszym zbiegu kości ogonowej jest chyba ok.

   Początek drugiej pętli upływa mi pod znakiem samotności długodystansowca. Tylko gdzieś w oddali migają światła czołówek. Sytuację zmienia wyczekiwany gość- odwiedza mnie Pan Kryzys. Słabnę i zaczynam walczyć o każdy kolejny przebiegnięty krok. Dalekie z początku okrążenia światełka zaczynają się zbliżać.

   Zaczynam myśleć po rosyjsku (przeklinać przede wszystkim), nie jest dobrze :D Zaciskam zęby zaczynając podejście na Małą Czantorię. Na końcu spadam jednak o pozycję- niestety to dopiero początek.

   Gdy drugi raz wpadam na Poniwiec nie przypominam już siebie sprzed paru godzin. Łykam spokojnie dwa kubki pomidorowej. Chwila oddechu. Mam wręcz ochotę ułożyć się pod ścianą, położyć obok siebie kartkę:

 "W razie pożaru wynieść" 

   Następnie zasnąć. Tracąc kilka kolejnych pozycji wyruszam by zmierzyć się z tym diabelskim podejściem. Dobra wiadomość jest taka, że połowa biegu za mną. Zła- dopiero połowa. Po bolesnym zbiegu z Czantorii zaczynam odżywać na Faturce. Nogi szybciej pracują, mocniej wybijam się na kijach. Wraca ogień!

    W momencie gdy kończę pętlę zegar wskazuje 7h 22min. W sumie to zgodnie z planem- sporo mnie to jednak kosztowało. A bardzo mocno już spadłem w klasyfikacji. Nawet nie pytałem o miejsce- opanowałem myśli o poddaniu się  i nie chcę ponownie łapać doła.

    Początek trzeciego okrążenia upływa zawsze pod znakiem mieszanych uczuć- tak blisko, a tak daleko ;) Trzeci zbieg z Kończyna i znów upadek. Oj pora już najwyższa by dotrzeć na metę. O dziwo, podejście na Małą Czantorię wchodzi dobrze, 13 minut- podczas gdy oznakowanie szlaku mówi o 40. Gorzej, gdy kulam się w dół. Potężny ból na zbiegu do Poniwca nie wróży nic dobrego.

   Znów częstuję się zupą i rzucam się wściekły na podejście- na szczycie wydaję z siebie triumfalny okrzyk godny pierwszych ludzi. Nagle słyszę:

"Brawo!"

   Świadkiem upustu moich emocji był schowany w krzakach fotograf :D

Ostatnie kroki na Poniwcu
fot.: Magdalena Sedlak
    Gdy wkulałem się na Wielką Czantorię wiedziałem już, że meta jest moja. Zbiegając wymijam monstrualnie wymęczonego zawodnika- jak ja go rozumiem. Upewniam się tylko, że wszystko jest  ok i lecę dalej, byle jak najszybciej zakończyć te męki!

    Wyprzedzamy się co chwila z jednym z zawodników- on mnie z górki, ja pod pod górkę. Nie spodziewałem się takiej fajnej rywalizacji na samym końcu tej mordęgi. Gdy razem, noga noga wpadamy na ostatni zbieg  ku Polanie mój towarzysz mi odskakuje- nie przejmuję się jednak tym zbyt mocno. Na zbiegach jestem już bardzo słaby, wszystko mnie boli. Na podejściach turbina  mimo wszystko ciągle działa :D

    Bez trudu wyprzedzam Artura- jeśli czytasz- dzięki za świetne emocje pod koniec biegu! Wchodzę w tryb zombiaka- oczy w ziemię i rytmicznie lewa, prawa, lewa, prawa. Podejście pod kolejką jest naprawdę wredne. Stopniowo się wyostrza, co tylko potęguje poczucie oddalenia od mety. W dodatku warunki na nim powodują, że w czasie większych opadów osoby bez kijów są zmuszone korzystać ze wszystkich czterech swoich kończyn.

   Wreszcie, wypadam na polankę- do mety zostało mi jakieś 200 metrów. Mobilizuję wszystkie siły w sobie i dopingowany przez obecnych pokonuję ostatnie metry biegiem. Meta, ale ulga!

Medal i graba z Ojcem Dyrektorem, warto było :D
fot.: Andrzej Szczot
    Po 12h 22 min melduję się na końcu zmagań, zajęte miejsce 15. Specjalnie dumny nie jestem, ale z pokorą przyjmuję odebrane tu lanie. Sam pierwszy przyznam, że troszeczkę się ostatnimi czasy zapuściłem- począwszy od odpuszczenia treningów w górach po przybranie 1,5 kg. 

   Piekło było moim ostatnim startem w tym roku. Pora na chwilę luzu i bierzemy się do pracy, trzeba naprawić to, co zepsułem. Na koniec pozwolę sobie na małe podsumowanie tegorocznych startów:

- Ultra Hańcza (63km)- 4 miejsce,
- Mistrzostwa Katowic w biegach górskich (12km)- 1 miejsce,
- Chudy Wawrzyniec (80km)- 25 miejsce,
- Ultra Kotlina (137km)- 5 miejsce,
- Piekło Czantorii (71km)- 15 miejsce.

   To by było na tyle- do usłyszenia w 2020 roku :)

                                                                                      Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                         Ultraaamator