piątek, 1 października 2021

Na cztery kopyta- czyli Baran Trail Race 60


 


   Patrzę w ciemność- mroczna pustka oczekuje by zaoferować mi ostatnią biegową przygodę w  tym roku, wcześnie w tym roku kończę starty. W przyszłym sobie odbiję ;)

   Jeszcze chwila i wyruszę na trasę Baran Trail Race. Zdecydowałem się na dystans 60 kilometrów, wręcz sprinterski jak na moje upodobania. Co z tego wyjdzie- zobaczymy. Trasa wiedzie z Węgierskiej Górki na Baranią Górę, następnie powrót i pętla w drugą stronę na Halę Lipowską. Szczegóły na stronie orgów:

                                                     http://baranrace.pl/trasa-btr-60km/

   Stoję tak więc sobie na linii startu, słucham ostatnich informacji  i patrzę w ciemność przed sobą. W głowie jak zawsze kumulują się najróżniejsze myśli. Od samopoczucia i trasy po usunięcie kolejnej awarii samochodu. Nawet lekko się trzęsę- efekt zimna i przedstartowych nerwów. Z tego się chyba nie wyleczę. 

Ciemność czeka :D

   Wreszcie wybija 5, ruszamy! Wpadamy na czerwony szlak prowadzący na Baranią Górę. To fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego. Jeden z chłopaków leci do przodu nie oglądając się za resztą. Zastanawiam się jak zawsze w takich sytuacjach- kozak, czy nieświadomy. Obstawiam  to pierwsze :)

   Jak ostatnio na Bucie szybko wskakuję do czołówki, jednak tym razem czuję niepokój. Urlopowe lenistwo nie dawało mi spokoju- niby biegałem, ale z mniejszym natężeniem. Nawet dieta poszła w kąt. Otuchy dodawało ostatnie zwycięstwo,  dodatkowym napędem była aura- idealna do napierania. Poniżej 10 stopni i lekki deszcz. Bajka!

   Czerwony szlak wije się delikatnie, ale nieustannie pod górę. Podoba mi się to. Większą część podbiegu napieram biegnąc, przerwy na marsz robię tylko w najbardziej stromych fragmentach. Dodatkową motywacją była obecność zawodnika zaraz za moimi plecami- akurat podbiegi są moją mocną stroną i tu czuję się pewnie. Jeśli ktoś trzyma moje tempo to jest dobry. Gorzej na zbiegach, a wiadomo gdzie wygrywa się biegi górskie :D 

   Mając świadomość mocnego gieroja za plecami i chcąc wyrobić się w zakładanym czasie dotarcia na Baranią Górę napieram ile fabryka dała. Krótkie biegi ultra mają coś, za czym niezbyt przepadam- ogień od samego początku do końca. Nie ma czasu na oszczędzanie się i kalkulacje.

   Większość ataku na Baranią za mną, wypadam w rejon Glinnego- tutaj teren robi się bardziej płaski, co oznacza jeszcze większy ogień! Przyśpieszam i spoglądam na zegarek,  trochę ponad 6 km za mną. Jeszcze jakieś drugie tyle do Baraniej. Czas- 45 minut. Powinienem wyrobić w założonym limicie poniżej 1,5 h. 

  Teraz lekka wspinaczka na Magurki Radziechowską i Wiślańską, następnie azymut Barania. Nie obracam się za sobie, podświadomie wyczuwam pogoń bardzo blisko za plecami. W pierwszych promieniach pochmurnego dnia daję z siebie wszystko. 

   Mimo to zrobiło się całkiem chłodno, opuszczam podwinięte wcześniej rękawy koszulki. Wreszcie, pośród szarówki wyłania się szczyt. Mijam fotografa, patrzę na zegarek- 1h 28 min. Pierwsze zadanie wykonane.

   Przeskakuję teraz na czarny szlak w kierunku Fajkówki. Nie znam go,  jednak analiza mapy i profilu nie napawają mnie optymizmem. Może być mocno, kamieniście i mokro w dół. Nic, lecimy. 

   Rzeczywistość okazuje się przyjemniejsza, nie ma tragedii. Mimo to spadam o jedno oczko- wg. moich rachunków na trzecią pozycję. To teraz już koniec żartów, mam apetyt na podium!

Na zbiegu z Baraniej Góry
fot. Paweł Motyka


   Lecąc w dół i podziwiając nowy szlak docieram do Fajkówki- mijam pierwszy PK, szkoda czasu by się zatrzymywać. Przeskakuję na zielony szlak, przed powrotem do Węgierskiej Górki czeka mnie tylko jedno podejście- w rejonie Czerwieńskiej Grapy. Za nią fragment asfaltowego zbiegu, na którym można się wyluzować i poddać grawitacji.

   Szybki powrót na czerwony szlak, trzeba minąć budowę najlepszej drogi- S1 <3. Za nią już tylko parę kroków, postraszenie grzybiarzy i po 2h 40 min melduję się w PK. Pod halą sportową w Węgierskiej Górce uzupełniam wodę w flasku, porywam dwa ciastka i lecę dalej. 

  Ponownie towarzyszem wspinaczki będzie GSB- tym razem na Rysiankę. Ponownie jakieś 13 km podbiegu. Nawet mnie to cieszy. 

   Wypadam z Węgierskiej Górki i po chwili konsternacja- ślad gps ze strony organizatora mówi prosto, za szlakiem. Taśmy znakujące trasę- w lewo. Chwila wahania i lecę za taśmami. Spoglądam jeszcze na mapę- w sumie logiczne. Lecąc bokiem ominie się ruchliwą drogę, na której chyba nawet prowadzone są jakieś roboty.

   Napieram przez chwilę niepewnie, jednak pojawiające się taśmy znakujące trasę upewniają mnie, że jestem we właściwym miejscu. I faktycznie, po chwili znów jestem na czerwonym szlaku, pora cisnąć w górę!

   Po początkowym napieraniu biegiem przechodzę jednak do marszu, jestem już troszkę wypompowany. Atakuję tak na przemian maszerując i biegnąc i docieram do PK na 36 kilometrze. Tutaj czeka mnie małe zdziwienie- pytają się mnie, czy jestem pierwszy. Według moich jakże skomplikowanych wyliczeń trzeci, ale kto wie co się działo :D Lekko podbudowany cisnę dalej.

   Tym bardziej, że teren sprzyja- wykorzystuję długie wypłaszczenie by podgonić przed podejściem na Romankę. Nie trwa do jednak długo, trzeba wreszcie zaatakować pod górę. 

   Napieram spokojnym tempem, około 10 min/km i podziwiam pochmurny krajobraz. Swojego czasu miałem niskie mniemanie o  Beskidzie Śląskim i Żywieckim- błąd. Są piękne miejsca, trzeba tylko ruszyć troszkę dalej od zapełnionych szlaków wypchanych kolejkami orazi budkami z pamiątkami. 

   Po drodze korzystam z łańcucha- prawdziwa rzadkość w Beskidach. Uwielbiam ten fragment GSB, prowadzący granicą rezerwatu Romanka i dalej, ku Rysiance. Niestety nie ma dużo czasu się zachwycać, jest robota do zrobienia. Po chwilowym oddechu na ostrzejszym fragmencie podejścia przychodzi pora znów napierać. We mgle, deszczu oraz chmurach <3

   Mijając grupki turystów wypadam w końcu na ostatnie podejście na Rysiankę, tu znów przechodzę do marszu. Przyznam, że jestem już zdrowo zmęczony. Wariackie tempo, przyzwyczajony jestem do odrobinę spokojniejszych biegów ;)

   Na Rysiance żegnam się z gościnnym czerwonym szlakiem i przeskakuję na żółty- już za chwilę będę wcinał zupę na Lipowskiej. Czekam na nią. Troszeczkę się rozgrzeję, poza tym to głodny jestem.

   Przeskoczenie do schroniska na Lipowskiej zajmuje mi parę minut- to zaledwie kilometr od Rysianki. Tu czekają uczynne dziewczyny obsługujące PK i...Lisek <3. Nie marnuję jednak czasu na odwiedzenie tej cudownej mordki- polecam zajrzeć do schroniska. O ile jeszcze tam jest, wieki nie wchodziłem do środka- zwykle po prostu przebiegałem obok.

Schronisko na Hali Lipowskiej
źródło: www.lipowska.com.pl

   W czasie, gdy zajadam zupę na punkt wpada kolejny zawodnik- widząc mnie z zupą nie traci czasu i leci dalej. Ma siły. Kurde, trzeba gonić! Szybko kończę się posilać i pędzę dalej. 

   Mija 45 kilometrów, 5 godzin na trasie. Dziwnie myśleć, że jeszcze tylko 15 i meta :D Ale dobrze, dwugłowe już zaczynają dawać mi się we znaki. Niestety moja pogoń nie daje widocznych efektów- lecę w kierunku Boraczej sam, mijając tylko niewielkie grupki turystów.

   Nie poddaję się jednak i daję z siebie wszystko. Cieszę się, że nastąpiła we mnie swoista przemiana i już nie odpuszczam, tylko walczę ile mogę. Wreszcie docierając w rejon schroniska na Hali Boraczej widzę w oddali sylwetkę walczącą z podejściem na Prusów. 

   Machina zagłady uruchamia się ponownie i z odnowionymi siłami atakuję podejście. Niestety na próżno. Uciekający jest silniejszy ode mnie. Trzeba gonić, może podwinie mu się noga.

   Niebieski szlak przyjemnie wije się grzbietem, jednak daleko mi obecnie do sielankowego nastoju. Wypatruję mojego uciekiniera, niestety ciągle bez efektu. Równocześnie tęsknym okiem spoglądam na przyczajone w dole zabudowania- oznaczają one bliskość mety. To już ten etap gdzie trwa walka, zarówno z samym sobą, innymi zawodnikami i szlakiem. Rozpoczynając zbieg w kierunku Żabnicy odwracam się za siebie- na szczęście czysto!

   Szlak prowadzi w dół dosyć stromo, uważam na kamienistej z początku ścieżce. Jak zawsze pod koniec trasy włącza się mi się zwiększona uwaga by czegoś nie narobić. Wreszcie wypadam na asfalt. 

Kciuk w górę...dobra mina do złej gry ;)
fot. Mariusz Matuszek

  Asfalt, który ciągnie mi się niemiłosiernie. Spoglądam na zegarek- 56 kilometrów. Już niedługo. Ponownie obracam się za siebie. Pustka mnie uspokaja. Wypadam w Węgierskiej Górce, jeszcze tylko przeskok pod mostem i już jestem na bulwarach nad Sołą.

   Szukam wzrokiem sali sportowej, pod nią czeka na mnie meta. Jest! Ostatni rzut oka w tył i pora zebrać siły na finisz. Wpadam na skromnie obsadzoną metę- nic dziwnego, pogoda średnia do kibicowania ;) Odbieram gratulacje od Orgów i ciekawy detal- opaska zamiast medalu, coś innego ;)

   Ukończyłem bieg  z czasem 6:26:45 jako czwarty zawodnik, niby super- ale lekkie uczucie niedosytu gdzieś się przewijało. Równocześnie czuję podziw dla zwycięzcy- Bartosza Misiaka, który zdominował imprezę. Straciłem do niego 68 minut. 

   Z przyjemnością wciągam bezalkoholowego browarka, zjadam posiłek i z westchnieniem uznaję sezon startowy za zamknięty...

   Tego samego dnia, coś koło 16. Siedzimy z Olą i Szwagierką oglądając "Stawkę większą niż życie" (gdy odrzucić całą ideologiczną otoczkę i historyczne przekłamania zacny serial :D), dzwoni telefon. Odbieram:

   - Cześć, tu Michał. Organizator Baran Trail Race. Jesteś może w Węgierskiej Górce?
   - Hej, niestety nie. A co się stało?
   - Dzwonię, bo za chwilę dekoracja a wskoczyłeś na 3 miejsce...

   Takie telefony to rozumiem :D Niestety nie było czasu by dotrzeć, ale satysfakcja jest. Ogólnie pod kątem biegowym z tego roku jestem cholernie zadowolony, podsumowując:

    1. Goniacka. Mistrzostwa Polski w biegach górskich w stylu anglosaskim- 38 miejsce
    (falstart jak diabli :D)

    2. Łemkowyna Ultra Trail 150- 4 miejsce

    3. Beskidy Ultra Trail 75- 1 miejsce

    4. Baran Trail Race 60- 3 miejsce.

   Przyznam, że motywuje mnie to działania :D Pora zastanowić się nad przyszłorocznymi startami i ogarnąć trochę życie, a jest co ogarniać. Więc trzymajcie się ciepło ;)


                                                                                                         Do zobaczenia na szlaku!

                                                                                                                               Ultraamator