środa, 22 listopada 2017

Piekielne kręgi i potępione dusze...czyli dantejskie sceny Piekła Czantorii

 
   "Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie"*

   Jesienna edycja Beskidzkiej 160 na Raty nosząca nazwę Piekło Czantorii często określana jest jako najtrudniejszy bieg górski w Polsce. Rok temu gdy przetruchtałem sobie dystans półmaratonu nie byłem pewien co do powyższego określenia. Dlatego też w tym roku przyszedł czas by przekonać się co do tego faktu i zamknąć tegoroczny sezon startowy z przytupem, słowem machnąć sobie ten bieg na dystansie ultra.

   Piekło rozgrywane jest na pętli zlokalizowanej na zboczach Wielkiej Czantorii oraz towarzyszących jej szczytów w Beskidzie Śląskim. Pętla ta  liczy niecałe 21 km, a jej profil możecie podziwiać poniżej:

Profil trasy z nachyleniami
źródło: https://beskidzka160.pl/pieklo-czantorii/trasa/
   Dystans ultra pokonuje 3 takie pętle, a bonusem na koniec każdego biegu (półmaratonu, maratonu i ultra) jest końcowa wspinaczka ku mecie po diabelnie stromej ścieżce pod wyciągiem na tą przeklętą górę.

   Tyle teorii...zanurzmy się teraz w odmęty szaleństwa ;)

   Zameldowałem się w Ustroniu po 21, standardowo odebrałem pakiet startowy, ogarnąłem się czekałem na odprawę. Miłym akcentem były podpisy na pamiątkowej koszulce- umieszczane przez każdego startującego.

Pamiątkowa koszulka- ciekawe ile z tych osób przeklinało pomysł o starcie  :D
     Odprawa szybka  i konkretna- trasa trudna, limity czasowe napięte a warunki parszywe. Nic tylko biec :D Fakt faktem, 63km i 5600m przewyższenia samo w sobie nie jest łatwe. Po drodze mgła, deszcz, śnieg, długie podejścia i psychopatyczne zbiegi.

Odprawa...jakoś dziwnie wszyscy skupieni byli ;)
źródło: https://www.facebook.com/pg/Beskidzka160NaRaty

    Godzina W wybiła o północy w nocy z piątku 17 na sobotę 18 listopada. Minąwszy bramę startową wykorzystujemy fragment zbiegu by nabrać pędu przed pierwszym z serii podejść. Czerwonym szlakiem wdrapujemy się w kierunku górnej stacji wyciągu na Czantorię. Wykorzystuję swoje nastawienie podejściowe i wyprzedzam sporo osób. Po około 700 metrach wspinaczki odbijamy ze szlaku i zagłębiamy się w las. Tutaj nachylenie maleje, ale dalej jest pod górę. Nawet nie próbuję podbiegać- póki co to nie ma sensu, wiem że tutaj akurat spowoduje szybsze zajechanie się.

   Jak to na Piekle gdy kończy się podejście to musi rozpocząć się zbieg! Nie ma chwili by odpocząć na płaskim terenie, od razu mocno z górki. Nierówna, pełna błota, kamieni i liści ścieżka daje przedsmak wszystkiego co nas oczekuje. Cisnę w pełni skupienia dosyć mocno, daje to efekty i tylko paru osobników mnie wyprzedza.

   Po zbiegu pojawia się cóż innego jak nie podbieg :D Nowy fragment trasy powstał by ograniczyć ilość asfaltowania- zrobił do doskonale. Zamiast równej nawierzchni wspinamy się po mocnym podejściu, przeskakujemy polankę i zbiegamy...dla mnie to próba nerwów, jest stromo, mokro, pełno błota i kamieni. Na dokładkę jest taka mgła, że w ciemnościach nie widzę gdzie lądują moje stopy.

"Z cichego świata w światy wiecznie drżące
W nową dziedzinę, nieśmiertelnie ciemną."*

   Tak więc jest noc, ciemny las, mgła jak diabli i w paru hasamy sobie radośnie w dół, raz po raz przeklinając tylko gdy ktoś wpadnie na jakąś przeszkodę. Wybiegamy z lasu, kawałek otwartego terenu i lądujemy nad strumieniem. Oczekuje tutaj ekipa filmowa- w sumie dobrze, przynajmniej przeprawa po kamieniach jest doskonale oświetlona :D 


   Nie dane jest nam jednak wytchnąć, zaczynamy wspinaczkę po zboczu Gronika, tylko po to, żeby za chwilę zbiec i ponownie rozpocząć podejście- tym razem po zboczu Małej Czantorii. Tam niespodzianka- znów zbiegamy :D To zdecydowanie jedna z najbardziej charakterystycznych cech tego biegu, góra i dół występują naprzemiennie bez przerwy- dosłownie fragmentu po płaskim człowiek nie uświadczy.


   Póki co czuję się wybornie, jestem nakręcony na wynik. Ekipa do której się wpasowałem wydaje się być na dobrym poziomie. Lekko uciekają mi na zbiegach, za to pod górę bez problemu ich dochodzę. 


   Jeszcze tylko właściwa wspinaczka na Małą Czantorię i mamy rzut beretem do dolnej stacji kolejki Poniwca i zlokalizowanego tam punktu żywieniowego. Tam czeka dobre żarcie, napoje i uśmiechnięci wolontariusze. Jak zawsze się powtarzam- uśmiechnięty wolontariusz podnosi morale jak mało co ;) Dzięki wszystkim za tą robotę, jesteście wielcy!


   Łykam na szybko- kubek izo, jakiś kawałek kiełbasy, coś słodkiego i wio! Czeka teraz podejście na Poniwiec. Widoczność taka, że oprócz trasy na zegarku nie ma innego sensownego punktu odniesienia niż "w górę" :D

   Na grani delikatnie mówiąc lekka odmiana klimatu w stosunku do tego co było niżej. Śnieg i lód zmieszane z błotem. Napieranie robi się trudniejsze. Trzeba jeszcze intensywniej wyszukiwać ścieżki z dobrą przyczepnością. Jakby to było takie łatwe do tej pory :D

  Mimo wszystko w dobrych humorach podbiegamy na szczyt Czantorii i puszczamy się umiarkowanym pędem w dół, ku Przełęczy Beskidek. Nie docieramy tam jednak, gdyż po chwili odbijamy w lewo, lekko podbiegamy i znów w dół ;) To chyba najgorszy zbieg dla mnie na tej trasie. Co prawda jeszcze nie na pierwszym okrążeniu, ale później będzie mnie tu bolało.

Wieża widokowa na szczycie Czantorii
źródło: https://www.globtroter.pl
   Na dolę kilka metrów na odsapnięcie, parę kroków po utwardzonym podłożu i znów pod górę. Tym razem podejście pod wyciąg Faturka- chyba najgorsze na całej trasie. Nawet finałowa Golgota jakoś mi tak nie dopiekła. Może dlatego, że była tylko raz :D


   Wyprzedzamy paru innych chłopaków, zastana  na punkcie kontrolnym ekipa informuje nas o naszych lokatach- końcówka drugiej dziesiątki. Dobrze jest :D Pozostaje nam zbieg, początkowo stromy, potem jednak wypłaszczający się i umożliwiający fajne napieranie. Dzięki temu szybko jesteśmy na końcu pierwszej pętli. Tam meldunek u pani sędziny oraz chwila wytchnienia na punkcie żywieniowym.


   Nic co dobre niestety nie trwa jednak długo. Pora ruszać na kolejny krąg naszego piekła- tyle szczęścia, że są 3. Ojj gdyby jak Dantemu przyszło nam zwiedzać ich 9 to marnie byśmy wyglądali. Decyduję się samotnie ruszyć dalej. Wspinam się po raz drugi po zboczu Czantorii, nie napieram jednak zbyt mocno- choć czuję się dobrze to jednak ubytek sił jest zauważalny. Jestem sam, jak to na ultra, w oddali majaczą tylko czołówki reszty ekipy, która pozostała dłużej na punkcie.

"W życia wędrówce, na połowie czasu,
Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi,
W głębi ciemnego znalazłem się lasu."*

   Nie trwa to jednak długo, wataha dochodzi mnie, część nawet wyprzedza- luzik, jeszcze daleeeeeeko do mety a na tej trasie dużo może się zdarzyć. Oj dużo. Warunki dalej parszywe, nic nie widać. Dobrze, że trasa jest wyśmienicie oznakowana. Zaczynamy znów kolejkę górską- góra, dół, góra, dół...Na początku podejścia pod Małą Czantorię dopada mnie kryzys, wypadam z rytmu i pakuję wszystkie siły w to by utrzymać się z napotkanymi chłopakami. Zostanę sam to się poddam, a temu mówimy stanowcze NIE, niczym centralnie sterowana gospodarka rozsądkowi :D

   Doczłapuję jakoś do Poniwca i tam potrzebuję jednak chwili wytchnienia. Na punkcie serwowana jest zbawcza pomidorówka- łykam dwa kubki bez zastanowienia. Uzupełniam kawałkiem kiełbasy i żółtego sera. Na punktach odżywczych wolę konkretnie jedzenie- przede wszystkim żeby nie było słodkie. Żele energetyczne wystarczająco słodzą życie ;) Ogólnie pierwszy raz biegłem tylko na żelach w swoim wyposażeniu- wyszło na plus.

   Opuszczam gościnne progi punktu żywieniowego i wdrapuję się po stoku, sam, po chwili jednak dochodzi mnie jeden zawodnik.  We dwóch doganiamy ekipę z którą napierałem wcześniej. Wszystko ładnie i pięknie, do zbiegu z Czantorii. Tu zaczynają się problemy- pojawia się ból w czworogłowych ud. Zbiegam wolniej i znów pozostaję sam. Przez ten czas zdążyłem się jednak psychicznie podbudować na tyle, że absolutnie mnie to nie załamuje.

   Na zbiegu znów mi uciekają, "powodzenia panowie, przeżyję tą agonię sam"- myślę sobie. Nie trwa to jednak długo. Atakując Faturkę doganiam jakiegoś samotnego pacjenta psychiatryka na wolności- mało co mi w życiu tak wychodzi jak podejścia, więc wyprzedzenie go nie stanowi problemu. Mijamy sędziów na końcu wyciągu i tam ciężki szok- miejsca 11 i 12. Że co? Że awans o jakieś 8-10 pozycji pomimo takiego umierania? Muzyka dla mojej duszy, niemal tak samo gdy słyszę dźwięk odbijanej dyskietki podczas wyjścia z pracy.

   Ignorując ból w mięśniach puszczam się w dół odliczając ostatnie metry drugiej pętli. Na punkcie odżywczym postanawiam jednak chwilę odpocząć. Dawno nie byłem tak wyrąbany z sił, nawet kryzys podczas BUTa mnie tak nie spustoszył fizycznie. Dobrze, że przynajmniej głowa nie wykręca mi głupich numerów z myślami o poddaniu się.

   Opuszczając dolną stację kolejki na Czantorię mam w głowie jedno- przetrwać to ostatnie okrążenie, choćbym miał na uszach się czołgać to dam radę! Gdy kończę pierwsze podejście myśl o tych uszach wcale nie jest tak odległa :D Narzucam sobie cel- Poniwiec. Dzieli mnie jeszcze od niego jakieś 10km, równie dobrze mogło by to być 100. Powoli, aczkolwiek metodycznie zmniejszam dystans, goniąc na podejściach i wijąc się z bólu na zbiegach.


"Przeze mnie droga w miasto utrapienia..."*

   Kilometr za kilometrem (momentami poszczególne spojrzenia na zegarek dzieli kilkadziesiąt metrów) przedzieram się przez zwały błota. Szlak jest już nieźle rozorany, Część dystansu ultra przeleciała po nim już 3 razy, a i maraton który ruszył o 5 nad ranem też zrobił swoje. Oddech łapię dopiero gdy staję na szczycie Małej Czantorii. Mijam myśliwych, którzy rzucają mi spojrzenia pełne braku zrozumienia. Uwielbiam je :D Zwłaszcza w tych malutkich miejscowościach żyjących swoim sennym trybem, gdy wpada człowiek wyglądający jak kosmita, cały w błocie, w dziwnych ubraniach i pędzący przed siebie. Miny autochtonów niejednokrotnie bezcenne :D

   Wracając do meritum sprawy- kulam się powoli do punktu na Poniwcu i myślę o tym, co tam sobie zjem. Jak bardzo przyziemny jest człowiek- wystarczy wyrzucić go na kilkadziesiąt kilometrów poniewierki i już myśli tylko o napchaniu brzucha :D Tym razem pada na solone orzechy i ciasto. Zjadłbym kilka kawałków bo jest pyszne- nie można niestety być samolubnym, następni niech też coś mają. Do tego decyduję się na gorącą herbatę- trzeba się rozgrzać bo po tylu godzinach na szlaku jestem już trochę wychłodzony. A co mi tam, zmarnuję parę minut? Pal to licho, zaczynam naprawdę dobrze się bawić, taki śmiech szaleńca mi się uaktywnił.

   Z autentycznym żalem opuszczam jednak gościnny Poniwiec i po wydreptaniu do góry witam się ze starą znajomą- wieżą widokową na Czantorii. Wyznacza ona mi już końcówkę, wiem że nic już nie zabierze mi finiszu....tego przeklętego finiszu, który wisi mi ciągle z tyłu głowy. Na Bogów Asgardu to dopiero będzie bolało. W  międzyczasie wyprzedzają mnie inni zawodnicy- nie no, wyglądają zbyt świeżo na ultra, więc niech sobie lecą ;)

   55km za mną, jakieś 8 jeszcze trzeba zrobić. Kulam się uparcie w dół wyjąc i niemal płacząc z bólu, mijana pani fotograf słyszy tylko ode mnie, że nie warto fotografować zwłok. Próbuje mnie pocieszać, że nie wygląda to źle- ja swoje wiem ale doceniam próbę :D

Lewa, prawa, lewa, prawa...i tylko nie płacz :D
fot. Magdalena Bogdan
   Przeskakuję przez podejście Faturki, ostatni raz mijam punkt kontrolny i kulam się w dół. Tam został mi tylko finisz. Finisz z gatunku tych, za które bezapelacyjnie należy się odrębna nagroda w kategorii "Sadysta Roku". Na dodatek pada mi zegarek- może to i lepiej. Nie widzę jak wolno posuwam się do przodu.

   Zmobilizowany by zakończyć tą nierówną walkę rzucam resztę rezerw do walki. O dziwo nawet udaje mi się wyprzedzić innego zawodnika- był bez kijów, co osobiście na tej trasie uważam za wariactwo. Albo bycie mega pro :) Metr za metrem mijam znaczniki 1000 i 500m do mety. Klnę na jak szewc, nawet pomaga. Wreszcie, wydostaję się na polanę przy górnej stacji wyciągu na Czantorię i widzę majaczącą w oddali metę.

Ten ostatni kilometr...jakże dziad był boleeeeesny

   Przyspieszam kroku, i nagle zza moich pleców wyskakuje petarda- szacun dude, okazał się zwycięzcą półmaratonu. Finiszuję chwilę po nim z czasem 11:40:04, jestem szczęśliwy jak diabli- litry potu i dziesiątki przekleństw nie poszły na marne ;) Z przyjemnością odbieram medal Przepieron-a i oddycham głęboko. Jest, mamy to!

Na finiszu rywalizacja, za linią mety wzajemnie gratulacje i podziękowania- lubię to w tym sporcie ;)
fot. Andrzej Szczot

    Ciężko podsumować mi tą imprezę w paru słowach. Zdecydowanie był to najtrudniejszy start w mojej amatorskiej "karierze" ultrasa, a zarazem dający chyba najwięcej satysfakcji. Dwunasta lokata na  122 startujące osoby w biegu o tej opinii zdecydowanie mnie satysfakcjonuje. Teraz tylko pracować, by kiedyś móc w ogóle marzyć o nawiązaniu rywalizacji z Wojtkiem Probstem... No i wypić  piekielne piwo by było natchnienie na kolejne głupie pomysły :)

Medal Przepieron i specjalnie warzone piwo- wspaniałe pamiątki...tzn po piwie została butelka

   Ale przez dwa tygodnie chyba nie spojrzę na buty do biegania- i będzie mi z tym dobrze ;)

No dobra, kłamałem- spojrzałem na buty. Ktoś je umyć musiał ;)
   Na koniec link do Movescounta- niestety jak wspominałem pod koniec padł mi zegarek co skutkuje brakiem finiszu:

* Dante Alighieri "Boska Komedia"