sobota, 13 maja 2017

Jak zostać Twardzielem- Twardziel Świętokrzyski 2017




 Słyszymy dźwięk twardzielowego dzwonka oznajmiajacego przybycie zawodnika- tak, to dla nas. Wymęczeni ale bardzo zadowoleni meldujemy się na mecie, uścisk dłoni sędziów, wzajemne podziękowania za współpracę na trasie i koniec. Koniec fantatycznej przygody na trasie XIII Supermaratonu Pieszego po Górach Świętokrzyskich.

   Wróćmy jednak do początku, Twardziel Świętokrzyski wpadł mi w oko na początku roku, gdy przygotowywałem sobie orientacyjny kalendarz startowy. Licząca 100 km przeprawa przez Góry Świętokrzyskie zainteresowała mnie choćby z jednego prozaicznego powodu- nie oszukujmy się, czy znajdzie się inny powód by zawitać do Kielc? :D Poza tym była to setka, dystans zawsze stanowiący wyzwanie, 22 h limitu czasowego, 3 ciepłe posiłki w pakiecie, full wypas :D To jadę!

   Sprawy potoczyły się tak, że pojechałem sam, bez reszty "zespołu". Nic to, będzie większa motywacja :D Rankem popakowałem się, wsiadłem w auto i jadę. Jak zawsze moje myśli krążą wokół tego co mnie czeka. Jestem nastawiony dziwnie optymistycznie, podejrzane :D

Suma wszystkich gratów- ubiór oraz wyposażenie, które będę miał na sobie, w placaku lub przepaku
  Gdy zameldowałem się w lokalizacji bazy zawodów nie było jeszcze śladu Twardziela- trwały jeszcze zajęcia na uczelni. Na szczęście koło godziny 16 hol Wyższej Szkoły Ekonomii, Prawa
i Nauk Medycznych w Kielcach zaczął zapełniać się ludźmi z innej planety ;) Odbieram pakiet startowy (dosyć skromny, ale nie o to tutaj chodzi) i idę przespać się jeszcze do auta. Drzemka, ogarnięcie sprzętu, przebieram się, szbki posiłek. Czas szybko leci i przychodzi pora na odprawę. Jestem skupiony, słucham sędziów zawodów i równocześnie przyglądam się pozostałym uczestnikom. Widzę paru ludzi wyglądających na szybkich. Niby ukończenie Twardziela ma charakter wyłącznie honorowy, ale mam ambicje zmieścić się w pierwszej 10. Po odprawie pozujemy do pamiątkowego zdjęcia i pakujemy się do autobusów mających zawieźć nas na start. 

Wesoła gromadka przed startem
źródło: https://turysta.swietokrzyski.eu
    Jesteśmy wiezieni do Gołoszyc, patrzę na poglądową mapkę będącą równocześnie kartą kontrolną- fajny patent. Nie trzeba pilnować dwóch rzeczy. Myślami przebiegam po tej wielokrotnie analizowanej linii i zastanawiam się jak mi to pójdzie. Plan minimum to pierwsza 10 i złamanie 15 h, natomiast marzę o maksymalnie 13 godzinach. Marzę, choć zdaję sobie sprawę z tego, że w tych warunkach będzie to dla mnie niemożliwe. Wszystkie możliwe znaki na niebie i ziemi, łącznie z relacjami sędziów odpowiedzialnych za oznakowanie trasy mówią jedno- należy spodziewać się potężnych ilości wody i błota.

  Wysiadamy z autobusów w Gołyszcach, oduczwam ulgę bo bezczynność źle na mnie wpływała- zaczynałem czuć standatdowy niepokój przed startem. Ładuję swój przepak na wskazane miejsce i spoglądam na zegarek. Jeszcze 8 min do wyznaczonej godziny startu. Zaczynam spokojnie poprawiać ekwipunek na sobie kompletnie ignorując ludzi ustawiających się przy lini startu. Jestem zajęty sobą i nagle dociera do mnie tylko odliczanie:

                                                         "Trzy, dwa, jeden..."


   O żesz w mordę, coś tu nie gra :D Ruszam pędem wyprzedzając jak leci, nie mogę pozwolić by biegacze mi uciekli. Po chwili dochodzę grupę ucieczkową, mija parę kilometrów i formujemy się w pięciu.  Początkowe wrażenia ze szlaku mówią jedno- przedstartowe zapowiedzi są prawdziwe, wody i  błota pod dostatkiem.

   Lecimy tak w kierunku pierwszego ze szczytów- Truskolaski. Szlak łagodnie się wspina, my natomiast pracujemy ciężko- głównie ze względu na warunki. Lawirujemy w pełnym pędzie wyszukując podczas biegu kawałków suchego podłoża. Nikt nie chce przemoczyć butów zaraz po starcie, jednak w tych warunkch jest to nieuniknione. Na szczęście na 50-tym kilometrze czeka na nas przepak.

  Lekki zbieg i ponownie wspinamy się, tym razem na Wesołówkę. Póki co czuję się wybornie, niesiony pędem lecę zadowolony. Jestem na szlaku, biegnę w nieznane, przede mną długie kilometry. Przysłuchuję się rozmowom towarzyszy- okazuje się, że to lokalsi- dobrze, przynajmniej się nie pogubimy :D

   Ilości wody i błota na czerwonym szlaku nie maleją, zapada zmrok i napieranie w świetle czołówek nie robi się łatwiejsze. Mijamy Wesołówkę i lekko zbiegamy w stronę przełęczy Karczmarka. Zbieg ten, pomimo że nie był zbyt stromy czy intensywny kosztuje mnie jednak  trochę sił- w tych warunkach trzeba być skupionym bez przerwy. Chwilę rozuźnienia przepłacam poślizgiem i tańcem jednej nodze. Na szczęście nie wytrąca mnie to z rytmu. Upewniam się tylko czy kostki całe i napieram dalej.

  Wybiegamy na Karczmarkę, chwilowo się rozuźniamy, zaczynają się rozmowy i żarty na temat poziomu wody w butach. Nie oszukujmy się, kto miał buty bez membrany był przemoczony po 5 km, z membraną po 7. Przebiegamy przez drogę i znów na szlaku, napieramy pod górę, na Szczytniak. Przechodzimy do marszu, tempo spada momentami nawet do 12min/km. Ale nie ma co się forsować, to dopiero początek. Osiągamy najwyższy punkt podejścia i eksploduje szaleństwo. Dziki, błotny zbieg w świetle czołówek. Napieramy skupieni, wszelkie rozmowy umilkły. Lecąc w tempie 5 min/km mamy zaledwie ułamki seknd na decyzje gdzie i jak stawiać stopy. Do wyboru mamy kałuże/strumyki, korzenie, łachy błota, krzaki oraz niewielkie spłachetki w miarę suchego gruntu. Przynam się szczerze- byłem szczęśliwym człowiekiem gdy wybieglismy na Przełęcz Jeleniowską.

  Chwila odprężenia, 13km za nami, 87 przed :D Przemykamy kawałek po płaskim i zaczynamy wspinaczkę na Jeleniowską Górę. Z naszej grupy odskakuje jeden straceniec rozpoczynając samotną ucieczkę- jak się później okazało była to ucieczka skuteczna.

   Nie uprzedzajmy jednak faktów, przeskakujemy we 4 Jeleniowską Górę, dalej przez Paprocice i wdrapujemy się na Kobylą Górę. Z niej już tylko kolejny dziki zbieg do miejscowości Trzcianka i meldujemy się  na punkcie kontrolnym. Chwila wytchnienia, rozmawiamy, zaczynamy sie z chłopakami trochę poznawać.

   Nic co dobre jednak nie trwa wiecznie, pora wspiąć się na jedno z wyższych wzniesień na trasie- Łysą Górę. Podejście jest całkiem przyjemne, a na jego końcu czeka fantastyczna niespodzianka. Przy Klasztorze Świętego Krzyża (który swoją drogą klimatycznie w mroku wyglądał) oczekuje nas spontaniczny bufet zorganizowany przez Jędrka, który prowadzi bloga http://www.odgrubasadoultrasa.pl/ (polecam!). Bierzemy po łyku czegoś ciepłego, drobna przekąska i wio!

Klasztor na Łysej Górze
źródło: http://swietokrzyskie.travel/pl/
   Podbudowani miłym akcentem wpadamy na asfaltowy zbieg w kierunku Huty Szklanej, biegniemy równo, szeregiem, jak na paradzie. Przyjemne uczucie. Na chwilę można odpocząć od nikłego światłą czołówek- droga jest oświetlona. Asfaltowanie nie trwa jednak długo i znów zanurzamy się w las. Powracają dobrzy towarzysze- woda i błoto ;) Przecinamy usiany licznymi mostkami fragment szlaku, wypadamy na asfalt i kierujemy się na Kakonin. Tam oczekuje na nas punkt odżywczy.

   Na punkt docieramy na chwilę przed jego otwarciem, podbijamy karty kontrolne, dostajemy porcję zupy pomidorowej, wypijamy po herbacie lub kawie. Na chwilę robi się błogo. Spoglądam na zegarek- prawie 32km w 4h17'.  Wszyscy jesteśmy jednak świadomi tego, że nie ma co zbyt długo przesiadywać- im dłużej człowiek odpoczywa tym gorzej wygląda rozruch.

   Wypadamy więc po chwili na szlak prowadzący ku Łysicy- podejście pokonujemy raźnym marszem, nie ma co się forsować biegiem. Łysica jest najwyższym punktem na trasie Twardziela. Niby Góry Świętokrzyskie ciężko nazwać wysokimi, ale w obecnych warunkach każdy metr przewyższenia kosztuje trochę wysiłku. W końcu mijamy zamgony, niezbyt zachęcający szczyt i rozpoczynamy "zbieg" po gołoborzu pokrywającym szlak- przeskakujemy w miarę możliwości pomiędzy kamieniami, gdyż bieg po nich może łatwo doprowadzić do kontuzji.

Szczyt Łysicy
źródło: http://www.polskie-gory.pl

   Ruszamy szybciej gdy tylko pod naszymi stopami pojawia się odrobina równego terenu,lecz  nie trwa to długo- znów oczekuje na nas sympatyczny Jędrek z jego lepszą połówką oraz przekąskami. Jesteśmy w Świętej Katarzynie, czeka nas dłuższy fragment asfaltu. Chwila relaksu, znów rozpoczynają się rozmowy. Każdy opowiada o swoich biegowych przygodach. Dla takich chwil warto żyć, napieranie pośród nocy, grupka ludzi o tej samej pasji i długie kilometry jeszcze przed nami.

   Z asfaltu wpadamy na oczywiście mokrą ścieżkę pnącą się na Wymyśloną, a następnie na Radostową. Zbieg z tego drugiego szczytu był kolejnym z przypadków czystego wariactwa :D Gęsta, śliska maź uniemożliwiała jakiekolwiek reakcje, należało całkowicie poddać się szlakowi. Nie zmieniać kierunku, nie hamować- w przeciwnym wypadku człowiek jechał po błocie jak na nartach. Znów jestem cały mokry, bardziej ze stresu niż wysiłku. Niestety moje wątłe stawy skokowe wymagają pewnego prowadzenia nóg i nie lubią wszelkich niepotrzebnych elementów akrobatycznych.

   Łapię oddech na płaskim, według chłopaków znających teren za chwilę będziemy na przepaku. Wreszcie! Marzę o tym, by zdjąć przemoczone do granic skarpety i buty, zamienić je na suche. W wejściu na punkt mijamy się z naszym uciekinierem- już się ogarnął i ruszał dalej. Życzymy sobie wzajemnie powodzenia. W Hostelu podbijamy znów karty i każdy rzuca się na swój przepak :D

   Szybka zmiana skarpet, ogumienia, nowa warstwa Sudocremu. Zmieniam także długie getry na krótkie + opaski kompresyjne. Spora ulga. Za nami 47 km zrobione w 7h. Tempo bez szału, ale warunki są ciężkie. Dodatkowo trzeba pamiętać o tym, że to dopiero połowa dystansu.

Hostel Lubrzanka- w okolicach 3 w nocy to baaaaaaardzo przytulne miejsce ;)
źródło: https://www.google.pl/maps

   Poganiamy się wzajemnie, nie chcemy się zasiedzieć. Po niecałej pól h jesteśmy znów na szlaku. Imreza coraz bardziej mi się podoba, nie czuję zmęczenia ani bólu. Może dlatego, że ogromną większość czasu, szybciej lub wolniej, ale  biegniemy. Wierzcie mi, marsz bardziej boli.

   Z Lubrzanki przez Dąbrówkę i Klonówkę wypadamy na PK w Masłowie Pierwszym. Bez przygód pokonujemy Białą Górę i biegusiem staczamy się ku DK73, drogę przekraczamy po pasach. Nie zawsze się to zdarza :) Dnieje, gasimy nasze świeczki na głowach. Uwielbiam ten moment na wyrypach, gdy wstaje nowy dzień. Wszystko budzi się do życia, ptaki ćwierkają, przybywa więcej chęci i sił do napierania.   Już nie mówiąc o tak prozaicznych sprawach, jak łatwiejsza nawigacja czy poszukiwanie PK w przypadku imprez na orient. Z automatu uśmiech wskakuje mi na twarz.

   Ale to jeszcze nie pora na radość, dopiero 58 km w nogach. Zanurzamy się w las, standardowo jest pełno wody i błota, suchych fragmentów trzeba poszukiwać. Zwalniamy tempa. Mijamy wzniesienie o swojsko brzmiącej nazwie Sosnowiec i docieramy do drogi S7, którą przekraczamy przejściem dla zawierząt.  Wyczuwam lekki kryzys, fizycznie jest ok, natomiast odczuwam lekkie psychiczne otępienie. Jestem zadowolony, że ten mały, kryzysowy potworek przyszedł do mnie teraz. Wolę na tym etapie napierania, niż przed samą metą.


  Jaki jest najlepszy pomysł na pokonanie kryzysu? Jedzenie :D Wcinam ostatnią z zabranych tortilli z masłem orzechowym i dżemem (pomysł bezczelnie zerżnięty od Darka :D). Po niedługim czasie czuję się lepiej. Pamiętajcie dzieci- regularne odżywianie to podstawa dobrego sampoczucia na trasie. Bez paliwa organizm nie pociągnie, choćby w niewiadomo jak dobrej formie był.

  Pojedzeni wypadamy na asfaltowy framgent, podbiegamy kilkaset metrów i robimy przerwy marszowe dla słabszej części naszej czwórki. Docieramy w ten sposób do następnego PK, zlokalizowanego u podnóża Sosnowicy- kolejnego z serii wzniesień. Standardowo podajemy swoje numery startowe i karty kontrolne do podbicia. Prowadzący jest jakieś 40 minut przed nami- od przepaku powiększył przewagę o 10 min. Przekozak :D

   Przyjemny fragment szlaku wyprowadza nas do Tumlina. Miejscowość jest senna, nie licząc jednego traktorzysty w swojej wspaniałej maszynie nie napotykamy żywego ducha- nic dziwnego. Mamy 1 maja, dochodzi powoli 6 rano. Znów pozwalamy sobie na chwilę odprężenia i zaczynamy dyskusje na najróżniejsze tematy. Punktem nr 1 obrad jest świetnie prezentujący się masz do skoków na bungee na pobliskim stoku narciarskim. Tak wiem, faceci- wieczne dzieci ;)

   W dobrych nastrojach docieramy do Szkoły Podstawowej im. Korczaka- gdzie ulokowany jest PK oraz drugi punkt odżywczy na trasie. Tamtejsza pomidorówka na długo pozostanie w mojej pamięci, coś wspaniałego ;)

Szkoła w Tumlinie- pomidorową pachnąca ;)
źródło:http://www.zagnansk.pl
   Nabuzowani nową energią wyskakujemy na szlak. Wspinamy się na Grodową, miajmy ładnie prezentującą się w porannnym słońcu kapliczkę. Nachodzi mnie refleksja- po narzuceniu nam chrześcijaństwa te okolice musiały być mocno oporne, natężenie krzyży, klasztorów i kapliczek jest potężne. Same legendy dotyczące Łysej Góry z niczego się nie wzięły ;)

Kaplica na Grodowej
źródło: https://pl.wikipedia.org

  Wracam znów do rzeczywistości- na ziemię sprowadza mnie dosyć stromy zbieg z Grodowej. Po raz n-ty asfatujemy znów mały kawałek i rozpoczynamy dające w kość podejście na Wymień. Parę epitetów to wzniesienie od nas usłyszało ;) Na szczycie robię miały striptease, ociepliło się już bardzo mocno. 

  Przez Kamień zbiegamy do Ciosowej, gdzie ulokowany jest kolejny PK, obsługiwany przez radosną ekipę Aktywnych Ćmińsk. Już 76 km w nogach, już powoli czuć zbliżającą się metę ;) Dlatego też Ciosowska nie sprawia nam nawet najmniejszych trudności i szybko lądujemy w Porzeczu. Tam robimy chwilę przerwy na wizytę w sklepie- wyrypa bez boskiego, przeładowanego cukrem napoju marki Pepsi się nie liczy :D 

   Niesieni zastrzykiem energii wdrapujemy się na Baranią Górę, kolejna swojska nazwa. Na szczęście wzniesienie jest niższe niż odpowiedniczka w Beskidzie Śląskim. Podejście wiodło szeroką, równą drogą. Oby wszystkie do mety były takie. Poza tym było tak dziwnie....sucho :D

   Zbiegamy do wsi Widoma, jak stwiedziliśmy teraz to napiera już tylko serce, siły na wyczerpaniu. U mnie dosłownie, mam lekki kryzys. Sięgam po ostatni batonik. Przestaję rozmawiać i po prostu napieram w milczeniu. Kolejnym wzniesieniem na liście do odhaczenia jest Siniewska Góra. Wydaje mi się dosyć stroma jak na tutejsze standardy. Pociesza natomiast fakt, że jeszcze tylko Perzowa Góra i kończymy z podejściami.

   Po wszystkich widać już mniejsze lub większe zmęczenie. Nic dziwnego, na Siniewskiej mamy 85 km naszej trasy. Jeśli idzie o ogólne sampoczucie jest lepiej niż na innych wyrypach na tym etapie. Powtórzę się, ale naprawdę- bieg mniej boli. Pomimo zmęczenia podbiegamy kiedy się da, gdyż dłuższe fragmenty marszu tylko pogarszają stan nóg, powodując ich drętwienie.

  Na horyzoncie majaczy Perzowa, już całkiem świeży i bez śladu kryzysu sprzed kilku kilometrów napieram ku zbliżającemu się szczytowi. Osiągam już w głowie stan, w którym chcę to już po prostu zakończyć:D Zbiegamy z Perzowej po nigdy nie pasujących do kroku schodkach i wybiegamy na ostatnim PK w Hucisku. Standardowa procedura i asfaltujemy na spotkanie kolejnemu fragmentowi trasy.

   Podbiegając wypadamy z asfaltu na leśną ścieżkę, mobilizujemy się by co kilka minut marszu podbiegać 200- 300m. Z chęcią bym potruchtał do samej mety, ale nie wszyscy z naszej 4 są na to chętni. Postanawiam się nie wychylać, w końcu od startu pracujemy razem. Tak napierając docieramy do Stawczynka, gdzie w oddali widać już zabudowania Centrum Sportowo- Rekreacyjnego stanowiącego metę naszych zmagań. Jeszcze tylko okrążenie wokół zalewu Strawczyn i jest, mamy to :D

  Bije dla nas dzwon, a my równo jak na paradzie, w szeregu wbiegamy na metę. Wspaniałe uczucie, w 14 h 36' pokonujemy 97 km przez Góry Świętokrzyskie. Nasza czwórka dociera do mety na drugiej pozycji, za samotnym zwycięzcą- gratulacje i wielki szacunek dla Roberta.

   Jestem zadowolony, plan udało się wykonać, przeżyłem fantastyczną przygodę i poznałem paru ciekawych ludzi. Przy okazji się maksymalnie upodliłem, ale to już należy wliczyć w koszta ;)

   Po odebraniu gratulacji na mecie udajemy się nad zalew, by chwilę pocierpieć w jego lodowatych wodach- oszczędzi to większej ilości bólu później. W głowie leci mi Sam the Sam & The Pharaohs- Wooly Bully, kwałek zawsze towarzyczący głupawce- wniosek, jest dooooobrze :D
Krioterapia :D

   Teraz już tylko kąpiel, krótka wizyta na basenie i zakończenie imprezy. Ostatnia doba zleciała niesamowicie szybko. Szkoda, że na co dzień czas tak nie pędzi. Do domu jadę z jeszcze krzywym, ale za to potężnym uśmiechem na twarzy ;) Może dlatego, że postanowiłem sobie dać tydzień wolnego, kto wie :D Następne wyzwania czekają...

   Krótkie podsumowanie:
Supermaraton Pieszy po Górach Świętokrzyskich na 100 km- Twardziel Świętokrzyski.
Dystans- 97 km
Limit czasowy- 22 h
Wystartowało- 146
Ukończyło-  115
Pozycja na mecie- 2 (w czwórkę)
Uzyskany czas- 14 h 36 min

Oraz szczegółowe przedstawienie na movescount.com

http://www.movescount.com/moves/move154836710