niedziela, 21 października 2018

Przygoda w bajecznej krainie- Łemkowyna Ultra Trail 100

     
     Beskid Niski fascynował mnie od kiedy o nim usłyszałem- kraina małych wiosek rozsianych pomiędzy górskimi pasmami, zagmatwane losy żyjących tam ludów i bogata spuścizna historyczna tych ziem spowodowała, że musiałem się tam wybrać. Dodatkowym atutem jest dla mnie niewielkie "skomercjalizowanie" tych gór. Można tu odpocząć od Tatr czy bliskich mi Beskidów- Śląskiego i Żywieckiego- pięknych, ale jednak zatłoczonych oraz gwarnych. 

     A skoro odwiedzić Beskid Niski to najlepiej w nim pobiegać. Jeśli pobiegać to w ramach Łemkowyny Ultra Trail ;) 

     Sama impreza organizowana jest z dużym rozmachem i dbałością o szczegóły, spośród kilku dostępnych długości tras wybrałem 100 km- po Stumilaku nie miałem już w tym roku ochoty na ekstremalne przeżycia ;) Jednak nie było to takie proste, Łemko zasłużenie cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem i trzeba było mieć odrobinę szczęścia w losowaniu- tutaj akurat wyjątkowo się udało, umieszczono mnie na liście startowej.

      No, i tu trzeba było w końcu dokładniej spojrzeć w co ja się tak właściwie wpakowałem :D Długość trasy wynosiła 103 km,  przewyższenia +4460/-4660. Bieg, na wszystkich dostępnych dystansach prowadzony jest Głównym Szlakiem Beskidzkim- taka była idea organizatorów i mi osobiście bardzo się to podobało. Setka startowała w Krynicy-Zdroju, natomiast meta zlokalizowana była w Iwoniczu-Zdroju. Czyli z uzdrowiska do uzdrowiska, ścieżka zdrowia proszę Państwa :D Tylko proszę pamiętać o zabraniu skierowania na zabiegi!

       Po profil trasy i więcej detali zapraszam na stronę organizatora ;)



    Sierpniowe rozeznanie fragmentu areny zmagań spowodowało mój wzrost fascynacji tym rejonem- było pięknie. Dodatkowo wyobraźcie sobie, że człowiek leci sobie w sezonie przeszło 30 km szlakiem i spotyka na trasie dosłownie 2 ludzi. Dwóch! Bajka.

     Czas szybko upływał i nadszedł  12 październik, zameldowaliśmy się z moim najlepszym Działem Logistyki w Krynicy, gdzie w Pijalni Głównej odebrałem pakiet startowy.

Pijalnia Główna, źródło: www.krynica.pl

     Zawartość pakietu jest standardowa: numer startowy, trochę makulatury, odrobina kalorii w postaci batonika, bony zniżkowe do sklepu, mapa i pamiątkowy gadżet- metalowy kubek ;)

     Jako, że start zaplanowany był na godzinę 01:00 to miałem dosyć czasu by się trochę postresować, dopingować startującą godzinę wcześniej ekipę z 150 i na kwadrans przed wyznaczoną godziną byłem już skontrolowany w strefie startowej. Wydawało mi się, że byłem już spokojny, ale Ola fachowym okiem doskonale widziała jakim kłębkiem nerwów jestem. Nie wiem, czy kiedykolwiek to opanuję. 

   
Na chwilę przed startem- jeszcze uśmiechnięty, czysty i pachnący. Jeszcze ;)
   Ruszyliśmy gdy tylko wybiła pierwsza w nocy. Początek trasy to asfaltowy podbieg, delikatny i bez stromizn, po chwili jednak przeskakujmy na ścieżkę prowadzącą na Huzary. Tam zaczynają się pierwsze przetasowania, początkowo lecimy w kilku na przedzie, bardzo luźno w niewielkich odległościach od siebie.

   Zbieg z Huzarów jest gładki i przyjemny, szybko melduję się w Mochnaczce Niżnej, przeskakuję przez odrobinę asfaltu i zaczynam podbieg pod Mizarne. Wszystko jest chyba ok, z małym wyjątkiem. Lewa łydka nie daje mi spokoju od półmaratonu z ubiegłego tygodnia- zachciało mi się choroba efektownych finiszy. Nic, ciśniemy. Na podbiegu dołącza do mnie Łukasz, jak się okazało gość z którym będę współpracował prawię połowę trasy. Lubię to randomowe poznawanie ludzi w biegu. Człowiek nigdy nie wie kogo napotka na swojej drodze :D

     Wracając do meritum sprawy- lecąc dalej mijamy Banicę i wspinamy się na przełęcz pod Wnykami,  Łukasz jest szybki, ciekaw jestem jak długo wytrzyma to tempo- sam lekko odpuszczam i zostaję parę kroków z tyłu. Podbiegam do przodu gdy tylko teren lekko się wypłaszcza i razem zbiegamy w kierunku pierwszego punktu kontrolnego w Ropkach. Minęliśmy już sporo zawodników z trasy 150, na punkcie zastajemy ich całe mnóstwo. Nic dziwnego, startowało ich przeszło 400- będziemy ich mijać aż do samego Iwonicza.

   Lekko powyżej 2h, 20km w nogach i póki co jest dobrze, nawet łydka jakby mniej bolała. Asfaltując lecimy ku Hańczowej i dalej ku stromemu podejściu na Kozie Żebro-z gatunku moich ulubionych. Pędzę przed siebie wyprzedzając pokaźne ilości zawodników, jednak nikogo z 100. Elita daleko uciekła, reszta z tyłu. 

   Zbieg w kierunku Regietowa jest równie ciekawy, podoba mi się tutaj mała kamienistość szlaków- można sobie pozwolić na więcej, biegając po "swoich" Beskidach raczej bardziej uważam.

     W Regietowie przeskakujemy obok bazy namiotowej i wspinamy się na Rotundę. Na jej szczycie znajduje się jedno z najbardziej frapujących miejsc jakie miałem okazję odwiedzić- Cmentarz Wojenny nr 51. Powstał on podczas I wojny światowej i pochowani są na nim żołnierze CK armii oraz rosyjscy. Teraz spoczywają w spokoju a wieże cmentarza nadawały miejscu tajemniczości- nawet gdy tylko szybko przemykało się obok niego pośród nocy.

   
Cmentarz na Rotundzie, źródło: www.polskiekrajobrazy.pl

    Z Rotundy ciągnę mocnym zbiegiem ku Ługowi i dalej, przez Popowe Wierchy w kierunku Wołowca. Gdzieś pod drodze rozłączam się z Łukaszem, któremu we znaki daje się mocne tempo. Napieram sam póki mogę. W końcu w Wołowcu czeka drugi punkt odżywczy-  przyznam szczerze, że miałem ogromną chęć na zjedzenie czegoś innego niż żele czy batonik.

    Na szczęście punkt nie zawodzi- pieczone ziemniaki z ogniska, wolontariusze na punkcie- kocham Was :D. Do tego rosołek. Dziecko szczęśliwe, może by tak tu pozostać? :D Niestety nic z tego, uzupełniam tylko zapasy płynów, pozuję do zdjęcia Janowi Nyce i lecę dalej.

   Zimno jak diabli, powoli wstaje dzień. Lecąc ostatnich kilka km bez rękawiczek mocno wymroziłem sobie dłonie- teraz po ich włożeniu zaczyna wracać czucie i wiąże się z tym paskudny ból. Przynajmniej odciąga on moją uwagę od łydki :D

    Luźną grupą wspinamy się w kierunku Bartnego i dalej na Magurę. Wbiegliśmy na teren Magurskiego Parku Narodowego. Widoki o poranku są miejscami tak spektakularne, że banda facetów przystaje w biegu i podziwia. Jeden z tych surrealistycznych momentów, które tak lubię w biegach ultra- niby człowiek jest na zawodach, ściga się z innymi ludźmi, własnymi słabościami i dystansem a zawsze znajduje się czas by po prostu zatrzymać się na chwilę by popatrzeć na piękno otaczającego świata.

     Na Magurze przystaję i zrzucam bluzę- jest już zbyt ciepło, słońce zaczęło dawać się we znaki. Niestety nie tylko słońce utrudniło mi życie, przyszła pora na kryzys. Zwalniam tempa, na 50 km trasy nawet wyprzedza mnie dwóch zawodników- próbuję nawiązać z nimi walkę, ale niestety nie teraz. Kulam się powoli przez zbiegi i podbiegi by po niecałych 8 h drogi zameldować się w punkcie na Przełęczy Hałbowskiej.

  Zajadam się kanapkami i standardowo uzupełniam płyny- czeka mnie teraz przeskok do Chyrowej, ostatniego punktu kontrolnego na trasie. Plusem jest to, że niedługo wpadnę na teren rozpoznany w sierpniu- w znanych okolicznościach przyrody biega mi się łatwiej.

   Po niezbyt stromym podejściu przychodzi czas na przyjemny zbieg do miejscowości Kąty, a następnie wspinaczka w słońcu na Łysą Górę. Idzie mi ona całkiem sprawnie, wyprzedzam znów paru ludzi- chyba odzyskałem trochę sił. GSB na tym odcinku jest dosyć płaski. I zalesiony, a cień dzisiaj jest na wagę złota. Łykam znów żel i prę przed siebie. Nie jestem sam, 150 widocznie też przyśpieszyła. W mojej głowie kiełkuje zgubna myśl...chcę piwa :D Najczęstsze marzenia ultrasa: meta i piwo.

    W Chyrowej czeka kolejny, wspaniale zaopatrzony punkt. Wcinam obfitą porcję makaronu z warzywami i po złapaniu oddechu ruszam dalej. Przyznam szczerze, że już wiele sił mi nie zostało. Truchtem przelatuję płaski fragment i zaczynam podejście po zboczu Chyrowej. Podejście to boli, siły się kończą a i słoneczko przygrzewa. Na szczęście nie trwa ono zbyt długo i już lawiruję między drzewami trawersując zbocza Kamiennej Góry. Tutaj dość mocno uderzam w wystający korzeń- efektem jestem nadłamany paznokieć dużego palca u stopy.

     Nie przeszkadza mi to w szybkim zbiegu w kierunku pustelni św. Jana, gdzie twarze modlących się ludzi nie kryją zdziwienia. Jeszcze tylko kawałek w dół i jestem w Nowej Wsi. Tutaj wspaniałe wolontariuszki czuwają nad bezpiecznym przekroczeniem ruchliwej DK19, za którą czeka najgorszy przeciwnik tego biegu- Cergowa.

Cergowa, źródło: www.beskidzkiewedrowanie.pl


    Góra z gatunku dosyć wrednych, początkowo szlak jest stromy- co mi odpowiada. Szybko jednak lądujemy na wypłaszczeniu, wspinamy się na pierwszy, "fałszywy szczyt" z którego zbiegamy. Dopiero później wspinamy się na właściwy wierzchołek.  Czuję już zapach mety. Oraz piwa :D

    Zbieg z Cergowej jest wredny jak i podejście, najpierw mieszanka zbiegów i podbiegów, potem zbieg o wariackim jak na mój obecny stan nachyleniu i następnie wypłaszczająca się ścieżka ku ostatecznemu asfaltowi. Na ostatnim odcinku zbiegu z Cergowej miejsce miały dwa fakty, które trochę obniżyły moje morale. Pierwszym było wyprzedzenie mnie przez zawodniczkę z setki. W sumie to od startu ( nie licząc wariatów, którzy polecieli na samym początku) wyprzedziło mnie  3 ludzi- niezły wynik.

    Drugi zdarzenie było dużo gorsze. W końcowym etapie zbiegu z Cergowej mijam grupkę panów stojących i popijających PIWO. Moje pragnienie sięgnęło zenitu, izotonik już nie smakował. A tu jeszcze trzeba wytrzymać 4-5 km do mety.

    Dla zabicia pragnienia wymieniam parę zdań z kolejnym gościem z 150, ale nie trwa to długo. Zbiegając do Lubatowej zostawiam go w tyle, asfaltowy odcinek w pełnym słońcu nie zachęca do długiego pozostawania na trasie. Wspinając się na ostatnie podejście co chwila odwracam się w tył wypatrując pogoni- nie zamierzam już oddawać miejsca. Zaciskam zęby i pomimo piekącego bólu w nogach napieram co sił. Wreszcie- osiągam koniec przewyższenia i zaczynam zbieg do Iwonicza.

     W miarę zbliżania się do centrum Iwonicza wzrasta ilość mijanych ludzi i zapytań o to, skąd tak biegniemy. Reakcje są różne, najczęściej niedowierzanie :) Wreszcie w polu mojego widzenia ukazuje się deptak i pijalnia, a wraz z nimi meta :D Mimo zmęczenie wrzucam jeszcze wyższy bieg  i staram się jakoś wyglądać na finiszu. Jestem tak skupiony na zadaniu i taśmach znakujących drogę do mety, że nie zauważam Oli, która cierpliwie na mnie czekała.

Wreszcie na mecie! Pora na ostatni wysiłek- ukłonić się przed wolontariuszką rozdającą medale ;)
źródło: www.nowiny24.pl

     Linię mety przekraczam po 13h50'40". Jak się okazało na 9 pozycji- jestem z tego umiarkowanie zadowolony. Mogło być lepiej ale nie oszukujmy się- jak na moje bieganie pierwsze dziesiątki to bardzo dobre wyniki. Na mecie  pora jeszcze na wspaniały prysznic, zjedzenie czegoś i można napić się wreszcie wymarzonego piwa :)
Zimny Kozel, jakie to było dobre ;)

   Jak mogę podsumować Łemkowynę? Od strony organizacyjnej nie powiem złego słowa- piękna i bardzo dobrze oznakowana trasa, świetnie zaopatrzone punkty żywieniowe, bardzo zaangażowani wolontariusze i klimat dużego wydarzenia. Czy warto- zdecydowanie tak ;)

   Jeśli idzie natomiast o mnie samego...cóż, mogło być lepiej. Niepotrzebnie tak szalałem na finiszu przebiegniętego tydzień wcześniej półmaratonu- czułem go jeszcze w nogach. Poza tym jak zawsze powiem, że czeka mnie jeszcze całe mnóstwo pracy by doszlusować do najlepszych, może kiedyś ;)

   A teraz idę katować się przed Piekłem Czantorii,  do usłyszenia!