czwartek, 17 listopada 2016

V Maraton Niepodległości Radomsko


  Na tą imprezę trafiliśmy zupełnie przypadkowo, szukając czegoś w pasującym nam terminie
i lokalizacji. Informacji na internetach bardzo mało, zdjęć niemal brak, relacji żadnych. Czyli co.....jedziemy!

   Maraton ten jest organizowany przez Harcerstwo (XV Błękitny Szczep w Radomsku). Nowość jak dla nas. Wystartować można można na 3 dystansach - 50, 75 i 100 km. Nie muszę chyba mówić, że tylko 100 nas interesowała. Przejrzenie regulaminu, upewnienie się co do terminów i klamka zapadła, zapis poszedł. 

   Po dosyć chłodnej nocy spędzonej przez niedopowiedzenie w naszych samochodach spotykamy się w harcówce podczas rejestracji, W oczy rzuca się nam młody wiek ogromnej większości uczestników a także ubiór i wyposażenie w stylu militarnym- w końcu to harcerska impreza :D W naszych geterkach i bluzach termicznych lekko rzucamy się w oczy.  Pakujemy się do autobusów i udajemy się do lasu niedaleko Bąkowej Góry- gdzie zlokalizowany był punkt startu. Po drodze ma miejsce szybka, treściwa i konkretna odprawa prowadzona przez gościa o pseudonimie Taśma- jak się później okazało był to wódz oraz dobry duch całej imprezy.

   Poranek jest pochmurny, chłodny. Można rzec że zimny. Plusem jest to, że nie pada. Deszcz Twój wróg, pamiętaj ultrasie! Taki sam zresztą jak śnieg, grad, wiatr i upał. Słowem wszystko co Natura może rzucić przeciwko nam. Niestety na naszym niewysokim jeszcze poziomie niesprzyjające warunki dodatkowo utrudniają życie.

   Po uczczeniu pamięci partyzantów rozstrzelanych przez komunistów w 1946 i krótkiej sesji zdjęciowej nadeszła wyczekiwana chwila. START! W głowie kołaczą się myśli, nadzieje, marzenia, pragnienia, a także świadomość tego bólu i cierpienia, które już niedługo będą udziałem wszystkich uczestników. Pewne moje myśli krążyły także wokół współzawodników- byłem pełen podziwu dla tych w większości bardzo młodych ludzi. W ich wieku prędzej dałbym sobie komputer odebrać niż wystartować w takiej chorej misji. Czapki z głów za samą odwagę.

Wesoła gromadka na starcie
żródło: https://www.facebook.com/maraton100

   Po starcie od razu wyskoczyliśmy na prowadzenie, fantastyczna szeroka i lekko pofałdowana droga zachęcała do popuszczenia wodzy fantazji więc zaczęliśmy biec. O dziwo zainicjowała to Ala, która nałogowo twierdzi, że nie biega. Za kobietą nigdy człowieku nie trafisz :D

   Napieramy sobie wesoło chwilkę, jednak przechodzimy do szybkiego marszu. Setka przed nami i bieg? No no no, to się nie uda. Jeszcze. Przelatujemy przez Wolę Przedborską, następnie Kawęczyn i Sokola Góra gdzie majaczy już pierwszy punkt kontrolny. Podbiegamy sobie z Alą ostatnie 100 m, dajemy do odbicia nasze karty startowe i podajemy swoje nazwiska.


Zbliżamy się do pierwszego punktu, póki co radośni i pełni sił
źródło: https://www.facebook.com/maraton100

   Ariel pozostał lekko z tyłu, nie wierząc w naszą wariacką metodykę działania. Szczerze mówiąc mnie samego ona przeraża :D Chłopak rozsądnie pozostał troszeczkę za nami, na czym źle nie wyszedł. 

   Kontynuujemy galopadę w kierunku drugiego punktu kontrolnego w Niedośpielinie, gdzie zaskakujemy dopiero rozkładane stanowisko. No ładnie, tego w naszym wydaniu jeszcze nie grali. Słyszymy miłe słowa uznania, które tak budują na duchu podczas tego typu rajdów. Karta podbita, nazwiska i czasy zanotowane, kilka wskazówek na najbliższy odcinek i w drogę. Nie załapaliśmy się tylko na herbatkę- woda nie zdążyła się zagotować :D

Uśmiech proszę, póki wiecie co to znaczy :D

   Mamy przeszło 20 km w nogach, nastroje bardziej niż dobre, żartujemy, rozmawiamy, robimy słitfocie w marszu. Jesteśmy tak wyluzowani jak jeszcze nigdy na takiej imprezie. Takie podejście do tematu musiało się zemścić- w Popielarni popełniamy mały błąd nawigacyjny,  skutkiem czego nadkładamy około kilometra tracąc prowadzenie na rzecz Ariela. To straszne jak czasem nasze umysły się synchronizują popełniając te same błędy. Żarty się skończyły, napieramy w ciszy pierwszy raz od początku Maratonu. Ariela widzimy dopiero przed samym punktem kontrolnym nr 3 w Kobielach Małych. 

   Tam jesteśmy częstowani herbatą przez przeurocze harcerki i wręcz zasypywani informacjami na temat dalszej drogi. Bardzo to miłe, jednak nie sposób wszystko ogarnąć, zwłaszcza rzeczy, które czekają nas za 30-40 km. Pomimo 30 km w nogach dalej czujemy się świeżo, nie odpoczywamy długo (spróbowałby człowiek przy Alicji- coś takiego jak odpoczynek na tym etapie dla niej nie istnieje). Ruszamy razem z Arielem, który jak każdy rozsądny człowiek ponownie wyraża swoją dezaprobatę dla nas ;)

   Przez Karsy i Katarzynów z kolejną- na szczęście szybko wykrytą wpadką nawigacyjną już bez żadnych problemów pędzimy do Ojrzenia. Przez kilkaset nadłożonych metrów znów wyprzedza nas Ariel, jednak nie dajemy za wygraną- na 40 kilometr znów wpadamy pierwsi. Tam znów bardzo sympatyczna obsada punktu i mnóstwo słodyczy :D GALARETKA Z BITĄ ŚMIETANĄ, jaka miła odmiana po tych wszystkich zjedzonych do tej pory batonikach. Do tego obowiązkowy łyczek ciepłej herbaty, jest chłodno i trzeba się lekko rozgrzać. Nie myślę nawet przez chwilę o tym co będzie się działo z temperaturą w nocy.

   Za Ojrzeniem wpadamy znów na Szlak Partyzancki, na którym rozpoczęły się nasze zmagania z Maratonem. Rozpoczyna się długi i dosyć nużący etap leśny. Zaczynam czuć zmęczenie i powoli, zbliżając się do 50 km gasną nasze rozmowy. W dodatku pojawiają się objawy puchnięcia stóp, zbyt twarde buty dobrałem na ten start. Mimo wszystko podoba mi się, startując w tego typu imprezach czuję się spełniony. Chodzenie po wyższych czy niższych górach, biegi czy próby ferrat- wszystko dawało mi ogromną przyjemność, ale dopiero na takich chorych dystansach naprawdę poczułem, że żyję :D

   Schodzę z obłoków na ziemię akurat na chwilę dyskusji na temat naszej prędkości, jej pomiaru a także konfiguracji Endomondo. Docieramy wreszcie na 50 km- punkt obsługuje ten sam duet co 20 km. Nasze zjawienie się kwituje tylko krótkim:
- Jesteście diabły wcielone, już was sobie oznaczyłem na liście.
  
   Wchodzimy w Radomsko. Pogoda robi się coraz gorsza. Idziemy przez miasto szukając sklepu przy trasie- chcemy uzupełnić zapasy. Robię szybkie zakupy, podczas gdy Ala łapie chwilę oddechu i telefonicznie mobilizuje Ariela do dalszego wysiłku. Mijamy bufet i po odebraniu kolejnej porcji wskazówek pędzimy dalej.

Klimatyczny bufet ;) Jak zwykle przez nas ominięty.
źródło: https://www.facebook.com/maraton100

   Sam mam co raz większe problemy, czuję nadchodzący kryzys. Dopada mnie on niestety na wyjściu z Radomska, jestem zmuszony skorzystać z toalety, bardzo słabnę. Biorę pierwszą tabletkę z kofeiną, która stawia mnie na nogi i pozwala dojść do oczekującej mnie Alicji. Powoli zapada zmrok, wyciągamy czołówki i męczymy się z długim wyjściem pod górkę z Radomska wzdłuż drogi 91 w kierunku Piotrkowa Trybunalskiego. Paskudny marsz poboczem wśród sporego ruchu ulicznego, to nigdy nie jest przyjemne. Po długim czasie udaje się nam dotrzeć do odbicia z którego po chwili zanurzamy się w las.

   Napiera się teraz dużo lepiej, co nie zmienia faktu wyczerpania tym odcinkiem- jest on wyraźnie dłuższy niż sugerowane 10 km. Najgorszym miejscem jest droga wzdłuż najprawdopodobniej cementowni- twardy, wielkogabarytowy tłuczeń wbijający się w nasze stopy i blokujący kije. Na szczęście nie ciągnie się to długo i docieramy do Punktu 60, zlokalizowanego w domu Taśmy. Tam wita nas ciepło i przytulność o takim stężeniu, że wychodzimy czym prędzej w dalszą drogę. Chwila odpoczynku tam i już nie wyjdziemy :D 

   Po wyjściu zanurzamy się w prostej leśnej ścieżce, biegnie ona na północ w kierunku Chruścina, w którym... mamy asystę samochodową :D Jeden z organizatorów jedzie koło nas autem i dodaje otuchy oraz udziela wskazówek. Naprawdę miłe było to zaangażowanie każdej osoby w to, by każdy cały i zdrowy dotarł do wymarzonej mety. Wymieniamy już tylko zdawkowe uwagi, nie ma śladu po dyskusjach sprzed 30 kilometrów.

   Odbijamy karty startowe na 70 km na południe od Szczukocic i udajemy się w kierunku 75 km, gdzie znajdowała się meta dla jednego z dystansów. Odcinek ten pomimo niewielkiego kilometrażu dał się nam mocno we znaki. Raz z uwagi na drobne "niezrozumienie" jakie miało miejsce między nami, a dwa- jakiś żartowniś obrócił  w Borzęcinie strzałkę wskazującą kierunek marszu o 180 stopni. Co prawda jej położenie nie zgadzało się nam z mapą, ale uznaliśmy, że to widocznie my się mylimy :D Dotychczasowe praktyki w biegach na orientację były mocnymi argumentami na poparcie tej tezy. 

   Maszerujemy więc na północ, wbrew woli odpływam na chwilę wyłączając myślenie. Gdy się ocknąłem coś mi zaczęło się bardzo nie podobać. Idziemy tak zbyt długo, rzucam okiem na kompas i klnę pod nosem. Zatrzymuję pędzącą przede mną Alę i naradzamy się chwilkę. Wnioskując z kierunku i czasu marszu jesteśmy mocno nie tam gdzie powinniśmy. Moment konsternacji i następujące po nim szukanie siebie na mapie. Musimy wrócić jakieś 2 km. Jestem wściekły, co powoduje mocniejsze napieranie, Ala łapie jednak chwilowego doła i rozpacza nad straconymi kilometrami. Dzwoni jednak do Ariela by ostrzec go o zaistniałej sytuacji. Zmęczeni, zrezygnowani i mający już powoli dosyć docieramy na 75 km, standardowo podajemy nazwiska i odbijamy karty startowe. Nie zapominamy o poinformowaniu wolontariuszy o sytuacji z kierunkowskazem- nie chcemy wyciągać korzyści z głupich żartów.

  Mamy dwa kilometry do kolejnego punktu- chwilowe kryzysy przechodzą nam i w przyzwoitych jak na ten kilometraż meldujemy się w Klizinie. Punkt zlokalizowany jest w miejscowej placówce Monaru, ludzie życzliwie się nam przyglądają i wypytują o śnieg skoro z kijkami przychodzimy ;)

Skrajne reakcje na ekstremalne zmęczenie - podczas gdy Ala płacze ja śmieję się z wszystkiego.
żródło: https://www.facebook.com/maraton100/

Na punkcie jest ciepło, przytulnie, znajome twarze z 40 km robią nam herbatkę. Siadamy, odprężamy się na chwilę. Nie mamy już sił na taką gonitwę jak jeszcze 20 km temu. Jest nam bardzo przyjemnie, jednak zawsze czujna Ala nie pozwala na zbytnie zasiedzenie się.

  Długa prosta i krótki leśny fragment wiedzie nas na 90 km, zlokalizowany w znanym już domu Taśmy, przynajmniej nie trzeba będzie szukać ;)  Do furii doprowadzają mnie już nawet szczekające psy, ujadające za płotami bestie powodują moje przekleństwa i odgrażanie się kijami. Tak, zdecydowanie długie dystanse wpływają na psychikę. Nawigując Ala doprowadza nad na 90. Tam zastajemy mieszankę punktu kontrolnego, biura informacji turystycznej (Taśma co chwilę odbiera telefony od uczestników pt "gdzie jestem, co mam robić, jakieś oczy się na mnie patrzą w lesie, zaraz umrę"- niepotrzebne skreślić)  oraz  małego szpitala polowego- jedna z uczestniczek jest w kiepskim stanie i sanitariusz podpina ją pod kroplówkę. Dziewczyna znajduje jednak siły by okazać w jak ciężkim szoku jest gdy słyszy, że to nasz 90 km. Ponownie pijemy herbatę, siadamy w przedpokoju na schodach- nie chcemy wchodzić głębiej by nie ściągać butów. Czuję, że stopy mam masakrycznie opuchnięte a każdy krok sprawia ból. Jak zdejmę obuwie to nie będę w stanie go założyć z powrotem. U mojej partnerki zresztą sytuacja wygląda identycznie. Zasiedzieliśmy się przeszło 20 min, okropnie długo.

   Wychodzimy po raz ostatni na mróz. Jest tak zimno, że pozamarzała nam woda w bukłakach a piasek, którym wyściełana jest leśna dróżka jest twardy jak kamień. Może się wydawać, że ostatni etap jest tym najprzyjemniejszym,  jednak nic bardziej mylnego. Zwłaszcza Alicja nie cierpi "ostatniej prostej". Etap leśny minął szybko i w miarę przyjemnie jak na całokształt sytuacji (z wyjątkiem znanej już drogi wysypanej tłuczniem- każdy krok powoduje łzy bólu). Gdy docieramy do asfaltu, którym trzeba dojść do grobu Nieznanego Żołnierza w Radomsku zaczynają się schody.


   Długa, na szczęście schodząca prosta poboczem wzdłuż asfaltu, znana z wcześniejszego etapu jest jeszcze gorsza niż wcześniej. Największych katuszy dodają nam światła sygnalizacji drogowej za którymi zlokalizowana jest meta. ONE NIE CHCĄ SIĘ PRZYBLIŻAĆ, SKUBANE. Widoczne chyba z 1,5 km- odcinek ten trwa prawdziwą wieczność. Ala płacze, ja wyłączam się żeby tego nie słyszeć. Wreszcie, witani przez jednoosobowy komitet po 17h 27min marszu meldujemy się jako pierwsi na mecie! Super uczucie. Mamy nawet transport na nocleg do Harcówki, ekstra :D


Meta!
źródło: https://www.facebook.com/maraton100
     Niedługo po nas dociera Ariel, cały i zdrowy.  Kładziemy się spać, jednak nasze ekstremalnie wykończone organizmy nie pozwalają na spokojne spędzenie nocy. Każde z nas przewraca się z boku na bok. O 8 nad ranem jak zawsze pierwszy nie mogę już spać. Super. Leżę i analizuję minioną dobę, co można usprawnić, zmienić, zrobić inaczej.  Gdy nadchodzi pora udajemy się na kameralne zakończenie imprezy, nikt na nim nie zostaje pominięty, każdy odbiera brawa, gratulacje i nagrodę. Muszę powtórzyć, że byłem pod wrażeniem ilości młodych osób, nastolatków biorących udział w Maratonie. Oby tak dalej, ja żałuję, że w ich wieku nawet nie myślałem o takich wyczynach.

To co Tygryski lubią najbardziej-zasłużone medale i nagrody :D
źródło: http://radomsko.naszemiasto.pl/

   Przyznaję, że bardzo ta impreza mi się podobała. Nie tylko z powodu zameldowania jako pierwsi na mecie, ale oczarowało mnie zaangażowanie każdego uczestnika, organizatorów, wolontariuszy na punktach czy samych maszerujących. Fajna, rodzinna niemalże atmosfera. Mam nadzieję że uda się tu pojawić za rok, zdecydowanie warto. ;)


  Na deser małe podsumowanie sponsorowane przez Endomondo :D