czwartek, 24 października 2019

Bogowie błogosławcie Stoperan- czyli Ultrakotlina

     



    Zlokalizowana w południowo- zachodniej Polsce Kotlina Jeleniogórska to niewątpliwie piękne miejsce. Mi jednak kojarzyć się będzie już na zawsze z bólem, potem i cierpieniem. Ale także z pasją, którą tu odkryłem. To tutaj pierwszy raz  dane było mi stanąć na starcie długodystansowego eventu- Przejścia dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. Impreza turystyczna, bez nastawienia na wyniki sportowe czy rywalizację, ale spowodowała ona przeskok zapadki w głowie i bezpowrotne zamiany w mózgu :D

    Postanowiłem odwiedzić to miejsce jeszcze raz- tym razem jednak na biegowo. Wystartuję w Ultrakotlinie. Impreza ta jest właściwie biegową kopią Przejścia. Z pokrywającą się trasą i organizowana przez tych samych ludzi. A to oznacza dobrą zabawę! Zapisując się na start oczami wyobraźni już widziałem ten epicki zbieg z Śnieżki na Okraj:D Oczywiście wybieram koronny dystans- 130 km, trzeba w końcu zrobić coś długiego w tym roku ;)

   Sobota, 12 października, godzina 5:55. Po pewnych przygodach ponownie staję na trasie znanej mi trasy, mając przed sobą niemal 138 km przez Karkonosze, Rudawy Janowickie, Góry Kaczawskie i Izerskie. Wśród nich ukryte takie lokalizacje jak Przedział, Śnieżka, Okole, Perła Zachodu czy Komorzyca. Nazwy, które z pewnością każdy z uczestników Przejścia ma dobrze zakodowane w głowie. Po dokładną trasę i profil wysokościowy zapraszam na stronę organizatora:

                                                          https://ultrakotlina.pl/trasa/
 
    Plan minimum jest następujący- złamać 20 godzin i lokata w pierwszej dziesiątce. Fizycznie czułem się bardzo dobrze, wiedziałem że jak na swoje skromne bieganie to jestem w formie. Spokój psychiczny mąciła natomiast skleroza przy pakowaniu na wyjazd. Zaowocowała ona brakiem naładowania zegarka. Cóż począć, biegnę bez elektroniki. Tempomat w głowie i nawigacja po znakowaniu trasy. Oby było dobre! Nieliczne procenty baterii zostawiam do szukania śladu w terenie gdybym się gdzieś zaplątał. W tym miejscu muszę przeprosić mój najlepszy Pion Logistyki- cały wieczór przed startem byłem nie do życia z tego tytułu.

Uważaj, jesteśmy fotografowani! Zbawienne działanie Oli przed startem- pozwala mi wyluzować :)
fot.: Anita Suchocka-Oblicka

   Wreszcie krótkie odliczanie i ruszamy! Na pierwszy ogień idą Karkonosze. Spod Hotelu Spor&Spa  w Jakuszycach lecimy kawałek asfaltem by po chwili zanurzyć się w zielonych ścieżkach Przedziału. Mijamy formacje skale Owczych Skał i dobiegamy do dawnego toru saneczkowego. Prowadzi on w rejon Kamieńczyka. Znajomy odcinek, jeden z tych na które czeka się w napięciu- podczas Przejścia stanowi on końcówkę trasy i chce się go mieć po prostu za sobą.

Owcze Skały
źródło: www.karkonosze.pl

   Na  Przedziale jak zawsze jest mokro, po paru kilometrach już czuję wilgoć w butach. Tempo natomiast od początku jest mocne. Trzymam się początku stawki, nie pozwalam sobie na stratę. Czuję, że bieg odbędzie się pod hasłem "wszystko albo nic" :D

   Szybko wypadamy na szeroką autostradę wiodącą na Szrenicę- powstaje trzyosobowa grupa, najbardziej gadatliwy z nas osobnik (pozdrawiam Dawidzie!) przedstawia nas sobie i współpracując lecimy razem przez Karkonosze.

   Poranek jest zaiste cudowny! Naga, odsłonięta skalista grań, prześwitujące zza chmur poranne słońce i trzech wariatów toczących walkę z trasą, terenem i z własnymi słabościami. Uwielbiam te momenty gdy kilku kompletnie nie znających się gości zaczyna razem biec, a po kilkudziesięciu kilometrach zachowują się jak starzy kumple. Moim zmartwieniem póki co jest tylko bardzo mocny boczny wiatr. Tak silny, że momentami muszę walczy o zachowanie postawy pionowej!

   Napierając we 3 docieramy w końcu do pierwszego punktu kontrolnego- Odrodzenia. Tu doznajemy szoku, jesteśmy pierwszymi zawodnikami lecącymi całość- przed nami tylko sztafeciarze! Nie kryję zadowolenia, ale jeszcze duuuużo kilometrów do zrobienia, dopiero 20 w nogach. A przed nami Śnieżka. Najwyższe ze wzniesień na trasie, wznoszące się na wysokość 1603 m.n.p.m.

    Na finalnym podejściu na Królową Karkonoszy zostaję lekko w tyle- postanawiam trochę odpocząć przed zbiegiem. Poza tym bardzo silny wiatr  niemal zrywa mi delikatny numer startowy. W ostatniej chwili łapię go i umieszczam w zaimprowizowanym uchwycie, poprawię to na przepaku w Janowicach. Jednak jak stara prawda mówi- prowizorki są najtrwalsze i biegnę tak do samej mety.

Śnieżka- widoki piękne, ale wiało jak Diabli
źródło: www.karkonosze.pl
   Patrzę na czas, minęło 4,5 h od początku biegu. Mam za sobą 28 km i półtorej godziny wyprzedzenia w stosunku do planu. Dobrze! Sumienie nieśmiało się odzywa, że zbyt szybko, zwolnij chłopie, to się nie uda. Pal licho kalkulacje, jest dzień by lecieć w trupa! Tak pomyślałem i poleciałem na jeden z najlepszych zbiegów ever. Niemal 11 kilometrów prawie cały czas w dół ku przełęczy Kowarskiej.

   Z początku nawet trochę nieśmiało, ale po chwili na lecę na pełnym gazie doganiając dwójkę z którą leciałem wcześniej. Czerwony szlak jest pełen ludzi, nic dziwnego- zapowiada się piękny dzień. Tłok na szlaku trochę utrudnia życie- lawirowanie pomiędzy turystami, nie zawsze świadomymi tego co robimy bywa nieprzewidywalne. Szczęśliwie szybko jednak docieram na Okraj- tu przeskakujemy na żółty szlak w kierunku Przełęczy Kowarskiej.

   Tam czeka punkt kontrolny- szybkie uzupełnienie płynów, coś zjeść i lecę. Współpraca trójki się rozpada i po 40 km biegu każdy zaczyna pracować na własną rękę. Jako drugi wyruszam w Rudawy Janowickie. Miejsce dużo bardziej płaskie od Karkonoszy, jednak nie pozbawione fajnych podejść.

  Napieram samotnie (kurde, pozostało niemal 100km- będę leciał sam tyle czasu?!) stokami Rudnika. Nastawiam myślenie na najbliższy cel- PK 3 w Janowicach Wielkich. Tam czeka konkretne żarcie! Zadziwiające, ile myśli w czasie biegu potrafi krążyć wokół jedzenia :D Pędzę więc samotnie przez Rudawy, wypadam z lasu przed miejscowością Czarnów. Pamiętam- podczas Przejścia kiedyś się tu z Alą pogubiliśmy. Tym razem skręcam bez wahania w stronę podejścia na Ostrą Małą. Póki co trasa jest nieźle oznakowana- co mi bardzo sprzyja.

   Ostra to jeden z tych zaskakujących momentów w Rudawach, podejście wymaga więcej wysiłku niż mogło by to się wydawać. Pod szczytem przeskakuję na niebieski szlak, mijam Skalnik i pędzę dalej, ku wzniesieniu o lubianej przeze mnie nazwie- Dzicza Góra.

   Słyszę, że ktoś mnie dogadania, przyśpieszam jednak pogoń jest zbyt mocna. Będąc wyprzedzanym rzucam okiem na numer startowy- ufff, sztafeta. Pod Wołkiem czeka fotograf, który równocześnie ostrzega o sporym błocie czekającym na trasie, dzięki!


W Rudawach.
fot.: Michał Strzygocki

    Przeskakuję przez Wołek i faktycznie, błota trochę jest. Jednak daleko temu do Piekła Czantorii :D Bardziej w napieraniu przeszkadza mi duża ilość gałęzi na szlaku. Przedzieram się jednak bez marudzenia, zbyt dobrze jest by marudzić.

   Przyjemny szlak mija szybko i po niedługim czasie melduję się w rejonie Suchej Góry. Przeskakuję pomiędzy turystami chętnymi zobaczyć Zamek Bolczów (uwielbiam te zdziwione miny :D)  i kulam się w dół- na asfalt, który prowadzi mnie prosto do punktu kontrolnego w Janowicach Wielkich.

   Czeka tu papu :D Wpadam na PK w akompaniamencie żywiołowego dopingu. Nie tracąc czasu posilam się pomidorówką z ryżem i wygazowaną colą z przepaku. Uzupełniam zapasy żeli, batoników i płynów. Gotów do drogi! Gdy kończę się ogarniać na punkt wpada Dawid, który ma około 5 minut straty do mnie. Jedynka daleko- poleciał 18 minut temu. Dla statystyk- 60 km w 6h 34'.

PK 3- Janowice Wielkie. Tempo, tempo, tempo!
fot.: Anita Suchocka-Oblicka

   Po rekordowym jak na mnie przepaku ruszam dalej. Po chwili spędzonej w mieście wpadam znów na zielony szlak. Przyjemny chłód poranka ustąpił mocnemu słońcu, jest około 20 stopni. Trochę za ciepło. Temperatura daje się we znaki podczas podejścia na Różankę, jednak zaciskam zęby i napieram.

   Zła wiadomość jest taka, że zrobiło się już bardzo ciepło a czeka mnie najdłuższy, odsłonięty fragment asfaltowania. Gdybyś nie lubił bólu to byś się w takie rzeczy nie pchał- myślę sobie. Coś w tym jest- im bardziej się zajadę tym większą satysfakcję czuję następnego dnia. Na ogół ;)

   Lecę więc ulicami Radomierza, pilotowany przez przemiłe wolontariuszki przeskakuję przez krajową 3 i asfaltuję dalej w kierunku Komarna. Początkowo stosunkowo płasko, jednak po paru kilometrach zaczyna się podejście- niebieski szlak prowadzi mnie w kierunku przekaźnika TV zlokalizowanego na Barańcu. Tutaj czuję bardzo niepokojący symptom- nadchodzący numer 2. Napiera mi się coraz ciężej, mijam obrzeża Komarna, gdzie dogania mnie Dawid. Zamieniamy szybko parę słów i leci dalej- natomiast ja jestem zmuszony udać się w krzaki.

   Zaczynają mi się czarne wizje, doskonale pamiętam jak w zeszłym roku musiałem wycofać się z Salamandry z powodu biegunki. Morale z automatu leci katastrofalnie w dół. Po chwili muszę ponowić wycieczkę bu oddać naturze to, co do niej należy. Dobrze, że nauczony poprzednią przygodą mam w plecaku Stoperan. Zażywam i odczekuję chwilę. Gdy siedzę jak stosik nieszczęścia przy szlaku wyprzedza mnie Piotrek- jak się okazało późniejszy zwycięzca. O i jeszcze jeden- na szczęście sztafeta.

   Chłopaki pytają o powód mojego postoju, taki nawyk- rywalizacja rywalizacją, ale istnieje zwyczaj dbania o środowisko i współzawodników. Po chwili zaczynam czuć się lepiej- kryzys chyba mija. Zaczynam niespiesznie napierać. Z niskim morale i wściekły, że akurat teraz gdy można było lecieć mam problemy.

   Gdy docieram do PK4 na Łysej Górze mam niemal 23 minuty straty do podium. Godzę się z myślą o tym, że teraz po prostu bronimy pierwszej 10. Dobrze, że opanowałem tą zgubną myśli o poddaniu się. Łykam sporą ilość Coli- jeść się boję. Po namyśle dodaje żel i ruszam dalej. Czeka na mnie Okole- z tego co pamiętam z przejść to zdarzało się nam pogubić- czyli trzeba być czujnym.

   Okazuje się, że ścieżki są doskonale poznakowane...a mi zaczyna ponownie wchodzić power. Jak natchniony przeskakuję przez Okole i lecę niebieskim szlakiem z powrotem ku Chrośnicy. Tam, widzę zawodnika z sztafety, wyprzedzam go co jeszcze bardziej dodaje mi skrzydeł. Jeszcze tylko przeskok przez Leśnicę i już wspinam się na Górę Szybowcową.

Góra Szybowcowa
fot.: Anita Suchocka-Oblicka
     Melduję się na PK 5. Czas- niemal równe 12h i 96 km za mną. Zaczynam powoli czuć metę :D Z Góry Szybowcowej lecę w kierunku Jeżowa Sudeckiego- czeka mnie teraz Perła Zachodu. Miejsce owiane złą sławą, gdzie w plątaninie leśnych ścieżek trzeba trafić w tą prowadzącą na kładkę nad Bobrem. Na szczęście trasa jest oznakowana i bez problemu trafiam gdzie trzeba, napierając z całkiem przyzwoitym tempem.

    Gdy w ciemnościach przeprawiam się przez Bóbr po raz kolejny wracają wspomnienia. Związane z tym miejscem i ludźmi. Jedna z tych rzeczy, dla których warto robić takie rzeczy ;)

    Obok Perły Zachodu przebiegam w szpalerze... gości weselnych. Ot, mają dodatkową atrakcję podczas imprezy. Niestety wódki muszę odmówić- strach myśleć co by mogła ze mną zrobić w tym momencie. Przedzieram się dalej przez las i niedługo wypadam koło dobrze znanej stacji Lotos. Kolejna fala wspomnień- hot- dogi i cola na stacji były punktem obowiązkowym podczas Przejścia ;)

   Tym razem choć pokusa jest ogromna nie zatrzymuję się, do Goduszyna niedaleko a czas goni. Zostało mi przeskoczyć lasek na zboczach góry Godzisz. Nie trwa to długo i już posilam się pomidorówką z ryżem.

   Ostrożnie przełykając niezłą zupę rozkminiam plan działania. Mam za sobą 109 km, jeszcze niecałe 30. Czuję zmęczenie, ostatnie 30 kilometrów było niezłą gonitwą w moim wydaniu. Półtorej godziny wyprzedzenia w stosunku do planu minimum. Zapada więc decyzja- Komorzyca na spokojnie. Kolejne miejsce, gdzie plątanina leśnych ścieżek może przyprawić o zawrót głowy. Opuszczam gościnny PK 6 i spokojnie kulam się dalej.

   Komorzyca jak postanowiłem- bez szaleństw. Przyspieszyłem trochę za Wojcieszycami- niestety w jednym miejscu się zagapiłem i nie zauważyłem odbicia szlaku, przez co straciłem sporo sił i czasu. Ten zimny prysznic spowodował otrzeźwienie i koncentrację na nawigacji- bardzo głupio było by popełnić teraz jakiś poważny w konsekwencje błąd! Na szczęście w drodze na Zimną Przełęcz trudno się już pomylić- dopingowany przez wesołą ekipę z muzyką przeskakuję kawałek asfaltu i rozpoczynam wspinaczkę- w kierunku Bobrowych Skał i dalej Górzyńca.

   Po czym poznać, że osłabłem? Klnę jak szewc. Niezbyt to eleganckie, ale zbieg do PK 7 w Górzyńcu ciągnie mi się niemiłosiernie. Dodatkowo co chwila sprawdzam ślad GPS- umysł mi chwilowo odcięło i nie czuję się pewnie. Niestety czasem tak bywa-  przychodzi czas intelektualnej zapaści. W takich sytuacjach trzeba się mocno pilnować by nie zrobić jakiegoś głupstwa (jak gdyby start w czymś takim był mądry :D ).

    W niewesołym nastroju docieram  w końcu do PK 7- ostatniego na trasie. Swojego rodzaju ulga, jeszcze "tylko" Wysoki Kamień. Niestety chwilowe otępienie nie pozwala mi cieszyć się z tego faktu. Gdy tak powoli ogarniam i przywracam się do życia na punkt wbiega kolejny ultras. To mnie mobilizuje- zagęszczam ruchy i już jestem na trasie.

   Czeka mnie moje znienawidzone miejsce- Wysoki Kamień. Niemal 7 kilometrów wspinaczki. Znów klnę na czym świat stoi. Plus jest jeden- napieram w nocy i na pełnym na ogół szlaku tym razem jest pusto. Na podejściu wyprzedza mnie gość z Górzyńca- trudno. W tym momencie nie jestem już w stanie nawiązać z nim rywalizacji. W głowie wkręca mi się Sam The Sham and Pharaohs- Woolly Bully, nie jest dobrze :D

   Gdy mijam znajdujące się pod szczytem Wysokiego Kamienia schronisko cała słabość ze mnie uchodzi, pojawia się nowa moc. Łykam ostatni, pozostawiony specjalnie na ten moment żel i rozpoczynam bieg ku mecie. Lubię te ostatnie kilometry- na ogół człowiek czuje się nowo narodzony, jak gdyby nie miał dziesiątek kilometrów w nogach ;) Przeskakuję przez Zwalisko, mijam kopalnię kwarcu i wypadam na asfalt prowadzący do mety.

   Co chwila obracam się do tyłu, patrząc czy za mną nie pojawia się światło czołówki. Stresujący moment. Do tego zaczyna padać deszcz- nie zwracam już jednak na to uwagi. Jestem skupiony już tylko na dotarciu do końca tej peregrynacji. Gdy mijam przejazd kolejowy i za sobą nie widzę nikogo jestem już pewien- wpadam na metę Ultrakotliny na miejscu 5.

Meta, metunia, metuleńka!
fot.: Tomasz Raczyński

   Zmagania z trasą zajmują mi 18h 55' 07", pomimo trudności udało się z nawiązką wykonać plan minimum- o przeszło godzinę złamałem zakładane 20 godzin. Pozostaje tylko udać się na ciepłe żarcie i  pogadać z zawodnikami- naprawdę fajna ekipa się trafiła. Niedługo potem po "swoje zwłoki" przyjeżdża najlepszy Pion Logistyki i już wkrótce zasypiam z poczuciem dobrze wykonanej roboty ;)

    Czy mi się podobało- zdecydowanie TAK. Trasa, ludzie i organizacja na plus. Dodatkową zaletą był dla mnie potężny ładunek wspomnień z trzykrotnego udziału w Przejściu. Imprezy, która dużo mnie nauczyła i gdzie zainteresowałem się długimi dystansami. Teraz pozostaje chwilę odpocząć i bierzemy się do pracy przed ostatnim w tym roku gwoździem do trumny- Piekło Czantorii czeka :D

                                                                                        Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                           Ultraamator