czwartek, 5 października 2017

BUTem w mordę, czyli Beskidy Ultra Trail.



  Środek nocy, godzina 2:45. W Chacie Wuja Toma oświeca się światło. To Mateo jakimś cudem wstał i ogarnia się do biegu. Który sadysta wymyślił start o godzinie 4 nad ranem- nie wiem. 

   Tym razem padło na 60- kilometrową trasę w ramach Beskidy Ultra Trail. Jest to chyba jeden z bardziej rozbudowanych (o ile nie najbardziej) eventów biegowych w Beskidzie Śląskim. Spora różnorodność długości biegów do wyboru, od 10 do epickich 305 km. Punktem centralnym całego zamieszania jest Szczyrk i jego Amfiteatr.

   Sama "sześćdziesiątka" prezentowała się interesująco - spora wartość przewyższeń, kilka tłustych podbiegów do pokonania a i sam dystans jeszcze z tych nadających się do ścigania.

Szczegóły BUTa 60
źródło: http://www.beskidyultratrail.com/but-60

   Gdy zameldowałem się na starcie i przeszedłem kontrolę obowiązkowego wyposażenia jak zawsze dopadły mnie wątpliwości- po kiego ja to znów robię. Nie lepiej było spać sobie w ciepłym łóżku, wstać o 9 w  ten jedyny wolny dzień  w tygodniu i rozkoszować się nieróbstwem? NIE. 

   Ten karkołomny sport wciągnął mnie maksymalnie. Mieszanka euforii biegowej, spotęgowanej górami, wypluwanie płuc na podejściach i szaleńcze zbiegi. Do tego jakże fascynujące mnie pokonywanie dużych odległości w krótkim czasie - nie ma nic lepszego ;)

   Stoję więc tak, czekam na godzinę "W" i rozmyślam z przerwami na poprawki wyposażenia. Czułem, że nie jestem rozbiegany- przez ostatni tydzień z uwagi na drobne przeziębienie doprawiane codziennie w pracy pobiegałem tylko raz- z Biegam w Kato. Fajna ekipa, polecam :D Do ogarnięcia na Facebooku.  Miłym akcentem był widok znajomej twarzy- Sławka, pozwoliło to na chwilę oderwać się od bujania w obłokach i skupić na zadaniu.

   Po standardowym odliczaniu ruszyliśmy, deptakiem wzdłuż Żylicy by następnie ulicą Beskidzką i Górską wpaść na pierwsze z wielu podejścia. Podczepiam się pod dwóch dobrze prących chłopaków. Tempo jest mocne, ale wydaje mi się odpowiednie. Wydaje mi się ;) Do myślenia nie daje mi nawet fakt, że po 40 minutach mijam schronisko pod Klimczokiem.

Poszli ;)
źódło: https://www.facebook.com/fotografiabezmiary/

  Przelatujemy przez Magurę i rozpoczynamy pierwszy zbieg- ważny test dla morale oraz stawów skokowych. Zdany jednak całkiem przyzwoicie- nie dałem uciec ekipie przede mną. Jedyną chwilą zawahania był moment...oślepienia przez flesz fotografa :D

   Cisnąc tak wesołą gromadką wpadamy do Bystrej, gdzie mijamy bez zatrzymania pierwszy punkt kontrolny. Pędzimy ku Równi i dalej schronisku Stefanka. Tam jakiś pojedynczy desperat siedzi i prowadzi doping. Szacun stary! Nie zwalniając tempa mijamy Kozią Górę i Kołowrót.

  Jesteśmy we 3. Gdy rozpoczynamy podejście pod górną stację kolejki na Szyndzielnię udaje się nawet zamienić parę słów. Pod koniec ataku nie ma już miejsca na rozmowy- było stromo i boleśnie. Pod sam koniec najmocniejszy podejściowiec z naszej trójki odskakuje nam, zostajemy we dwóch. A po chwili jestem sam. Mój towarzysz zbiega duuuużo lepiej niż ja. Cóż...i tak było do tej pory bardzo dobrze, może pora zwolnić?

Zbiegając z Szyndzielni
źródło: https://www.facebook.com/pg/fotografiapiotroleszak/

  "Chyba sobie kpisz"- pomyślałem. Napieraj póki jest z górki- na odpoczynek czas jeszcze przyjdzie, dużo podejść jest na trasie. Mając po prawej urokliwy widok słońca wstającego powoli na Bielsko - Białą puściłem się pędem i za Dębowcem doganiam chłopaków. Ponownie rozpoczynamy wspinaczkę- tym razem na Cyberniok. Pokonywane w pionie metry zaczynają boleć- mam za sobą przeszło 20 km pokonywanych na niemal pełen regulator.

   Na zbiegu za Cyberniokiem zaczyna się pierwszy, póki co lekki kryzys. Zostaję sam w tyle i już na trochę zwolnionych obrotach docieram do bufetu w Wapienicy. Tam łapię oddech, następnie posilam się. Do wyboru- ciastka, bakalie, woda, dwa izotoniki. Jakoś ostatnio przerzuciłem się z wody na izo- wydaje mi się dawać to lepsze efekty.

   Nic co dobre nie może jednak trwać wiecznie, trzeba ruszać. Początkowo asfaltową drogą, pełną spacerowiczów patrzących na nas jak na kosmitów, potem przez mostek i w górę. Rozpoczyna się wspinaczka na Palenicę. Podejście jest strome, postanawiam się nie przemęczać i odpuszczam- w międzyczasie wyprzedza mnie dwóch innych zawodników. Czuję lekkie ukłucie, że niby na co oni sobie pozwalają :D Ale nie, nie ma co gonić teraz- najtrudniejsze dopiero przed nami.

  Cisnę sobie samotnie przez Wysokie i Przykrą ku Błatniej, gdzie mijam dobrze znane schronisko i rozpoczynam zbieg zielonym szlakiem do Brennej. To jeden z przyjemniejszych punktów programu, udaje mi się zbić średnie tempo do 7 min/km. Jak dla mnie bomba.

  W Brennej oczekuje nas kolejny punkt kontrolny i bufet. A tam coś wspaniałego. Pomidory oraz sól :D Jedną z niedogodności szybkiego jedzenia na biegu jest nadmiar słodkich smaków- batony czy żele niemal zawsze są słodkie, po pewnym czasie robi się człowiekowi od tego niedobrze ;) A w połączeniu z ekstremalnym wysiłkiem potrafi doprowadzić to do niewesołych sytuacji. Pomidory były miłą odmianą, natomiast sól pozwala uzupełnić wypocone zasoby i uniknąć skurczy. Biorę ze sobą jeszcze jeden żel energetyczny na drogę i pędzę dalej.

   Rozpoczyna się fragment trasy, który zapamiętam na długo. Takiego kryzysu jak pomiędzy Brenną a Salmopolem jeszcze nigdy nie miałem. Ale po kolei. Ruszam z punktu w Brennej początkowo całkiem żwawo wspinając się wzdłuż wyciągu Stary Groń. Szybko nadchodzi jednak ON. Mega kryzys, który będzie trzymał mnie aż do Salmopola. Fragmenty podejściowe powodują, że chce mi się płakać, wymiotować a nawet pojawia się przez chwilę myśl o wycofaniu. Pierwszy raz czuję się aż tak źle. Na płaskim jakoś udaje mi się jakoś funkcjonować i posuwam się do przodu. Na domiar złego żel energetyczny, którym chcę się poratować robi mi psikusa- opakowanie rozrywa się bardziej niż powinno i kończę z całymi rękami w słodkiej mazi. Pięknie, kurczę, pięknie.

Kryzys jak diabli
źródło: https://www.facebook.com/UltraaaLovers

   Tracę na tym odcinku mnóstwo czasu i moje morale sięga dna. Po lewej w oddali widać Skrzyczne- ile ja wtedy bym dał by się już na nim znaleźć. Przez Stary Groń i Grabową przedzierając się przez kolejne tabuny zdziwionych ludzi docieram w końcu do Salmopola. Jestem zniszczony psychicznie i fizycznie- jednak nie mam zamiaru się poddawać. Wzmacniam się kubkiem bulionu (Bogowie, ktoś kto wymyślił bulion na punkcie żywieniowym był geniuszem), pysznymi ciastkami i solonymi orzechami. Na makaron lub ziemniaki nie mam ochoty- żołądek może nie przyjąć.

   Odpoczywam- w międzyczasie przybiega kilku chłopaków. Zaraz po nich ruszam w dalszą drogę, jeszcze tylko 18 km do upragnionej mety. Wspinamy się na Malinów- z początku idzie mi to dalej opornie, ale już bez takiego dramatu jaki był wcześniej. Jestem w stanie utrzymać kontakt wzrokowy z dwójką przede mną. Doganiam w międzyczasie zawodnika na "90", zagaduję:

                    - Co tam?
                    - A w porządku, leć bo podobno chłopaki przed Tobą walczą o 6 miejsce.

   No i wtedy się zaczęło- obudziła się ambicjonalna bestia, która siedziała przez ostatnich kilkanaście kilometrów schowana głęboko na dnie głowy :) Poszedł nie patrząc na nic- dochodzę dwójkę przede mną, od teraz nie odpuszczam ich dalej niż na kilkadziesiąt metrów.

   Mijając Malinów wspinamy się dalej ku Malinowskiej Skale- tam trasa "60" skręca w lewo w kierunku Skrzycznego. Ten fragment trasy jest bardzo przyjemny- pofałdowana grań, szeroki wygodny szlak i piękne widoki ;) Do tego spore ilości kibicujących turystów. Od razu lepiej się biegnie, gdy ktoś choć uśmiechnie się w kierunku człowieka życząc powodzenia ;)

Malinowska Skała- jeden z najładniejszych punktów widokowych w Beskidzie Śląskim
źródło: https://pietrzyk-przemek.flog.pl
   Napierając dalej zbijamy się w 3, a następnie 4 osobowy pociąg. Same Skrzyczne przeskakujemy szybko, wzbudzając zdziwienie w emeryckiej wycieczce ;) Rozpoczyna się zbieg- niestety nie prowadzi on nas do Szczyrku. Początkowo całkiem wygodnym szlakiem lecimy w dół, jednak nie trwa to długo. Szybki zwrot fabuły i pniemy się pod górę by po chwili znów przeć w dół po średnio przyjemnej ścieżce. I wtedy trach- zawodnika przede mną łapie skurcz łydki. Zostaję z nim na chwilę, jesteśmy w samym środku niczego, poza uczęszczanymi szlakami- nie można tak zostawić człowieka.

   Gdy najgorszy kryzys kolegi przeszedł poleciałem dalej goniąc uciekającą dwójkę. Leśne ścieżki na zboczach Skrzycznego są świadkiem mocnej rywalizacji- jednego udaje mi się dojść na zbiegu. Kawałek płaskiego i dobiegam do niemal pionowej ściany. Lekko (a nawet mocno) wątpiąc patrzę na czerwone taśmy znaczące trasę.

  "Ja pie*dolę" rzucam pod nosem, lecz po chwili nachodzi mnie refleksja- co, ja nie dam rady? :D Powoli pnę się ku górze, gdy mam już ładnych kilkadziesiąt metrów w pionie za sobą słyszę tylko z dołu:

- JA PIE*DOLĘ!

   Oho, nasi tu byli- chce się rzec :D Nie mam jednak czasu ani sił na zabawę w słuchanie reakcji kolejnych zawodników, napieramy dalej. Rzucając bluzgami pod adresem organizatorów wydrapuję się w końcu na koniec wzniesienia i rozpoczynam przyjemny zbieg. Już tylko lekkie podejście na Siodło. Lekkie, ale nie bez niespodzianek.

   Najpierw dochodzę gościa, z którym cisłem praktycznie od startu do Wapienicy- chłopak opadł z sił. Wymieniamy parę zdań i życząc sobie powodzenia rozstajemy się, lecę dalej. Jakież było moje zdziwienie gdy po chwili przeleciał obok mnie kompan od skurczu- pozbierał się skubany! Cóż, czasem trzeba przejść kryzys i odżyć na nowo. Byłem pełen podziwu dla niego, nie powiem.

   Z Siodła już tylko zbieg do mety ;) Tylko :D Z początku kamienisty, z gatunku nie lubianych przeze mnie. Gdy truchtam tak sobie powoli przelatuje koło mnie jak torpeda jakiś facet, rzucając tylko w locie:

- Spokojnie, ja z 40
   
   No stary, uspokoiłeś mnie po byku. Odwracam się za siebie- nie widać nikogo więcej. To bardzo dobrze ;) Po dłuższej chwili wybiegam na ul. Skalistej- teraz już tylko przeskok przez most i znanym deptakiem do mety!

Parę metrów do mety= dziecko szczęśliwe ;)
fot. Magda Kluska
   Ostatnie metry są fantastyczne, sporo ludzi, doping ze wszystkich stron. Choć sił brak to lecę uskrzydlony. Wpadam  na linię mety zajmując 9 pozycję z czasem 08:15:12- czyli dokładnie w połowie planowanego przedziału czasowego ;) Otrzymuję gratulacje, medal, biorę schłodzone piwo (bezalkoholowe oczywiście :D) i mogę umrzeć.

Zmarnowany na mecie, ale medal jest ;)
fot. Magda Kluska

   Meta na ultra dystansach jest zawsze dla mnie zjawiskiem euforycznym- jestem szczęśliwy że to już koniec, a równocześnie wtedy najbardziej czuję to, za co kocham ten sport. Długie kilometry mieszanki bólu, cierpienia a równocześnie swoistej ekstazy. Koleżeństwo na szlaku, wzajemne wspieranie się wymieszane z rywalizacją. Pokonywanie samego siebie, swoich słabości i ograniczeń.  Osiąganie nowych granic swoich możliwości. To wszystko zlewa się w momencie finiszu w całość dającą mi więcej chęci do życia na co dzień. I mniejsza z tym, że przez najbliższych kilka dni będę nie do życia- liczą się kolejne świetne wspomnienia.

   Na koniec track z trasy

   Z amatorskim pozdrowieniem, Ultraamator ;)