niedziela, 30 października 2022

Lecąc po sinusoidzie, czyli UltraKotlina 180- część II.

 


    Ostatni raz widzieliśmy się w Janowicach, gdy ruszałem w dalszą trasę w ramach UltraKotliny 180. Mając już przeszło 100 kilometrów w nogach patrzyłem w najbliższą przyszłość z optymizmem. Co z tego wyszło? Zobaczmy.

    Spokojnym tempem truchtam przez miejscowość, nie zatrzymując się podnoszę z ziemi kasztanka dla Oli- w sezonie zbiera je z uporem maniakalnym :D Wiem że za chwilę trzeba będzie się wspiąć na Różankę. Za nią jest ładny odcinek do napierania. 

    Jak zwykle łapię się na tej podstępnej górze. Myślę z daleka, że to już koniec. Kilka kroków podejścia i już wierzchołek- tymczasem najgorszy fragment jeszcze czeka :) Tym razem ma to spory wpływ na moje samopoczucie, morale leci w dół błyskawicznie. Chyba krzywa sinusoidy weszła w zakres [𝝅/2, 𝝅].

    Starając się nie zwracać na to uwagi i napieram na kijach pod górę. Gdy wreszcie osiągam szczyt pakuję kije do pasa i rzucam się na zbieg. Najpierw z góry w kierunku Radomierza, następnie przez samą miejscowość. Walczę już trochę z bólem, lecz powstrzymuję się przed sięganiem po painkillera. Za wcześnie na to.

    Najlepszym środkiem przeciwbólowym jest aktualnie wyprzedzanie ludzi z 140, co skrupulatnie czynię. Zamieniam parę słów z wyprzedzanymi zawodnikami, wzajemnie podnosimy się na duchu.

    W Radomierzu pora na przeskok przez ruchliwą krajową 3, na szczęście punkt jest zabezpieczony przez OSP. Dalszy ciąg asfaltowania, teraz w kierunku Komarna. Choć utrapieniem na tym fragmencie trasy nie były komary, a pierdyliard małych muszek. Tyle przeżyliśmy, muszki nas nie zatrzymają :)

    Czuję się zdecydowanie słabiej- w sumie nie dziwię się. Ostatnie 25km było bardzo mocne, pora odpocząć. Chwilowo ograniczam się do szybkiego marszu. Sinusoida przeskoczyła chyba już nawet w dalszy zakres [𝝅, 3/2𝝅].

Azymut Komarno
fot. Daniel Koszela

     Paradoksalnie, z utęsknieniem wypatruję odbicia pod górę- w stronę Barańca. Za tą górą czeka kolejny punkt kontrolny. Jak zawsze na podejściu robi mi się lepiej-  skrzywienie psychiki, wiem ;) Motywacji dodają kolejni ludzie z 140, instynkt myśliwego karze gonić zwierzynę łowną :D 

    Mobilizowany przez ciągle pojawiające się punkciki docieram w końca do Komarna. Jest to zdecydowanie najweselszy PK na całej trasie. Wszędzie obsada była uśmiechnięta oraz baaaardzo pomocna, ale w Komarnie pomimo zmęczenia uśmiałem się po pachy. Jesteście wielcy <3.

Wesoła ekipa z PK8
fot. Daniel Koszela

    Kontrola taktyczna, 117 kilometrów w 15h 28 minut. Strata do pierwszej pozycji- 35 minut, do drugiej- 22 minuty. Nie wygląda to tragicznie, przez chwilę przelatuje mi przez głowę myśl, że dużo się może zmienić. Swoją drogą ciekawe, jak układa się sytuacja za moimi plecami. 

    Nie marnując zbyt dużo czasu na rozkminy wyskakuję dalej na szlak, podpinam się pod grupę chłopaków z 140. Mam zamiar trochę powieźć się na ich plecach. Ten fragment trasy, choć świetny do napierania trochę źle mi się kojarzy. To tutaj pierwszy raz biegnąc parę lat temu 140 miałem biegunkę. Oj był dramat. Zimne poty oblewają mnie na samo wspomnienie.

    Szczęściem z ponurych rozważań wyrywają mnie chłopaki z 140. Ostro zagrzewają do walki i dzięki nim ponownie odpalam. Do kolejnego PK- Góry Szybowcowej pozostało mi jakieś 10 km. W sumie kawałeczek, w dodatku czeka tam Ola. I przepak. Mam ogromną ochotę przebrać skarpetki, czuję że na lewej stopie coś jest nie tak. Póki co nie doskwiera zbyt mocno- póki co. 

    Natchniony przez doping na trasie napieram całkiem przyzwoicie, kres temu kładzie podejście na Łysą Górę. Tu trzeba znów popracować kijami. Nucąc swoją ostateczną piosenkę kryzysową - Różę i bez- wspinam się krok po kroku. Na dokładkę zegarek informuje mnie o słabej baterii! Cytując klasyka - "spieprzaj dziadu" myślę sobie i cisnę dalej. 

    Nie daje mi to jednak spokoju- na Perle Zachodu wolałbym mieć nawigację, dosyć się już tam nabłądziłem. Tym bardziej, że dotrę tam już po zmroku. Trasa póki co oznakowana była bardzo dobrze, ale kto wie co będzie dalej? . Stwierdzam jednak, że nie ma co zamartwiać się na zapas, trzeba się skupić na szlaku pod nogami. 

    Łysa Góra za nami. Pozostaje przeskoczyć przez asfalt. Następnie powznosić modły do wszystkich słuchających Bogów- trzeba przejść nad elektrycznym pastuchem i już melduję się na podejściu na Górę Szybowcową. Na szczęście jest ono niezbyt długie oraz łagodne. Na szczęście, bo na sinusoidzie osiągnąłem chyba punkt 3/2𝝅. 

Obraz nędzy i rozpaczy, ale przecież sport to zdrowie :D
fot. Aleksandra Trzaskowska

    Czekająca na mnie Ola podnosi na duchu i udziela informacji- jedynka jest na wykończeniu, dwójka mocna. Podczas gdy wsuwam uświęcone tradycją żółty ser i krakersy, starająca się nieba przychylić obsada punktu szybko wyszukuje worek z przepakiem. Udostępnia nawet pomieszczenie by się na spokojnie ogarnąć. Dzięki wielkie!

    Cały się  cieszę- ponownie nowa koszulka i skarpetki podnoszą morale. Lewa stopa- potężny, bolesny odcisk. Rzucam nie niego +10 do ignorowania, mając tylko nadzieję że mistrz gry nie ma jakichś nowych niespodzianek dla mojej postaci. 

    Niestety! W czasie gdy się ogarniam na PK wpada moja Nemezis- Łukasz, z którym już na przemian współpracowaliśmy lub ścigaliśmy się kilka razy. W swoim stylu nie marnując czasu szybko leci dalej. Działa to na mnie jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki!

    Niemal zapominając o kijach rzucam się w pogoń, lecimy jak dwóch wariatów z Góry Szybowcowej w kierunku Jeżowa Sudeckiego. Nie spodziewałem się, że znajdę w sobie jeszcze tyle siły!

 Przeskakujemy we dwóch przez Jeżów i już po chwili meldujemy się w lesie otaczającym jedno z bardziej klimatycznych miejsc na trasie- przeprawę przez Bóbr na Perle Zachodu. Ciągle wyprzedzając zawodników z krótszego dystansu nie odpuszczamy, obaj wiemy że to już zaczęła się walka o podium.

Perła Zachodu- tutaj w wydaniu dziennym. Nocą +100 do klimatu
fot. Maciej Bech

    Szczęściem trasa jest tu dobrze oznakowana, trafienie na wylot kładki może być poważnie utrudnione gdy skręci się w niewłaściwą ścieżkę. Na Perle trafiamy na jakąś imprezę- spoceni, ubrudzeni z czołówkami na głowach lekko nie pasujemy do towarzystwa ;)

    Dlatego też szybko opuszczamy miejscówkę, meldując się na skraju lasu. Pora przeskoczyć przez asfalt w asyście nieocenionych strażaków, następnie ponownie zanurzamy się w leśne ostępy. Po drodze rzucam okiem na stację Lotos- nieodłączny punkt postoju podczas Przejścia Dookoła Kotliny, ehh wspomnienia ;)

    Nie mam jednak zbyt dużo czasu na bujanie w obłokach- na zboczach góry Godzisz muszę lekko odpuścić. Chyba godzę się z spadkiem z pudła. Na dodatek zaczyna padać- niezbyt intensywnie, ale zawsze. Średnio mile widziane podczas drugiej nocy napierania. Zaczynam rozmawiać z drzewami, nie jest dobrze. Do tego w końcu pada mi zegarek. Pięknie, k*rwa, pięknie.

    Zrezygnowany doczłapuję do PK w Goduszynie. Pochłaniam szybko coś na ciepło, uzupełniam płyny i podpinając się pod kolejną ekipę ze 140 ruszam dalej- staram się nie marnować czasu. Jakaś iskra walki we mnie jednak została na Teutatesa!

    W nogach mam już ponad 142 kilometry, jeszcze tylko 40. Tylko :D Truchtam powoli się rozpędzając, sinusoida chyba znów pnie się do góry! Komorzyca nie przysparza trudności, choć psychicznie ciągnie mi się niemiłosiernie. Chyba zaczyna wychodzić druga nocka na nogach, ciekawe jakie halucynacje mnie czekają :D

    Realne lub nie- widzę przed sobą Wojcieszyce. Jednak realne- szybko asfaltuję by przeskoczyć w kierunku Zimnej Przełęczy. Nazwa nieprzypadkowa ;) Samotnie w mroku wspinam się po zboczach Ciemniaka- byłem tutaj jakieś 20h temu. Troszkę lepiej się czułem i prezentowałem, ale nie czepiajmy się szczegółów. Moje myśli krążą wokół tego, że jeszcze tylko Górzyniec, Kopalnia i zostanie ostatni przeskok- na metę :D 

    Zbiegając do Górzyńca tradycyjnie klnę na czym świat stoi- nie wiem czemu, ale ten fragment trasy wyciąga ze mnie najgorsze emocje. Chyba z racji tego, że za chwilę czeka Wysoki Kamień. Mój absolutnie znienawidzony fragment zawodów. 

    "Daj chwilowo jeszcze spokój Kamieniowi, masz czas się wkurzać"- besztam sam siebie na ostatnich metrach dobiegu do PK 11- Górzyniec. Ledwo co tam wpadłem słyszę chłopaków z 140 przeklinając tą samą górę. Oho, nie jestem sam :D 

    Ekipa z Górzyńca mocno mnie mobilizuje. Wielkie dzięki im za to. W pewnym momencie sięgając  po smakołyki z bufetu potykam się o własne nogi i omal nie upadam. Kłęb myśli kotłuje mi się w głowie, z poddaniem się na czele. Uparta natura nie daje jednak za wygraną, podlewana tylko motywacją od otaczających ludzi eksploduje. Znów wskakuję na obroty! Jeszcze tylko jakieś 25km, co to dla mnie- chwila cierpienia i wieczna chwała :D 

    Spoglądam w mrok- w kierunku Wysokiego Kamienia. "Teraz się z Tobą policzę!" rzucam w myślach i wypadam na szlak. To już zdecydowanie etap, w którym nie biegną mięśnie, nie biegnie głowa- ta już dawno się poddała. Biegnie już tylko serce! 

    Wyruszam w ciemność, po chwili płaskiego odcinka zaczyna się podejście. W głowie jedna, zapętlona myśl- "byle do schroniska". Wdrapuję się coraz wyżej, odgłos kijów niesie się po pustym szlaku. Oglądam się za siebie- pusto. W głowie gra mi Maidenowe "Run to the hills" a ja robię  wszystko co mogę, by dojść kogoś przede mną. Ciągle zachowuję nadzieję na pudło. 

    Gdy mijam schronisko na szczycie wydaję z siebie tryumfalny okrzyk- tak przynajmniej mi się wydawało :D "Teraz już naprawdę z górki"- przelatuje mi przez głowę. Tym razem nawet mnie ten odcinek tak bardzo nie wymęczył.

    Migające przede mną w oddali czołówki mobilizują do napierania. Odcinek od Wysokiego Kamienia do Zwaliska pokonuję w mgnieniu oka. Sinusoida  formy przeskakuje- pora na przedział [2𝝅, 5/2𝝅] :D  Tu czeka ostatni PK- Kopalnia. Czuję niesamowitą ulgę, wiem że ukończę te zawody- od mety dzieli mnie zaledwie 14km. Śmieszna odległość.

    Spoglądam na zegarek- niemal 23,5h na trasie. Chyba wyrobię się nawet w zakładanym czasie!  Szybko wyruszam za chłopakami z 140, formujemy się we 3 napierając bez wytchnienia. Nie spodziewałem się takiej mocy, po raz kolejny jestem pozytywnie zaskoczony.

    Trzy czołówki rozświetlają Szklarską Drogę, niesieni niepojętą siłą wyprzedzamy kolejnych zawodników. Wytężając wzrok wyszukuję znajomej sylwetki, nie tracę nadziei. Wreszcie jest! Numer startowy z trasy 180! To zawodnik, który pierwszy uciekł tuż po starcie! Odruchowo przyśpieszam, wszelkie zmęczenie uszło ze mnie w momencie.

    Pora na odrobinę psychologii. Poprawić swój numer startowy- tak, by rzucał się w oczy. Na facjatę wciągam uśmiech (łatwo nie było, ale udało się :D). Wyprzedzając rzucam tak wesoło jak tylko mogę "Cześć!". Wyprzedzany zawodnik odpowiada słabo, wygląda na zmasakrowanego. 

    Kompletnie się nie dziwię, przez  130 kilometrów napierał sam na czele stawki. To nigdy nie jest łatwe.  Tym bardziej spadek z podium na jakieś 8km przed metą! Niesiony nowymi siłami ciągnę moich towarzyszy niedoli w kierunku Przedziału. Ostatniej atrakcji programu ;) 

    Z początku często odwracam się za siebie, zwrot akcji rozbudził we mnie przygaszone ambicje. Nie oddam miejsca choćby świat miał się walić i palić :D To zadziwiające ile ludzki organizm potrafi z siebie wykrzesać, jeśli tylko dostanie pozytywny impuls.

    Po raz kolejny muszę zbesztać sam siebie, "pilnuj trasy i patrz pod nogi- wskakujemy na Przedział". Szczęściem wszyscy trzej zachowujemy przytomność umysłów i dosyć żwawo wspinamy się pod górę. Pomaga w tym piękna, księżycowa noc. Uwielbiam takie. 

    Mijamy dobrze mi znane formacje skalne, moje myśli są już jednak na starym torze saneczkowym. Mam nadzieję, że odbicie będzie dobrze oznakowane. Płaski odcinek zaczyna się dłużyć, co tylko potęguje mój niepokój. Wreszcie jest, w świetle czołówki widzę odbicie w lewo. Bogowie są łaskawi dzisiejszego dnia!

    Ślizgając i potykając się na kamieniach, korzeniach i błocie toczymy się w kierunku Kamieńczyka. Znów przeklinam na czym świat stoi, sprawdzam plecy- czysto.  Oddycham głęboko z poczuciem ulgi  gdy wybiegamy na autostradę przy schronisku. Wszyscy trzej zaczynamy się relaksować, przecież zostało już tylko skulać się do centrum Szklarskiej Poręby i META!

    Niestety, Parki miały dla nas tej nocy małą niespodziankę. Zagadawszy się mijamy właściwy skręt- ciśniemy żwawo w złym kierunku! Z umysłowego letargu wyrywa nas telefon od Oli, śledzi mnie dzięki wskazaniom trackera. Po chwili wahania przyznaję jej rację, trzeba wskoczyć z powrotem  na trasę.

    Znów się denerwuję- mam nadzieję, że te dodatkowe 2-3 kilometry nie spowodują kolejnych zmian na pudle. Wyrzucam z siebie szybki potok przekleństw i patrząc na mapę prowadzę naszą trójkę w kierunku mety. Wreszcie jest, ulica Turystyczna- przy jej końcu czeka meta! 

    Zapominamy o zmęczeniu i pokonanych kilometrach, na metę wbiegamy z uśmiechami na twarzach i zadowoleni. Dla mnie powód do zadowolenia jest podwójny- ukończyłem bieg i jestem trzeci, hell yeah :D 

Finisz, cudowne uczucie :D
    

    Po 25 godzinach i 43 minutach epickiej przygody w Karkonoszach, Górach Izerskich, Kaczawskich i Rudawach Janowickich, pokonuję jakieś 182 kilometry....i czuję niedosyt :) Uwielbiam to uczucie na mecie, człowiek może góry przenosić.

    Ola szybko przejmuje mnie pod swoje opiekuńcze skrzydła, mądrze wbija mi do łba że pora odpocząć ;) Jutro już tylko dekoracja i do domu, koniec sezonu startowego dla mnie. 

Oto i ono- wywalczone podium ;)
fot. Anita Suchocka

    Jak zawsze chciałbym podziękować organizatorom, świetna robota. Oznakowanie trasy, punkty kontrolne i całość organizacji były bez zarzutu. Nic dziwnego-  to ludzie z ogromną pasją i doświadczeniem. Myślę, że z chęcią jeszcze na UltraKotlinę wrócę. 

    Słowa podziękowań także dla ekipy z którą przyszło mi się ścigać. Długo będę o tym pamiętał- Przemek, Łukasz i Marek- wzajemna gonitwa przez tyle kilometrów była zaszczytem.

    To by było na tyle w roku 2022, słyszymy się w mam nadzieję życiowo lepszym, 2023 :)


                                                                                                          Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                               Ultraamator
 

    

    
    

    

sobota, 22 października 2022

Lecąc po sinusoidzie, czyli UltraKotlina 180- część I.

 


    Zapisy na długodystansowe biegi mają często to do siebie, że poziom genialności pomysłu maleje wraz ze zbliżającym się startem. Tak było i w tym przypadku- początkowa chęć zmierzenia się z nowym wyzwaniem ustąpiła miejsca lekkiemu przerażeniu. Rzucenie się na dystans 180km wydawało się troszkę przerostem ambicji. Ostatni raz na tego typu start zaliczyłem w maju 2021, na wiosennej Łemkowynie.

   "Zapisany, opłacony, nie ma odwrotu"- pomyślałem jednak i usiadłem nad mapą. Mapą, która przypomniała mi czasy początków mojego kontaktu z długimi dystansami- na Przejściu Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. Nie biegowo, a turystycznie. Jednak ziarno zagłady zostało zasiane, kiełkuje od 2015 roku :). Jego plony przynoszą często ból i cierpienie, ale ciągle kiełkuje :D

      W miarę odświeżania sobie terenu, wspominania dawnych przygód uśmiech wracał na moją facjatę, będzie dobrze :D Po zapoznaniu się z mapą i profilem terenu pokusiłem się standardowo o szybką kalkulację przewidywanego czasu- 26 godzin. Pożyjemy, zobaczymy. A szczegóły biegu czekają na Was tutaj:

https://ultrakotlina.pl/ultrakotlina180/

    Nerwowość zaczęła udzielać mi się znów po przyjeździe do Szklarskiej Poręby. Wcześniejsze trzy tygodnie życia nie były łatwe. Nie czułem się wypoczęty ani fizycznie, ani psychicznie. Na szczęście Ola zadbała o podniesienie morale i jakoś przemogłem niechęć. 

Ostatnie przygotowania taktycznie w Szklarskiej ;)

        Na start w Piechowicach dotarliśmy sporo przed czasem, tutaj już poczułem się jak ryba w wodzie. Atmosfera zawodów, AC/DC z głośników- czego chcieć więcej :D

Szefowa sztabu szkoleniowego i wskazówki przed startem ;)
fot. Daniel Koszela

        W końcu "nadejszła wiekopomna chwiła" i punktualnie o 1 w nocy wataha ruszyła. Początek przez miasto, asfalcik. Oczywiście tempo lekko szalone, ale to naturalne przy takim starcie. Powoli, aczkolwiek zdecydowanie przebijam się w kierunku czoła peletonu. Nie chcę gonić, dystans jest potężny. Ale mimo wszystko trzeba mieć wiedzę o tym, co dzieje się z przodu.

      Nie trwało to długo- jakaś samotna postać, cała na biało wyrywa się do przodu i tyle ją widzieliśmy. Jak zawsze w takim przypadku nasuwa mi się pytanie- taki koks czy niespełna rozumu. Nie wiedziałem, że to początek naprawdę epickich zmagań, które chyba zapamiętam na długo.

    Przeskakujemy przez pierwsze podejścia na zboczach Małego Ciemniaka i Ciemniaka, nie mając takich intencji wysuwam się na drugą pozycję- choć wcale nie cisnę, cały czas mam w głowie dystans i trzymam konie na wodzy. Szaleństwu nie sprzyja także uczucie  skumulowanego zmęczenia w mięśniach i głowie, życie nie dało wypocząć. Trudno, robimy swoje.

    Mijając kilka niezbyt wymagających górek i dolinek wypadam na autostradę prowadzącą do pierwszego PK- Rozdroża Izerskiego. Melduję się tutaj z 4 minutami straty do prowadzącego zawodnika. Z przyjemnością odhaczam w głowie pierwsze 14 kilometrów, pozdrawiam obsadę punktu i nie zatrzymując się znikam w ciemności nocnego lasu.

    
Rozdroże Izerskie, mnóstwo klimatu nocą :)
fot. Daniel Koszela
        

            Ostatnimi czasy sporo czasu poświęciłem na bieganie nocą i bardzo to polubiłem. Zwłaszcza w lesie. Każde przeżycie jest dużo mocniejsze i wyraźniejsze.  "Nie filozofuj, skup się na robocie"- besztam sam siebie i biorę azymut na Świeradów Zdrój.

        Ciągle cisnąc leśną autostradą przeskakuję przez Czepiec i Niedźwiednik, prowadzą mnie taśmy znakujące trasę biegu. Komfort kończy się na zbiegu z Sępiej Góry- tutaj pojawia się odrobina techniki. Odrobina, ale zwalniam jednak. głupio się wyautować na samym początku przygody.

        Korzystając z mojego zmniejszenia tempa za plecami pojawia się samotna pogoń. Póki co nie przejmuję się tym, ledwie 25km za nami. Wyskakujemy znów na równiejszy teren prowadzący do drugiego PK- Świeradowa Zdroju. Uzupełniam płyny w flaskach, w przelocie chwytam kilka kostek żółtego sera i asystowany przez służby porządkowe przeskakuję przez drogę. 

    Pora rozpocząć wspinaczkę na Rozdroże Pod Zwaliskiem. Początkowo podejście jest świetne do podbiegania, co robię z ogromną przyjemnością- trwa to jakieś 7 kilometrów. Niestety trzeba wyciągnąć kije i wrzucić bieg marszowy, ostrzejsze, terenowe podejście czeka.

    W plątaninie drzew przez chwilę gubię nawet szlak, co wykorzystuje zawodnik siedzący mi na plecach. We dwóch już przeskakujemy przez wyczekiwane Rozdroże i rozpoczynamy zbieg w kierunku Szklarskiej Poręby. Tutaj dochodzi do kumulacji- we mgle skręcamy na rozdrożu w złą ścieżkę.

    Gdy ukazał mi się widok znajomy z porannego spaceru z Olą zdębiałem. Spoglądam na tracka w zegarku- nie alarmował bo jesteśmy blisko trasy...a raczej jej odcinka którym będziemy biec pod koniec zmagań. Przeklęte zapętlenia :D Szybko wykonujemy odwrót na z góry upatrzone pozycje wpadamy na właściwą drogę.

    Chwila przeskoku przez Szklarską i meldujemy się na PK3- Huta. Kontrola zegarka- 42km w 4h 41 min. Nie jest źle. Tymczasem czeka pomidorowa z makaronem <3. Pakuję ją niczym kot ricottę u Makłowicza i jestem gotów do dalszej podróży. Mój towarzysz już ruszył, ale biorę wszystko na spokojnie. Wymieniam jeszcze akumulator w czołówce- tak na wszelki wypadek.

    Pora zameldować się w Karkonoszach. Jest to odcinek biegu, do którego jestem negatywnie nastawiony  jeszcze przed biegiem. Mając za "codzienny" plac zabaw Beskid Śląski i Żywiecki nie biegam zbyt dużo w tak skalistym terenie. Mniejsza z tym- pora zmierzyć się z najmocniejszym podejściem tego biegu- atak na Szrenicę i dalej w kierunku Wielkiego Szyszaka.

    Dopingowany migającą przede mną lampką Łukasza- mojego towarzysza niedawnego pogubienia trasy podbiegam w kierunku Kamieńczyka. Biegnąc rozważam położenie pierwszego uciekiniera, na Hucie był jakieś 25 minut przed nami. Zaczyna robić się z tego spora przewaga. 

    Podbiegając przyzwoitym tempem szybko dopadam poprzedzającego zawodnika by wspólnie walczyć z podejściem. Wyciągam kije i mocno pracując staram się wyrobić odrobinę przewagi- pod schroniskiem na Hali Szrenickiej mam zamiar wrzucić kurtkę. Prognozy pogody mówią o około zerowej temperaturze odczuwalnej na grani. 

    Możliwe, że i tak jest. Wrzucam kurtkę i rękawiczki. Aura mocno nieprzyjemna, ale nie ma takiej siły by mnie teraz zatrzymać. W porannej mgle i chmurach ponownie zostaję sam. Najgorsze jest to, że zaczyna mi doskwierać żołądek. Póki co nie jakoś mocno, ale wyczuwam nadchodzące problemy. 

    Staram się nie myśleć o problemie i napieram ile fabryka dała, przeskakując  Czeskie oraz Śląskie Kamenie. Powoli jednak słabnę, postanawiam odpocząć na zbiegu na Davidove Boudy. Wykorzystuje to konkurencja i zbliża mi się do pleców. Do tego dochodzą zawodnicy z trasy 140km, zaczynamy się mieszać. 

    "Pięknie, k*rwa, pięknie, zaczyna się"- przelatuje mi przez głowę, gdy w momencie największej słabości przeskakuje koło mnie numer startowy z mojej trasy. Udaje mi się jednak opanować kryzys i wrzucam wyższe obroty, podpinając się pod mojego towarzysza niedoli.

    Fragment równej, szerokiej leśnej drogi sprzyja mocniejszemu tempu- co też skrzętnie wykorzystujemy. Pocieszam się widokiem ludzi z ogona 140km, zmasakrowani. Pomimo posiadania w nogach 40 kilometrów mniej niż my ledwo nimi powłóczą. Mniejsza z tym- szacunek! Wiem jakie to wyzwanie i odwaga by choćby stanąć na linii startu. 

    Wygodna autostrada szybko się jednak kończy i przychodzi pora by odzyskać straconą wysokość. Atakujemy podejście na Przełęcz Karkonoską. Tam czeka kolejny PK, niesiony chęcią odhaczenia kolejnego zadania na liście cisnę bez wytchnienia. Do celu docieram po 7,5h- 61km w nogach. Przewaga lidera- około 35 minut. Stabilnie. 

Przełęcz Karkonoska- widać, że Pan Kryzys zbliża się wielkimi krokami
fot. Kornel Olbrycht

    Chciałem chwilę tu odpocząć. Jednak towarzystwo z mojej trasy oraz natłok ludzi z 140 powoduje, że uzupełniam tylko płyny, łapię w przelocie parę krakersów i odrobinę żółtego sera. Jeszcze przeżuwając wyskakuję na podejście w kierunku Tępego Szczytu. Pogoń nie daje się zrzucić, ostro ciśnie ze mną.

    Początkowe raźne tempo szybko jednak słabnie. Plątanina głazów i korzeni powoduje, że odpuszczamy. Bieg w tym miejscu kosztuje zbyt dużo energii na omijanie przeszkód, generując przy tym zbyt duże ryzyko urazu.

    Poza tym tłok na trasie gęstnieje, na szlaku coraz więcej ludzi. Ponownie jestem zmuszony odpuścić, w okolicach 67 kilometra spadam na 3 lokatę. O dziwo zachowuję zupełny spokój ducha- jeszcze ponad 100km zabawy przed nami. Na Przełęczy Karkonoskiej miałem niemal  2h przewagi nad planem,  ekipa jeszcze spokojnie zdąży wystrzelać się z amunicji. 

    Postanawiam odpuścić do zbiegu z Domu Śląskiego na Karpacz i maszeruję raźnym krokiem. Moje pozytywne nastawienie mąci tylko to co dzieje się w moim brzuchu, nie jest dobrze. Zaczynam rozglądać się za możliwością zboczenia z trasy by oddać naturze to, co do niej należy.

Kryzys w Karkonoszach
fot. Anita Suchocka

    Niestety! Wąska ścieżka i niezbyt bujna kosówka nie pozwala na zbyt wiele. Zresztą jestem na terenie parku narodowego, postaram się wytrzymać do Karpacza- może na przepaku będzie jakaś możliwość. 

    Doczłapuję wreszcie do Domu Śląskiego, playlista w głowie zapodaje Lombard- Szklana Pogoda. Nucąc pod nosem fragment o frasobliwych madonnach wpadam na zbieg, pojawiają się nowe siły! 

    "Żesz Twoja mać w te i nazad"- przelatuje mi nagle przez myśli. Zobaczyłem co mnie czeka. Wąska, kamienista ścieżka...zapchana turystami pnącymi się pod górę oraz zawodnikami z trasy 140 ostrożnie turlającymi się z górki. Obie grupy jakkolwiek bezkonfliktowe oraz robiące wszystko co w ich mocy, jednak skutecznie blokujące moje odnowione zapędy do szarżowania.

    Starając się łączyć zdrowy rozsądek z chęcią napierania zaczynam lawirować pomiędzy obiema grupami. Jakoś to idzie, najgorszy fragment przeskakuję bezawaryjnie. W sumie nie dziwię się frekwencji na szlaku, pierwszy raz w życiu jestem w rejonie Wodospadu Łomniczki i pomimo okoliczności okolica w pełni mnie urzeka.

Dolina Łomniczki- w wersji pochmurnej mocno mnie urzekła ;)
źródło: https://przyrodniczo.pl/

    Komputer pokładowy zaczyna kalkulować ile czasu straciłem, najpierw na własnej słabości, teraz w tłoku na szlaku. Korzystając z poszerzenia drogi przyśpieszam, ciągle lawirując pomiędzy ludźmi. Na szczęście skończyło się na kilku lekkich uślizgach na kamieniach, bez dramatów :)

    Docieram do Karpacza- PK5. Przepak <3. Przebieram się szybko- sucha koszulka, skarpety i buty automatycznie podnoszą morale. Rozglądam się za niebieskim przybytkiem, niestety bezskutecznie. Nic, jestem już poza parkiem narodowym i skrupułów miał nie będę. Jeszcze tylko kontrola czasu- 73km w 9h 20 min. Ciągle ponad plan, jednak wypracowana przewaga topnieje w oczach, trzeba się ogarnąć. Tym bardziej, że lider był tutaj 47 minut temu. Idzie chłop jak przecinak.

     Zachowuję na tyle spokoju i rozsądku by ograbić bufet z części smakołyków. Poprawiam pierwszym tego dnia żelem energetycznym i "wio Baśka", poszedł dalej. 

     Z lepszym nastawieniem ruszam dalej, jestem chyba 4. Szlak prowadzi nas znów pod górę, Tabaczna Ścieżka wspina się ku Przełęczy Okraj. Skąd będzie cudowny zbieg na przełęcz Kowarską <3. 

    Zbieg zbiegiem, najpierw trzeba jednak w końcu zrobić coś z sytuacją wymagającą opuszczenia szlaku na chwilę. Nie namyślam się długo i widząc dobre miejsce daję nura między drzewa. Straciłem tam ładnych parę minut, ale warto było :D

    Skumulowany efekt działania żelu i wizyty w krzakach jest iście wybuchowy. Wskakuję znów na wysokie obroty i gdy wypadam na Okraj wiem, że najbliższe kilometry są moje. "Kowarska, nadchodzę!"- rzucam w powietrze i puszczam się pędem. Analizując dotychczasowe wahania samopoczucia stwierdzam, że jestem teraz z formą w zakresie sinusa [0 , 𝝅/2] :)

    Zbieg jest technicznie bardzo łatwy, po prostu leci się wygodną ścieżką przecinając kilka razy asfalt. Dodatkowych skrzydeł dodaje mi wyprzedzenie Łukasza- towarzysza z początku biegu. Przyznam, że jestem pod wrażeniem chłopa. Podczas gdy ja traciłem czas na jedzenie, przebieranie się itd. on po prostu napierał dalej. Siła niesamowita!

    Kontrola zegarka- 85km, jeszcze chwila i będę na Przełęczy Kowarskiej. Odliczam kilometry z dwóch powodów: PK 6 oznacza wejście w Rudawy Janowickie- pasmo górskie wręcz stworzone do lecenia w trupa <3. Drugi powód jest jeszcze ważniejszy- na następnym punkcie czeka na mnie Ola ;)

    Wpadam na Przełęcz ucieszony niczym szczur na perspektywę otwarcia nowego kanału, sinusoida formy jeszcze się wspina ku górze :D Standardowo wpada żółty ser i krakersy. Info o sytuacji od obsady punktu- pierwszy ciśnie zdrowo. Zaczynam czuć, że jest poza moim zasięgiem. Trudno, powalczymy z drugim. 

    Jako się rzekło, cisnę w trupa. Łatwe technicznie ścieżki pozwalają na to. Mam 18 minut straty do drugiego miejsca. Do odrobienia. Za to lider faktycznie leci natchniony niczym Mickiewicz przy Panu Tadeuszu- 52 minuty straty. 

    Przeskok do Janowic Wielkich ma 19km. Czuję, że z każdym krokiem odrabiam straty. Głowa zapodaje podkład muzyczny idealny do napierania, Wildest Dreams od mojej ulubionej kapeli- Iron Maiden.

"I'm on my way
Out on my own again
I'm on my way
Out on the road again"

     Drę się na cały regulator, ciekawe co by powiedział Bruce Dickinson słysząc mnie między Skalnikiem a Dziczą Górą. Obstawiam mocne zdegustowanie :D 

    W miarę zbliżania się do Zamku Bolczów ruch na szlakach gęstnieje, wyprzedzam coraz większe ilości ludzi z 140 oraz turystów. Postanawiam się zamknąć, nie będę szkodził Bogom ducha winnym ludziom.

    Pofałdowana ścieżka prowadzi mnie nieubłaganie do celu, okazyjnie pracuję kijami- barki póki co świeże i na mocniejszych podejściach daję odpocząć nogom.

    Wreszcie pomiędzy drzewami prześwituje nieomylny punkt orientacyjny- wspomniany Zamek Bolczów. Sam w sobie jako siedziba średniowiecznych grasantów jest ciekawym obiektem. Teraz jednak bardziej interesuje mnie to, że od Janowic Wielkich dzieli mnie dosłownie chwila!

    Przeskakuję przez zamek, pędzę w dół po fragmencie skałek. Numer startowy na wierzchu, odzienie stosowne,  skupienie na twarzy, wiatr w reszcie włosów jakie mi zostały. Mijam parkę- ona parę grzybów w ręce. Nagle słyszę damski głos:

    - Przepraszam pana!
    - (klnąc cicho pod nosem, ale szlak to szlak) - Tak, słucham?
    - Nie ma pan może reklamówki?

    Nie wiem kto miał większego mindfucka, jej facet czy ja. Rozbawiony w sumie zdarzeniem wypadam na asfalt prowadzący do Janowic, jeszcze tylko mały objazd wyznaczony przez orgów w ostatniej chwili i wpadam na PK 7.

    Powodów do zadowolenia jest kilka- czekająca na mnie Ola, mocne tempo minionego odcinka oraz przekroczenie magicznej bariery 100km. Dokładnie 102 w nogach.  

    Szybko się ogarniam- uzupełniam płyny w flaskach, pochłaniam rosół <3, coś słodkiego na dokładkę. Oraz oczywiście obowiązkowe krakersy i żółty ser ;) Nie tracę nawet czasu na szukanie miejsca przy stole- wszystko zawalone przez sztafety i 140. Jem stojąc tuż przy bufecie. 

Rosołek!
fot. Aleksandra Trzaskowska

    Zaspokoiwszy potrzeby ciała poświęciłem chwilę potrzebom wyższego rzędu- rozmawiam z Olą. Wchodzi głupawka, sytuacja gdy na skutek wysiłku fizycznego i psychicznego człowiek przepływa odmęty szaleństwa. Zaczyna rozmawiać z drzewami. A drzewa odpowiadają. I to sensowniej niż niejeden człowiek :D

    Miło jest spędzić chwilę z Najlepszą Narzeczoną, ale niestety robota czeka. Jeszcze 80km napierania. Strata do lidera- 40 minut, do drugiej pozycji- 22 minuty. Dostawszy kopniaka na szczęście ruszam dalej, ku Różance...

    Ciąg dalszy nastąpi ;)

                                                                                                    Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                    Ultraamator

    




    



piątek, 9 września 2022

Gary Moore i beskidzkie szczyty- czyli Beskidy Ultra Trail 60.

 

    Spazmatycznie łapię powietrze niczym ryba wyrzucona na brzeg, spoglądam na zegarek- wskazuje wysokość dochodzącą do 900m.n.p.m. "Do diaska, jeszcze ponad 300m pionu"- rzucam sam do siebie. Niestety wizualna obserwacja dobrze znanej ścieżki potwierdza dane. Niebieski szlak, którym wspinam się na Skrzyczne jeszcze jakiś czas będzie mi towarzyszył...

    Beskidy Ultra Trail, moja ulubiona impreza biegowa w Beskidzie Śląskim w tym roku okazała się dla mnie  dobrym sprawdzianem. Składało się na to kilka czynników. 

    Po ubiegłorocznym zwycięstwie na trasie 75 postanowiłem wystartować na najdłuższym dystansie... 60km :D Tak, w tym roku impreza była trochę skromniejsza. Co nie znaczy, że gorsza :) Chciałem udowodnić sobie, że zeszły rok nie był przypadkiem. Do tego dochodziła chęć powetowania Krynickiej Setki- w której nie wystartowałem z racji złapania urazu tuż przed startem.  Ostatnim z czynników była pogoda, w dniu startu niezbyt sprzyjająca bieganiu.

    Tak więc gdy stałem na starcie byłem kłębkiem nerwów, jeszcze większym niż normalnie. Lekko uspakajała mnie znajomość trasy- z racji tego, że jej większość jest moim standardowym poligonem byłem dobrze świadom co nas wszystkich czeka.

    Dobrze znane okolice Klimczoka, Szyndzielni, Błatniej, Malinowskiej Skały, Skrzycznego...same wspaniałości. W sumie 63 kilometry i 3400m przewyższeń. Dokładne info u orgów:


    Start dystansów 30,40 i 60 miał miejsce o godzinie 8:00, trochę za późno dla mnie... o jakieś 4 godziny :D Wolę ruszać na szlak w okolicach 4 rano, wtedy mój organizm naturalnie wkręca się na obroty. Nie wspominając o bardziej ludzkich temperaturach latem :D

    Spuszczam z siebie mentalne ciśnienie, uśmiecham do fotografa uwieczniającego wiekopomną chwilę i wio, poszedł przed siebie ;)


Początek wyzwania, standardowo uśmiech na twarzy...jeszcze :)
for. Paweł Zając


 Początek jak na Buciku standardowy- wspinamy się mozolnie drogą w kierunku  Sanktuarium na Górce, by tam wskoczyć na niebieski szlak. Ostatnie wskazówki od Ojca Dyrektora (tu rozchodzą się trasy poszczególnych dystansów) i już pozostaje przełączyć się w tryb cierpienia :)


    Od samego początku pracuję dość mocno- nauczyłem się już, że na tak krótkich dystansach nie można sobie pozwolić na zbyt dużo luzu z początku. Potem może braknąć czasu by gonić. 

    Biorąc sobie nauki do serca wysuwam się na czoło, wskakując na Siodło pod Klimczokiem nie widzę przed sobą nikogo- dobrze. Teraz ogień, uwielbiam fragment przez Magurę. Delikatny podbieg i ładne widoki, to co Tygryski lubią najbardziej :D

    Od samego początku biegu nie oglądam się za siebie- robię swoje, reagować będziemy na bieżąco. Tak nastawiony rozpoczynam zbieg w kierunku Bystrej. Czerwony szlak nosi ślady niedawnych intensywnych deszczy. Luźna, kamienista nawierzchnia lekko utrudnia napieranie- jednak bez dramatu. Kiedyś nienawidziłem tego zbiegu, teraz nauczyłem się go lubić. Są w Beskidach duuuuuuużo gorsze :D

    Przed samą Bystrą dogania mnie dwóch zawodników. Pomagają mi w ten sposób rozwikłać jakże istotną życiową zagwozdkę- zatrzymać się i usunąć uwierające kamyczki z butów, czy pozwolić im pracować i ryzykować uraz. Odpowiedź jest jedna- ogień i cała naprzód, martwić się będę później :D

    Tak więc w trzech przeskakujemy przez Bystrą i kierujemy się na Kozią Górę. Tam chwila zamieszania- prowadząc naszą trójkę sugeruję się oznakowaniem innych zawodów. Na szczęście znając trasę szybko naprawiamy błąd i przeskakujemy obok schroniska na Koziej. 

       Teraz przyjemny, lekko pofałdowany fragment w kierunku na Kołowrót. Żółty szlak jest gościnny, jednak wiem, że za chwilę czeka niemal kilometr intensywnego ataku na Szyndzielnię. Lubię to jak diabli :D Choć robi się gorąco i duszno równocześnie jestem pozytywnie nastawiony.

    Półtorej godziny na trasie, 14 kilometrów w nogach. Póki co- łogiiiiń ;) Wspinając się na Szyndzielnię lustruję współtowarzysza- mokry caluteńki. Ja- niemal suchy. Nie wiem, cieszyć się z tego czy martwić. 

    Chyba zostaliśmy we dwóch, nie słyszę nic za sobą a pozostaję wierny zasadzie niepatrzenia w tył. Docieramy do końca podejścia, pora- o dziwo :D- lecieć w dół. Do Wapienicy. W głowie wkręcił mi się Gary Moore- Over the Hills and Far Away, będzie mnie prześladował do końca biegu :D

    Na zbiegu pozostaję lekko w tyle. Jednak nie na tyle, by po uzupełnieniu płynów na punkcie kontrolnym nie dogonić towarzysza niedoli na stromym podejściu na Palenicę.

    Czuję, że zaczyna się robić nieprzyjemnie. Wysoka temperatura daje się we znaki. Robiąc jednak dobrą minę do złej gry zbieram się i podkręcam tempo ciągnąc naszą dwójkę w kierunku Błatniej. 

    Na szlaku napotykamy coraz więcej turystów, miło słyszeć doping ;) Gdy przeskakujemy przez Błatnią wypadamy na mocno eksponowany fragment trasy. Nie zwalniając tempa napieramy w kierunku Stołowa. Ludzi coraz więcej, wymieniam przyjacielskie pozdrowienia z zawodnikami z Treka. Z lekką nadzieją wypatruję Oli- czekając na mnie wybierała się na szlak, rozważała nawet ten kierunek. Miło by było ją zobaczyć :)

     Nic z tego jednak, mądrze przy tej pogodzie wybrała krótszy wariant. Ja natomiast lecę dalej. Mijam Stołów i kulam się ku Karkoszczonce. Tutaj mój towarzysz wyskakuje na prowadzenie, którego jak się okaże nie odda do samego końca.

Ciekawe co wtedy myślałem, pewnie coś w stylu "Panie, idź Pan w ch**" :D
fot. Paweł Zając


    Nie uprzedzając jednak biegu wydarzeń- wspinając się na Beskidek a potem na Hyrcę czuję, że nie jest dobrze. Słabnę, przyszedł standardowy Pan Kryzys.

    Krok za krokiem coraz mocniej walczę o utrzymanie tempa, zaczyna się spoglądanie na zegarek- 34km, 35, 36...Zostałem sam. Jakoś zawsze na Bucie mam momenty słabości przed Salmopolem.

    Mijając Grabową osuszam do końca flaski. Już niedługo PK, tam zatankuję i coś zjem. Wyczekuję tego jak zbawienia. Łykanie spakowanych ze sobą żeli nie przynosi jakoś takiego boosta jak zawsze. Może trzeba będzie je zmienić przed następnym startem? 

    Dywagacje przerywa mi doping w języku angielskim- You can do it! "Impossible is nothing"- odpowiadam, unoszę kciuk i niesiony tym małym zastrzykiem pozytywnej energii wpadam na Przełęcz Salmopolską.

    Tam  pomocna ekipa pomaga mi uzupełnić płyny. Najwyższy czas na to. Tym bardziej, że czeka teraz odrobina mocniejszej wspinaczki- przez Malinów, Gawlasi na Magurki Wiślańską i Radziechowską.

    Wsuwam arbuza na punkcie i medytuję nad niewesołymi perspektywami. Taka Magurka Wiślańska to tylko trochę ponad 200m przewyższenia w stosunku do Salmopolu. Ale. Zawsze jest jakieś "ale". Jestem tak wypompowany przez tą mieszankę upału i duchoty, że przez chwilę poważnie rozważam rezygnację. 

    Szybko przychodzi otrzeźwienie- odpuścić będąc drugim  po 40 z 60 kilometrów? Nigdy! Poza tam podświadomość się obudziła, niezawodnie strasząc mnie Garym :D Jeszcze jeden kawałek arbuza i nie tracę już czasu- mniej lub bardziej radośnie kicam po  czerwonym szlaku na Malinów.

    Lawiruję pomiędzy turystami, wyprzedzanie grupek ludzi przychodzi łatwo- nigdy nie zapomnę Chudego Wawrzyńca, pod koniec którego miałem z tym ogromne problemy. Dawne dzieje, trzeba się kiedyś z tym biegiem znów zmierzyć. 

    Jestem na mojej ulubionej grani w Beskidzie Śląskim, napieram. Może nie jakoś oszałamiająco- po około 7 min/kilometr. Jednak napieram! Przed sobą widzę wznoszący się masyw Magurki Wiślańskiej. To ostatnia większa przeszkoda dzieląca mnie od zbiegu na  Ostre. 

    Łykam żel, popijam solidną porcją izo. Mocy przybywaj! Kamieniste podejście szybko się kończy, znów mogę rozwinąć większą prędkość, czeka kolejna Magurka- tym razem Radziechowska.  Szybko się na niej melduję i wpadam na zielony szlak w kierunku Ostrego. 

    Przez moją głowę znów przelatuje milion myśli. To znak, że jest już ze mną lepiej.  Jestem w stanie rozkminiać coś innego niż po prostu "nie umrzyj". Komputer pokładowy kalkuluje międzyczasy, tempa i prędkości. Doskonała rozrywka w czasie biegu, lepsza od tej całej elektroniki która nie opuszcza teraz człowieka na krok.

Wracam do żywych
fot. Katarzyna Gogler

    Pięć kilometrów zbiegu nie było w moim wydaniu szczytem wirtuozerii, ale ciągle jestem drugi. Twardo nie obracam się za siebie. Co będzie to będzie. Asfaltuję kawałek i melduję się na ostatnim dzisiaj Punkcie Kontrolnym. 

    Tam wita mnie napierniczający z głośnika Sabaton. Podśpiewując "Swedish Pagans" napełniam flaski. Wpada izotonik i woda. Do tego mała porcja ziemniaczków- trzeba przyjąć jakieś konkretne żarcie. Podane w dodatku z uśmiechem na twarzy, to też ma znaczenie.

    Nic co dobre nie trwa jednak zbyt długo- pora zmierzyć się z Jego Wysokością. Skrzyczne czeka, a niecierpliwa z niego bestia. Prowadzący na niego niebieski szlak uważam za wymagający jak na warunki beskidzkie. Niemal 5 km stromego, kamienistego podejścia. 

    Entuzjazm wynikający z rozpoczęcia ostatniego etapu dzisiejszej podróży szybko wyparował. Pozostała tylko twarda, uporczywa praca. By się zmotywować powtarzam postanowienie z zeszłego roku- "poniżej godziny meldujesz się pod schroniskiem, albo Dupa Wołowa jesteś a nie biegacz". Nucę sobie przy tym pod nosem kawałek kryzysowy- "Róża i bez", to zawsze pomaga. Nie na długo, znów Gary mi się przypomniał :D

    Nieuchronnie jednak zmierzam ku temu, co przedstawiłem w pierwszym akapicie. Niestety, jakkolwiek wysokiego morale bym nie miał, ograniczenia fizyczne robią swoje. Pozostaje głowa i serce, tylko tym już napieram. 

    Stopniowo jednak, krok po kroku zbliżam się ku celowi- 56,8km, 56,9km, 57km...
W końcu mijam schronisko. Tam z głośników słyszę- "zamówienie 63, frytki". Na Bogów, zamordował bym teraz za frytałki. Spoglądam na zegarek, udało się o włos. Niecała minuta dzieliła mnie od zostania Dupą Wołową. Mijam platformę widokową i pora na ostatni akt tej tragikomedii, zbieg do Szczyrku ;)


    Przyznam się, że był to moment w którym odliczałem dosłownie każdy metr. Ledwo trzymając się na nogach truchtam w dół stokiem narciarskim. Poddałem się w końcu- oglądam się za siebie, czysto! Oby tylko tak zostało, jeszcze tylko 3 kilometry. 

    Przeskakuję na bardziej wypłaszczony fragment trasy, czerwony szlak poprowadzi mnie na Siodło. Jestem w stanie znów biec, korzystając z tego wyciskam ile fabryka dała. 

    Odejście szlaku zielonego, czuję już to-meta blisko! Odwracam się do tyłu, dalej czysto. Bosko. Mijam ostatnich turystów na Siodle i kieruję się na ikoniczny dla mnie fragment buta, finalny zbieg kamienistą ścieżką do Szczyrku. 

    Przeskakuję przez most  i wypadam na najcudowniejszy pod słońcem Deptak nad Żylicą. Ostatnia weryfikacja rejonu za plecami, można już spokojnie kulać się przez te ostatnie metry.

    Choć mięśnie płoną żywym ogniem i ledwo jestem w stanie przemieszczać się do przodu staram się wykrzesać coś uśmiechu z siebie, w końcu kończę kolejną przygodę :D 

    Wpadam na metę jako drugi, mija 8 godzin 12 minut od kiedy wyruszyłem na szlak. Bardzo trudne 8 godzin. Mimo wszystko jestem cholernie zadowolony, udało się przyzwoicie pobiec. 

    Najlepsza Narzeczona szybko przejmuje mnie z rąk organizatorów, prowadzi do bufetu gdzie wydają PIWO. Tego potrzebowałem :D 

Mała rzecz, a cieszy ;)
fot. Aleksandra Trzaskowska


     Miło było znów pobiec w Szczyrku. Choć na trasie człowiek często umiera lub przeklina cały świat i własne głupie pomysły to świetne wspomnienia pozostaną na długo.

   Jak zawsze ogromne podziękowania dla Organizatorów i wspierających ich Wolontariuszy, mam nadzieję widzimy się na Bucie za rok ;) 

    Gratulacje dla całej biegnącej ekipy, przy tej pogodzie samo ukończenie zawodów było wyzwaniem. Największy szacun dla Karola Matysska, który odsadził mnie na ponad pół godziny, czapki z głów.

    Ja tymczasem wykorzystałem chwilę na odpoczynek, teraz 2-3 tygodnie pracy przed ostatnim wyzwaniem w tym roku- Ultra Kotlina 180 czeka ;)


                                                                                                                                                                                                                                                      Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                            Ultraamator