sobota, 22 października 2022

Lecąc po sinusoidzie, czyli UltraKotlina 180- część I.

 


    Zapisy na długodystansowe biegi mają często to do siebie, że poziom genialności pomysłu maleje wraz ze zbliżającym się startem. Tak było i w tym przypadku- początkowa chęć zmierzenia się z nowym wyzwaniem ustąpiła miejsca lekkiemu przerażeniu. Rzucenie się na dystans 180km wydawało się troszkę przerostem ambicji. Ostatni raz na tego typu start zaliczyłem w maju 2021, na wiosennej Łemkowynie.

   "Zapisany, opłacony, nie ma odwrotu"- pomyślałem jednak i usiadłem nad mapą. Mapą, która przypomniała mi czasy początków mojego kontaktu z długimi dystansami- na Przejściu Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. Nie biegowo, a turystycznie. Jednak ziarno zagłady zostało zasiane, kiełkuje od 2015 roku :). Jego plony przynoszą często ból i cierpienie, ale ciągle kiełkuje :D

      W miarę odświeżania sobie terenu, wspominania dawnych przygód uśmiech wracał na moją facjatę, będzie dobrze :D Po zapoznaniu się z mapą i profilem terenu pokusiłem się standardowo o szybką kalkulację przewidywanego czasu- 26 godzin. Pożyjemy, zobaczymy. A szczegóły biegu czekają na Was tutaj:

https://ultrakotlina.pl/ultrakotlina180/

    Nerwowość zaczęła udzielać mi się znów po przyjeździe do Szklarskiej Poręby. Wcześniejsze trzy tygodnie życia nie były łatwe. Nie czułem się wypoczęty ani fizycznie, ani psychicznie. Na szczęście Ola zadbała o podniesienie morale i jakoś przemogłem niechęć. 

Ostatnie przygotowania taktycznie w Szklarskiej ;)

        Na start w Piechowicach dotarliśmy sporo przed czasem, tutaj już poczułem się jak ryba w wodzie. Atmosfera zawodów, AC/DC z głośników- czego chcieć więcej :D

Szefowa sztabu szkoleniowego i wskazówki przed startem ;)
fot. Daniel Koszela

        W końcu "nadejszła wiekopomna chwiła" i punktualnie o 1 w nocy wataha ruszyła. Początek przez miasto, asfalcik. Oczywiście tempo lekko szalone, ale to naturalne przy takim starcie. Powoli, aczkolwiek zdecydowanie przebijam się w kierunku czoła peletonu. Nie chcę gonić, dystans jest potężny. Ale mimo wszystko trzeba mieć wiedzę o tym, co dzieje się z przodu.

      Nie trwało to długo- jakaś samotna postać, cała na biało wyrywa się do przodu i tyle ją widzieliśmy. Jak zawsze w takim przypadku nasuwa mi się pytanie- taki koks czy niespełna rozumu. Nie wiedziałem, że to początek naprawdę epickich zmagań, które chyba zapamiętam na długo.

    Przeskakujemy przez pierwsze podejścia na zboczach Małego Ciemniaka i Ciemniaka, nie mając takich intencji wysuwam się na drugą pozycję- choć wcale nie cisnę, cały czas mam w głowie dystans i trzymam konie na wodzy. Szaleństwu nie sprzyja także uczucie  skumulowanego zmęczenia w mięśniach i głowie, życie nie dało wypocząć. Trudno, robimy swoje.

    Mijając kilka niezbyt wymagających górek i dolinek wypadam na autostradę prowadzącą do pierwszego PK- Rozdroża Izerskiego. Melduję się tutaj z 4 minutami straty do prowadzącego zawodnika. Z przyjemnością odhaczam w głowie pierwsze 14 kilometrów, pozdrawiam obsadę punktu i nie zatrzymując się znikam w ciemności nocnego lasu.

    
Rozdroże Izerskie, mnóstwo klimatu nocą :)
fot. Daniel Koszela
        

            Ostatnimi czasy sporo czasu poświęciłem na bieganie nocą i bardzo to polubiłem. Zwłaszcza w lesie. Każde przeżycie jest dużo mocniejsze i wyraźniejsze.  "Nie filozofuj, skup się na robocie"- besztam sam siebie i biorę azymut na Świeradów Zdrój.

        Ciągle cisnąc leśną autostradą przeskakuję przez Czepiec i Niedźwiednik, prowadzą mnie taśmy znakujące trasę biegu. Komfort kończy się na zbiegu z Sępiej Góry- tutaj pojawia się odrobina techniki. Odrobina, ale zwalniam jednak. głupio się wyautować na samym początku przygody.

        Korzystając z mojego zmniejszenia tempa za plecami pojawia się samotna pogoń. Póki co nie przejmuję się tym, ledwie 25km za nami. Wyskakujemy znów na równiejszy teren prowadzący do drugiego PK- Świeradowa Zdroju. Uzupełniam płyny w flaskach, w przelocie chwytam kilka kostek żółtego sera i asystowany przez służby porządkowe przeskakuję przez drogę. 

    Pora rozpocząć wspinaczkę na Rozdroże Pod Zwaliskiem. Początkowo podejście jest świetne do podbiegania, co robię z ogromną przyjemnością- trwa to jakieś 7 kilometrów. Niestety trzeba wyciągnąć kije i wrzucić bieg marszowy, ostrzejsze, terenowe podejście czeka.

    W plątaninie drzew przez chwilę gubię nawet szlak, co wykorzystuje zawodnik siedzący mi na plecach. We dwóch już przeskakujemy przez wyczekiwane Rozdroże i rozpoczynamy zbieg w kierunku Szklarskiej Poręby. Tutaj dochodzi do kumulacji- we mgle skręcamy na rozdrożu w złą ścieżkę.

    Gdy ukazał mi się widok znajomy z porannego spaceru z Olą zdębiałem. Spoglądam na tracka w zegarku- nie alarmował bo jesteśmy blisko trasy...a raczej jej odcinka którym będziemy biec pod koniec zmagań. Przeklęte zapętlenia :D Szybko wykonujemy odwrót na z góry upatrzone pozycje wpadamy na właściwą drogę.

    Chwila przeskoku przez Szklarską i meldujemy się na PK3- Huta. Kontrola zegarka- 42km w 4h 41 min. Nie jest źle. Tymczasem czeka pomidorowa z makaronem <3. Pakuję ją niczym kot ricottę u Makłowicza i jestem gotów do dalszej podróży. Mój towarzysz już ruszył, ale biorę wszystko na spokojnie. Wymieniam jeszcze akumulator w czołówce- tak na wszelki wypadek.

    Pora zameldować się w Karkonoszach. Jest to odcinek biegu, do którego jestem negatywnie nastawiony  jeszcze przed biegiem. Mając za "codzienny" plac zabaw Beskid Śląski i Żywiecki nie biegam zbyt dużo w tak skalistym terenie. Mniejsza z tym- pora zmierzyć się z najmocniejszym podejściem tego biegu- atak na Szrenicę i dalej w kierunku Wielkiego Szyszaka.

    Dopingowany migającą przede mną lampką Łukasza- mojego towarzysza niedawnego pogubienia trasy podbiegam w kierunku Kamieńczyka. Biegnąc rozważam położenie pierwszego uciekiniera, na Hucie był jakieś 25 minut przed nami. Zaczyna robić się z tego spora przewaga. 

    Podbiegając przyzwoitym tempem szybko dopadam poprzedzającego zawodnika by wspólnie walczyć z podejściem. Wyciągam kije i mocno pracując staram się wyrobić odrobinę przewagi- pod schroniskiem na Hali Szrenickiej mam zamiar wrzucić kurtkę. Prognozy pogody mówią o około zerowej temperaturze odczuwalnej na grani. 

    Możliwe, że i tak jest. Wrzucam kurtkę i rękawiczki. Aura mocno nieprzyjemna, ale nie ma takiej siły by mnie teraz zatrzymać. W porannej mgle i chmurach ponownie zostaję sam. Najgorsze jest to, że zaczyna mi doskwierać żołądek. Póki co nie jakoś mocno, ale wyczuwam nadchodzące problemy. 

    Staram się nie myśleć o problemie i napieram ile fabryka dała, przeskakując  Czeskie oraz Śląskie Kamenie. Powoli jednak słabnę, postanawiam odpocząć na zbiegu na Davidove Boudy. Wykorzystuje to konkurencja i zbliża mi się do pleców. Do tego dochodzą zawodnicy z trasy 140km, zaczynamy się mieszać. 

    "Pięknie, k*rwa, pięknie, zaczyna się"- przelatuje mi przez głowę, gdy w momencie największej słabości przeskakuje koło mnie numer startowy z mojej trasy. Udaje mi się jednak opanować kryzys i wrzucam wyższe obroty, podpinając się pod mojego towarzysza niedoli.

    Fragment równej, szerokiej leśnej drogi sprzyja mocniejszemu tempu- co też skrzętnie wykorzystujemy. Pocieszam się widokiem ludzi z ogona 140km, zmasakrowani. Pomimo posiadania w nogach 40 kilometrów mniej niż my ledwo nimi powłóczą. Mniejsza z tym- szacunek! Wiem jakie to wyzwanie i odwaga by choćby stanąć na linii startu. 

    Wygodna autostrada szybko się jednak kończy i przychodzi pora by odzyskać straconą wysokość. Atakujemy podejście na Przełęcz Karkonoską. Tam czeka kolejny PK, niesiony chęcią odhaczenia kolejnego zadania na liście cisnę bez wytchnienia. Do celu docieram po 7,5h- 61km w nogach. Przewaga lidera- około 35 minut. Stabilnie. 

Przełęcz Karkonoska- widać, że Pan Kryzys zbliża się wielkimi krokami
fot. Kornel Olbrycht

    Chciałem chwilę tu odpocząć. Jednak towarzystwo z mojej trasy oraz natłok ludzi z 140 powoduje, że uzupełniam tylko płyny, łapię w przelocie parę krakersów i odrobinę żółtego sera. Jeszcze przeżuwając wyskakuję na podejście w kierunku Tępego Szczytu. Pogoń nie daje się zrzucić, ostro ciśnie ze mną.

    Początkowe raźne tempo szybko jednak słabnie. Plątanina głazów i korzeni powoduje, że odpuszczamy. Bieg w tym miejscu kosztuje zbyt dużo energii na omijanie przeszkód, generując przy tym zbyt duże ryzyko urazu.

    Poza tym tłok na trasie gęstnieje, na szlaku coraz więcej ludzi. Ponownie jestem zmuszony odpuścić, w okolicach 67 kilometra spadam na 3 lokatę. O dziwo zachowuję zupełny spokój ducha- jeszcze ponad 100km zabawy przed nami. Na Przełęczy Karkonoskiej miałem niemal  2h przewagi nad planem,  ekipa jeszcze spokojnie zdąży wystrzelać się z amunicji. 

    Postanawiam odpuścić do zbiegu z Domu Śląskiego na Karpacz i maszeruję raźnym krokiem. Moje pozytywne nastawienie mąci tylko to co dzieje się w moim brzuchu, nie jest dobrze. Zaczynam rozglądać się za możliwością zboczenia z trasy by oddać naturze to, co do niej należy.

Kryzys w Karkonoszach
fot. Anita Suchocka

    Niestety! Wąska ścieżka i niezbyt bujna kosówka nie pozwala na zbyt wiele. Zresztą jestem na terenie parku narodowego, postaram się wytrzymać do Karpacza- może na przepaku będzie jakaś możliwość. 

    Doczłapuję wreszcie do Domu Śląskiego, playlista w głowie zapodaje Lombard- Szklana Pogoda. Nucąc pod nosem fragment o frasobliwych madonnach wpadam na zbieg, pojawiają się nowe siły! 

    "Żesz Twoja mać w te i nazad"- przelatuje mi nagle przez myśli. Zobaczyłem co mnie czeka. Wąska, kamienista ścieżka...zapchana turystami pnącymi się pod górę oraz zawodnikami z trasy 140 ostrożnie turlającymi się z górki. Obie grupy jakkolwiek bezkonfliktowe oraz robiące wszystko co w ich mocy, jednak skutecznie blokujące moje odnowione zapędy do szarżowania.

    Starając się łączyć zdrowy rozsądek z chęcią napierania zaczynam lawirować pomiędzy obiema grupami. Jakoś to idzie, najgorszy fragment przeskakuję bezawaryjnie. W sumie nie dziwię się frekwencji na szlaku, pierwszy raz w życiu jestem w rejonie Wodospadu Łomniczki i pomimo okoliczności okolica w pełni mnie urzeka.

Dolina Łomniczki- w wersji pochmurnej mocno mnie urzekła ;)
źródło: https://przyrodniczo.pl/

    Komputer pokładowy zaczyna kalkulować ile czasu straciłem, najpierw na własnej słabości, teraz w tłoku na szlaku. Korzystając z poszerzenia drogi przyśpieszam, ciągle lawirując pomiędzy ludźmi. Na szczęście skończyło się na kilku lekkich uślizgach na kamieniach, bez dramatów :)

    Docieram do Karpacza- PK5. Przepak <3. Przebieram się szybko- sucha koszulka, skarpety i buty automatycznie podnoszą morale. Rozglądam się za niebieskim przybytkiem, niestety bezskutecznie. Nic, jestem już poza parkiem narodowym i skrupułów miał nie będę. Jeszcze tylko kontrola czasu- 73km w 9h 20 min. Ciągle ponad plan, jednak wypracowana przewaga topnieje w oczach, trzeba się ogarnąć. Tym bardziej, że lider był tutaj 47 minut temu. Idzie chłop jak przecinak.

     Zachowuję na tyle spokoju i rozsądku by ograbić bufet z części smakołyków. Poprawiam pierwszym tego dnia żelem energetycznym i "wio Baśka", poszedł dalej. 

     Z lepszym nastawieniem ruszam dalej, jestem chyba 4. Szlak prowadzi nas znów pod górę, Tabaczna Ścieżka wspina się ku Przełęczy Okraj. Skąd będzie cudowny zbieg na przełęcz Kowarską <3. 

    Zbieg zbiegiem, najpierw trzeba jednak w końcu zrobić coś z sytuacją wymagającą opuszczenia szlaku na chwilę. Nie namyślam się długo i widząc dobre miejsce daję nura między drzewa. Straciłem tam ładnych parę minut, ale warto było :D

    Skumulowany efekt działania żelu i wizyty w krzakach jest iście wybuchowy. Wskakuję znów na wysokie obroty i gdy wypadam na Okraj wiem, że najbliższe kilometry są moje. "Kowarska, nadchodzę!"- rzucam w powietrze i puszczam się pędem. Analizując dotychczasowe wahania samopoczucia stwierdzam, że jestem teraz z formą w zakresie sinusa [0 , 𝝅/2] :)

    Zbieg jest technicznie bardzo łatwy, po prostu leci się wygodną ścieżką przecinając kilka razy asfalt. Dodatkowych skrzydeł dodaje mi wyprzedzenie Łukasza- towarzysza z początku biegu. Przyznam, że jestem pod wrażeniem chłopa. Podczas gdy ja traciłem czas na jedzenie, przebieranie się itd. on po prostu napierał dalej. Siła niesamowita!

    Kontrola zegarka- 85km, jeszcze chwila i będę na Przełęczy Kowarskiej. Odliczam kilometry z dwóch powodów: PK 6 oznacza wejście w Rudawy Janowickie- pasmo górskie wręcz stworzone do lecenia w trupa <3. Drugi powód jest jeszcze ważniejszy- na następnym punkcie czeka na mnie Ola ;)

    Wpadam na Przełęcz ucieszony niczym szczur na perspektywę otwarcia nowego kanału, sinusoida formy jeszcze się wspina ku górze :D Standardowo wpada żółty ser i krakersy. Info o sytuacji od obsady punktu- pierwszy ciśnie zdrowo. Zaczynam czuć, że jest poza moim zasięgiem. Trudno, powalczymy z drugim. 

    Jako się rzekło, cisnę w trupa. Łatwe technicznie ścieżki pozwalają na to. Mam 18 minut straty do drugiego miejsca. Do odrobienia. Za to lider faktycznie leci natchniony niczym Mickiewicz przy Panu Tadeuszu- 52 minuty straty. 

    Przeskok do Janowic Wielkich ma 19km. Czuję, że z każdym krokiem odrabiam straty. Głowa zapodaje podkład muzyczny idealny do napierania, Wildest Dreams od mojej ulubionej kapeli- Iron Maiden.

"I'm on my way
Out on my own again
I'm on my way
Out on the road again"

     Drę się na cały regulator, ciekawe co by powiedział Bruce Dickinson słysząc mnie między Skalnikiem a Dziczą Górą. Obstawiam mocne zdegustowanie :D 

    W miarę zbliżania się do Zamku Bolczów ruch na szlakach gęstnieje, wyprzedzam coraz większe ilości ludzi z 140 oraz turystów. Postanawiam się zamknąć, nie będę szkodził Bogom ducha winnym ludziom.

    Pofałdowana ścieżka prowadzi mnie nieubłaganie do celu, okazyjnie pracuję kijami- barki póki co świeże i na mocniejszych podejściach daję odpocząć nogom.

    Wreszcie pomiędzy drzewami prześwituje nieomylny punkt orientacyjny- wspomniany Zamek Bolczów. Sam w sobie jako siedziba średniowiecznych grasantów jest ciekawym obiektem. Teraz jednak bardziej interesuje mnie to, że od Janowic Wielkich dzieli mnie dosłownie chwila!

    Przeskakuję przez zamek, pędzę w dół po fragmencie skałek. Numer startowy na wierzchu, odzienie stosowne,  skupienie na twarzy, wiatr w reszcie włosów jakie mi zostały. Mijam parkę- ona parę grzybów w ręce. Nagle słyszę damski głos:

    - Przepraszam pana!
    - (klnąc cicho pod nosem, ale szlak to szlak) - Tak, słucham?
    - Nie ma pan może reklamówki?

    Nie wiem kto miał większego mindfucka, jej facet czy ja. Rozbawiony w sumie zdarzeniem wypadam na asfalt prowadzący do Janowic, jeszcze tylko mały objazd wyznaczony przez orgów w ostatniej chwili i wpadam na PK 7.

    Powodów do zadowolenia jest kilka- czekająca na mnie Ola, mocne tempo minionego odcinka oraz przekroczenie magicznej bariery 100km. Dokładnie 102 w nogach.  

    Szybko się ogarniam- uzupełniam płyny w flaskach, pochłaniam rosół <3, coś słodkiego na dokładkę. Oraz oczywiście obowiązkowe krakersy i żółty ser ;) Nie tracę nawet czasu na szukanie miejsca przy stole- wszystko zawalone przez sztafety i 140. Jem stojąc tuż przy bufecie. 

Rosołek!
fot. Aleksandra Trzaskowska

    Zaspokoiwszy potrzeby ciała poświęciłem chwilę potrzebom wyższego rzędu- rozmawiam z Olą. Wchodzi głupawka, sytuacja gdy na skutek wysiłku fizycznego i psychicznego człowiek przepływa odmęty szaleństwa. Zaczyna rozmawiać z drzewami. A drzewa odpowiadają. I to sensowniej niż niejeden człowiek :D

    Miło jest spędzić chwilę z Najlepszą Narzeczoną, ale niestety robota czeka. Jeszcze 80km napierania. Strata do lidera- 40 minut, do drugiej pozycji- 22 minuty. Dostawszy kopniaka na szczęście ruszam dalej, ku Różance...

    Ciąg dalszy nastąpi ;)

                                                                                                    Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                    Ultraamator

    




    



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz