sobota, 4 września 2021

"Yes! Yes! Yes!"- czyli Beskidy Ultra Trail 2021.

       

   Parę lat mi to zajęło, dokładnie 4 zanim ponownie postanowiłem wyruszyć na trasę BUTa.  Dlaczego tak długo? Ciężko stwierdzić. Ważne, że decyzja podjęta, zgłoszenie poszło. Padło na dystans 75 kilometrów. Rozważałem setkę, ale po przemyśleniu sprawy odpuściłem. Wiosną było 150 na Łemko, jesień zrobimy krótszą. 

   Zgłoszenie, a po nim intensywne analizy trasy. Moje wcześniejsze doświadczenia z ekipą fundacji Aktywne Beskidy mówiły jedno- trzeba dobrze zapoznać się z szlakiem na którym przyjdzie rywalizować. Nie obce są im  nagłe przeskoki z szerokiej, równej autostrady na wąskiego single tracka w krzakach. Z jednej strony to piękne, z drugiej...trzeba być czujnym, nieraz to nawet i ślad GPS w zegarku nie pomoże :D

Profil trasy, pomimo jej "krótkości"  będzie co robić
źródło: https://www.beskidyultratrail.com/but-75

   Pierwsze nerwy poczułem jak zawsze przy odbiorze numeru startowego, jak to  powtarzam syndrom sztokholmski w pełnej krasie. Ola twierdzi, że będę źródłem dla jej badań na studia podyplomowe- analiza skłonności autodestrukcyjnych :D


324, oby szczęśliwy ;)

   Na start wyjątkowo wpadłem zdyszany, parę minut przed odliczaniem. Przyczyna- karygodny błąd w obliczeniach czasu potrzebnego na dotarcie do amfiteatru w Szczyrku. Miało to swój plus. Tym razem nie było życiowych rozkmin pt.: po co mi to, co ja tu robię, chcę do domu ;) Rozglądam się wokół siebie, poprawiam kamizelkę i jestem gotów. Chyba.

   Godzina 4 nad ranem 28 sierpnia, wśród aplauzu ekipy organizatorów i zgromadzonych kibiców banda pomyleńców rusza w góry. Razem startują trzy dystanse- 75, 100 i 140 kilometrów. Myślę chwilę o kozakach z Challenge, przeszło 300 kilometrów. Zaraz mi lepiej, że lecę coś krótszego :D 


Poszli!
fot.: Paweł Zając

   Ogólnie BUT to impreza z rozmachem. Każdy znajdzie coś dla siebie- od 20 km trekkingu, przez sprinterską biegową 10, po gigantycznego Challenge. 

   Wracając do sytuacji- wczesny poranek, jakieś 2 setki luda wspinają się niebieskim szlakiem w kierunku siodła pod Klimczokiem. Czuję się  wyjątkowo dobrze, nie mam typowego dla siebie po starcie uczucia słabości i ciężkiego oddechu. Jest wręcz śpiewająco!

   Lecę więc wyprzedzając innych zawodników- już po paru minutach plasuję się w pierwszej piątce. "Staaaary wyluzuj"- myślę sobie. Ale jak luzować jak nogi same niosą, nawet na tym męczącym podbiegu?

   Napieram więc dalej, po chwili zostajemy na czele we dwóch- trzymam się kawałek za innym zawodnikiem. Wrodzona nieśmiałość nie pozwala mi wyskakiwać na prowadzenie :D

   Jesteśmy na siodle, odbijamy w kierunku Magury- po drodze widzimy z lewej  pięknie rozświetloną Bielsko- Białą na tle powoli wstającego poranka. Nie ma jednak czasu na podziwianie.

   Zaczyna się pierwszy zbieg, czerwonym szlakiem. Zbieg, którego osobiście bardzo nie lubię. Tzn. pierwsza część- mi się podoba, natomiast od Lanckorony w dół do Bystrej mam uraz psychiczny. Jak ja się tam kiedyś wypie********. Ledwo do auta się potem dokulałem.

   W związku z moją fobią pozostaję lekko w tyle. Za mną nikogo, prowadzący uciekł. Fajnie- dopiero 10 km w nogach a już zaczyna się samotność długodystansowca. 

  Nic pozostaje nic innego tylko lecieć dalej.  Pozdrawiam ekipę z punku w Bystrej i nie zatrzymując się napieram ku Koziej Górze. Następnie dalej, by kawałek przed Kołowrotem odbić z żółtego szlaku i po fragmencie wypłaszczenia zbiec ku podejściu w stylu "never ending story". Ścieżka pod kolejką na Szyndzielnię już czeka by przytulić, przeżuć i wypluć zawodnika. 

   Na podejściu pojawia się światełko w tunelu- dosłownie i w przenośni. Lider przede mną :D Napieram pod górę trzymając się 20- 30 metrów za poprzedzającym zawodnikiem.  Zgrabnie poszło, około 18 minut i odbijamy na zbieg- czeka nas moim zdaniem najszybsze 6-7 km trasy. 

   Patrzę na zegarek- lecimy całkiem przyzwoicie, dobija 20 km w nogach a czuję się jakbym nic jeszcze nic nie zrobił. Podejrzane, ale trzeba brać co jest :D

  Przełamuję swoją nieśmiałość i postanawiam zaatakować. Kawałek za Dębowcem wychodzę na prowadzenie. W każdym razie tak mi się wydaje. :D 

   To co dobre szybko się jednak kończy, trzeba wspiąć się na Cyberniok. Oczy dookoła głowy bo miał tu być jakiś nieoczywisty zakręt- jest! Znakowanie trasy póki co dobre, ale trzeba być czujnym.

   Po chwili wpadam na zbieg ku Wapienicy, tu czeka punkt z jedzonkiem. Może głodny nie jestem, ale w sumie...niektórzy twierdzą, że biegi ultra to zawody w jedzeniu i piciu. W imię tego częstuję się piernikiem, uzupełniam płyny  w flaskach i żegnany wskazówkami od wolontariuszy napieram dalej.

   Zaczyna się fragment trasy, który ochrzciłem w głowie jako "Tryptyk". Wspinasz się do połowy Szyndzielni- zbiegasz, wspinasz się na Stołów- zbiegasz, wspinasz się na Błatnią- zbiegasz. "Czego Ty się właściwie spodziewasz po biegu górskim, pierwszy raz biegniesz?!"- besztam sam siebie i po prostu robię swoje. Lewa, prawa, lewa, prawa...

Lewa, prawa, lewa, prawa...za Stołowem
fot.: Jacek Deneka

   Zwłaszcza Stołów był dla mnie męczący. Ostro pnąca się w górę ścieżka dawała w kość. Łykam pierwszy żel, uśmiecham się do fotografa (aż się boję tych zdjęć :D) i nawet nie wiem, kiedy po ostatnim podejściu na tym fragmencie trasy mam w nogach 40 km. Pora zbiec z Błatniej do Brennej. Tam czeka kolejny punkt.

   Brenna przywitała  bardzo pomocną i radosną ekipą na punkcie. Pozytywna atmosfera dobrze na mnie wpływa. Czuję, że powoli się męczę, ale póki co banan z mordki nie schodzi. 

   

Wolontariusze- czasem tworzą PK, z których nie chce się ruszać dalej.
fot.: Leszek Pławecki

    Ekipa w Brennej potwierdza moje przypuszczenia- jestem na prowadzeniu. Ogień!  Zbieram się ku wspinaczce na Horzelicę i Stary Groń. Od punktu na Salmopolu dzieli mnie ledwie około 8 km. Luzik!

  Luzik czy nie, przyszedł jednak Pan Kryzys. Walnął z początku dosyć delikatnie, ale jest to niepokojące. Łykam żel. W tym samym momencie ktoś mnie wyprzedza - uff, chyba z 50 bo numer startowy taki inny jakiś :D 

   Ruch na szlaku coraz bardziej się zagęszcza, nic dziwnego- w końcu ostatni weekend wakacji. Dopingowany przez turystów wpadam na Salmopol. Tutejszy PK ma w ofercie ciepłe papu- postanawiam posilić się odrobiną makaronu. Może to poprawi moje samopoczucie.

   Ledwo co zacząłem zajadać pyszności dobiega dwóch zawodników z setki. Niedobrze, pogoń w drodze! Za chwilę może pojawić się ktoś z mojego dystansu. Nie dojadam i lecę za nimi. 

   Czeka nas teraz wspinaczka w kierunku Malinowskiej Skały. Pracuję mocno kijami, chcę maksymalnie dać odpocząć nogom przed fajnym zbiegiem. Podbiegam trochę za chłopakami z setki, mają ogień w nogach i mocno napierają.

   Przed samym grzbietem uciekają , wyprzedza mnie także ktoś z 50. "Uuu, faktycznie kiepsko" myślę sobie, ale to koniec wspinaczki.

   Pora na zbieg- początkowo żółtym szlakiem w kierunku Ostrego, by po chwili przeskoczyć na ścieżkę przez Kościelec. Staram się trzymać gościa z 50, ma ładne tempo,  jestem w stanie z grubsza nadążyć. 

Ku Kościelcowi!
fot.: Katarzyna Gogler

   Wypadając na asfalt oglądam się za siebie- na szczęście czysto. Nie mogę jakoś uwierzyć w to, że pomimo kryzysu nikt z mojej trasy jeszcze mnie nie dogonił. Zaczynam myśleć, że podium jest realne. Było by super!

   Tak bujając w obłokach potykam się i omal nie upadam na równej, asfaltowej drodze. "Ofiaro losu, skup się!"- ponownie besztam sam siebie. Na szczęście do punktu kontrolnego już blisko. 

   Wesoła ekipa pomaga się ogarnąć, proponując nawet przysłowiowego "jednego" :D Niestety, nie ma sił i chęci nawet na jednego. Nie ogarnąłem się jeszcze po kryzysie a czeka podejście na Skrzyczne.

Ostre- zmęczenie już doskonale widać. A tu jeszcze Skrzyczne czeka.
fot.: Paweł Zając

  Pośród wszystkich szlaków prowadzących na najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego niebieski z Ostrego uznaję za najbardziej męczący. A na nim właśnie się znajduję :D Rzucam sam sobie wyzwanie- "Jak poniżej godziny nie będziesz na szczycie to dupa wołowa jesteś, a nie biegacz". 

   Niesiony taką motywacją, mając przeszło 60 km w nogach rzucam się do przodu. Mocno pracuję, wyprzedzam turystów straszących mną swoje dzieci- "Jak nie będziesz grzeczny, to pójdziesz z panem, popatrz jak szybko idzie" :D 

   Nie chcąc zostać Dupą Wołową melduję się pod szczytem Skrzycznego w trochę ponad 50 minut. Akceptowalnie. Teraz pora w dół, na fragment trasy którego najbardziej się obawiałem. Łykam żel, spoglądam na leżący na wyciągnięcie ręki Szczyrk(tak blisko, a tak daleko!) i puszczam się w dół. Na ten wymysł niezłego sadysty. 

   Początkowo lawiruję pomiędzy turystami na niebieskim szlaku, na szczęście udaje się bez przeszkód i kolizji  wyskoczyć na otwartą przestrzeń. Uruchamiam całe posiadane rezerwy sił i odbijam ze szlaku w prawo, ku najdzikszej dla mnie części BUTa.

   Zbiegam dość ostrą ścieżką w kierunku Palenicy. Ostrożnie, nie chcę na parę kilometrów przed metą czegoś narobić. Szybko oglądam się za siebie- pusto. Dobrze! Radośnie korzystając z chwilowego wypłaszczenia napieram ostrzej. 

   Nie trwa to jednak długo, orientuję się że dawno nie widziałem taśm znaczących trasę. Kufa! W tym samym momencie widzę wyłaniającą się z naprzeciwka grupę chłopaków z 50. Nie jestem sam ;) Spoglądam na zegarek- na tak, skręt w lewo było chwilę wcześniej.

   Wspólnymi siłami szybko odnajdujemy zamaskowane odbicie trasy i pędzimy w grupie. Czuję, że tego trzeba mi było, napieram z nową energią.  Przeskakujemy przez potok Kalonka, wspinamy się stromym brzegiem jaru i wyskakujemy na drogę.

   Tylko po to, bo po chwili stanąć twarzą w twarz z firmowym znakiem BUTa- ostre, niemal pionowe podejście w krzaczorach na Niesłychany Groń. Walczę zawzięcie, jakaś górka mnie już nie zatrzyma! Pod nosem zaczynam sobie nucić swoją playlistę "Jugosławia 90's"- znak, że pora już kończyć :D

  Biegniemy we dwóch w dół, przed nami już tylko jeden atak pod górę- na Siodło. Zostaję ponownie za kolegą z 50, oszczędzam resztkę sił na ewentualne nawiązanie walki gdyby ktoś z 75 mnie dogonił. Lewa, prawa, lewa, prawa.... docieram na Siodło. 

   Spoglądam na zegarek, pokazuje 73 km. Jeszcze chwila! Zbiegam już w kierunku mety tylko po to, by wypaść na drogę prowadzącą do góry. Waaaaaaaagggghhhhh! Wspinam się już ten ostatni raz, słyszę nawet spikera z mety! 

   Ostatnie metry w dół, widzę już mostek nad Żylicą i Plac Świętego Jakuba. Meta! Wpadam na nią zadowolony. Patrzę na czas- 10 h 1 min. O jedną minutę ponad plan. Mniejsza z tym- jakimś cudem udało się wygrać :D

Marzenia się spełniają ;)
fot.: Paweł Zając

  Jestem cholernie zadowolony, zarówno z przeżytej przygody jak i wyniku. Pierwszy raz udało  się wskoczyć na pudło, satysfakcja ogromna! BUT zostanie w pamięci jako wymagające wydarzenie, ale w końcu hasłem przewodnim imprezy jest:

"Beskidy Ultra Trail- Bo nic co łatwe nie cieszy tak bardzo"

   Ogromne podziękowania dla Ojca Dyrektora i Spółki za organizację zawodów, oby tak dalej! Ja tymczasem chwilę odpocznę i biorę się do pracy- Baran Trail Race czeka.


                                                                                                   Do zobaczenia na szlaku!

                                                                                                                         Ultraamator