niedziela, 24 maja 2020

W ostrych cieniach mgły- Beskid Niski 2020 vol.2

    Pierwszą rzeczą, którą poczułem po przebudzeniu była chęć znalezienia się na szlaku. Drugą- ból w nogach. A więc mamy remis pomiędzy zamiarami a możliwościami :D Szybko się ogarniam, sprawdzam aktualne prognozy pogody. Będzie mokro- membrana od razu na grzbiet. 

    Gdy truchtałem po 5 rano przez totalnie wyludniony Rymanów cieszyłem się, że dane mi było ponownie odwiedzić to miejsce. Może okoliczności nieszczególne, ale mam miłe wspomnienia z tych okolic :)

   Tak bujając w obłokach wpadam na czerwień Głównego Szlaku Beskidzkiego. Z GSB też mam wspomnienia...gdy drugiego dnia podczas próby przejścia go z Arturem i Darkiem skręciłem kostkę. To były czasy :D Trzeba kiedyś  znów odwiedzić Wołosate. 

     Gdy wybiegam poza uzdrowisko wita mnie grupa drewnianych zbójów przy Krokusowym Źródełku- patrząc na aurę może to być jedyne dzisiejsze spotkanie na szlaku ;) Chwilę później mijam cerwisko w Wołtuszowej


Wołtuszowa- cerkwisko


   Zatrzymuję się na chwilę przy tablicy informacyjnej- ogólnie to mnóstwo czasu przy nich "straciłem". Chłonę jak gąbka informacje o świecie, którego już nie ma. Może po części dlatego, że z racji wykonywanego zawodu sam czuję  się trochę jak dinozaur. Niejednokrotnie zastanawiam się, czy będzie  mi dane pracować do emerytury w obecnej branży. 

   Zaspokoiwszy głód wiedzy napieram dalej. Tempo nie jest porażające, wczorajszy dzień odczuwam jednak bardziej niż myślałem.  W dodatku pojawiają się pierwsze widoki :)
 
Gdzieś między Rymanowem a Wisłoczkiem

   Jak się później okazało- była to ostatnia szersza perspektywa na dzisiaj. Wcześniej niż mówiły prognozy przyszedł deszcz. I nie był on przelotny, ojj nie ::D

   Mijam bazę namiotową Wisłoczek- żywego ducha. Asfaltuję kawałek- ponownie zatrzymując się przy tablicach informacyjnych- mijam następnie Puławy Dolne i Górne. Zrobiło mi się naprawdę zimno. Kurtka na grzbiet i rękawiczki na ręce.

   Gdy opuszczam Puławy i zaczynam podejście na Skibce moje samopoczucie gwałtownie się pogarsza. Łykam żel energetyczny i dla poprawy humoru...zaczynam sobie śpiewać. 

Niski z ostrym klimatem ;)

   Poruszam się samotnie przez las, we mgle i deszczu. Nie jest to dla mnie nic nowego, jednak dzisiaj mój biegowy hit: "Róża i bez" wybitnie poprawia nastawienie do boju. 

   Za Skibcami zaczynam się znów doskonale bawić, lekko pofałdowana ścieżka zachęca do napierania a i dzięki Andrzejowi Żarneckiemu humor lepszy. Po jakimś czasie jednak uznałem, że pora dać wytchnąć klasykowi polskiego kina i zmienić repertuar. 

   Stwierdziłem, że skoro jestem na Podkarpaciu to zarzucę coś rodem z Rzeszowa. Nie trwało długo i we mgle można było usłyszeć fałszowane wersy:

"Z nadzieją budzisz się co dnia
by poczuć znów wolności smak
i nie dać się zatrzymać...nie
wyprzedzić noc, wyprzedzić dzień"

    Stare, dobre MonstruM :) Galopuję tak w doskonałym nastroju i gdzieś w okolicach Wilczych Bud na pustym dotąd szlaku omal nie zderzam się z samotnym gościem wędrującym w przeciwnym kierunku. Niebezpieczne te zakręty :D Niemal 3,5 h  napierania na szlaku i pierwsza żywa dusza. O to chodziło!

   Wybija mnie to jednak z bańki szczęścia, spoglądam na mapę- przeskoczyć jeszcze Szachowo i oraz Tokarnię i będę już zbiegał do Przybyszowa.  A stamtąd do Komańczy całkiem blisko.

   Mój optymizm szybko jednak wyparował. Podejście na Tokarnię jest może i delikatne, ale w intensywnie padającym deszczu oraz smagającym zimnym wietrze marznę jak diabli. Podbijam tempo w celu rozgrzania i póki nie mam skostniałych dłoni wcinam batonik by dostarczyć organizmowi trochę energii.

  Za Tokarnią jest niewiele lepiej. Wpadam w ogromne błotne bajoro,  buty mam tak obklejone że ich waga wzrosła trzykrotnie. Dobrze, że przynajmniej niedługo wbiegnę  do Przybyszowa, tam może się na chwilę schronię. 

   Ha, dobre sobie-  Chata w Przybyszowie...stoi- czy otwarta nie sprawdzałem. Swoją drogą korciło mnie by odwiedzić to ciekawe miejsce, jednak wkręciła się już faza by napierać i jak najszybciej skończyć. Zrobić wszystko by być już na mecie. Sama miejscowość natomiast  jest kolejną na liście już nieistniejących- zlikwidowana w czasie wysiedleń miejscowej ludności do ZSRR. Zdjęć nawet nie robię, w deszczu i przy tym świetle nie ma sensu.


Chata w Przybyszowie- podobno bardzo klimatyczne miejsce. Tutaj w zdecydowanie lepszej aurze niż ją widziałem :D
źródło: https://www.facebook.com/chatawprzybyszowie/

   Brodząc tak w błotnistej mazi, dosłownie trzęsąc się z zimna spotykam na swojej drodze drugiego turystę. Szuka sklepu. Myślę sobie "powodzenia Stary". Udzielam jednak informacji o Chacie i jej lokalizacji. Idąc GSB następny Przystanek Cywilizacja- Puławy za  jakieś 15 kilometrów.

   Właśnie, spójrzmy na swoje położenie.  4,5 h na szlaku, 27 kilometrów z głowy. Ojj szału dzisiaj zdecydowanie nie ma. Jeszcze jakieś 13 kilometrów i jestem w Komańczy. 

   Napieram przed siebie, deszcz chwilowo ustał. Zdejmuję przemoczone rękawiczki- pogarszają już tylko sprawę. Wyczołgując się z przybyszowskich błot przypominam sobie hasło promocyjne Łemkowyny:

"Join the mudness"

   Trafiony, zatopiony :D Docieram na skraj rezerwatu Kamień nad Rzepedzią, jednak nie mam sił ani chęci podziwiać. Tym bardziej, że ponownie zaczęło padać. Choć samo napieranie idzie tutaj całkiem przyjemnie- dobre  ścieżki do radosnego hasania.

   Melduję się w końcu na dużych, odsłoniętych przestrzeniach. Nawet nie wyciągam telefonu by sprawdzić na mapie- za chwilę będę na Wahalowskim. Przyjmuję to z poczuciem ulgi- zostaje mi tylko skulać się w dół i  Komańcza. Szkoda tylko, że w tym widokowym miejscu mam takie warunki:


Zdjęcie słabe, ale dobrze oddaje moje samopoczucie i warunki ;)

   Po szybkim selfiku uciekam, na odsłoniętej przestrzeni poczucie chłodu wzmaga się dzięki bezpośredniemu wystawieniu na podmuchy wiatru i deszcz. Szczęściem nie trwa to długo- chowam się między drzewami. Przyznam szczerze, już na kompletnej resztce sił i chęci kulam się w dół. 

    Zaintrygowały mnie po drodze żółto czarne oznakowanie szlaku- jak później doczytałem to bardzo ciekawa rzecz. Kryje się pod tym "Szlak śladami dobrego wojaka Szwejka", prowadzi on przez Czechy, Austrię, Węgry, Słowację, Polskę i Ukrainę. Nie powiem, wyobraźnia fana długodystansowych wyryp zaczęła pracować :D Więcej info znajdziecie tutaj:


   Swoją drogą, trzeba kiedyś przeczytać książkę. Zostawiam Szwejka i cisnę dalej. Mijam klasztor i schronisko wypadając w miejscu przeznaczenia. Gdy docieram do auta zegarek pokazuje mi równe 40 km w 6 h 9 min. Powodu do dumy nie ma, ale przynajmniej się dokulałem ;)

   Choć trochę ponarzekałem to Beskid Niski znów mnie oczarował.. Pasuje mu ta deszczowo- mglista aura potęgująca tylko jego tajemniczość i poczucie izolacji. Nie przestaną mnie chyba frapować te opuszczone ludzkie osiedla będące świadkami wydarzeń, których miejmy nadzieję nam nie przyjdzie nigdy doświadczyć.

   Przypadł mi także do gustu fragment GSB sprawdzany  pod kątem startu w Łemkowynie Ultra Trail- o ile błota  (i siły- wszak to będzie ostatnie 40 z 150 km) pozwolą zapowiada się mocne napieranie. I czekam na widoki z Wahalowskiego :)

                                               
                                                                                                 Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                       Ultraamator





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz